· 

Wyzwanie Tytanów #22 - Rdzewienie starej miłości

Pamiętacie, kiedy mówiłam, że bycie ostatnim w kolejce o okropne uczucie?

 

W miarę jak kolejne wilki przechodziły próbę i wychodziły z niej zwycięsko (nawet gdy ich zwycięstwo było wyraźnie pyrrusowe), czułam coraz większy niepokój powoli zawijający się w moim żołądku. Miałam wrażenie, że powoli wypełniam się lodowatą wodą. Z każdym kolejnym wilkiem pula potencjalnych ochotników malała, a szyderczy cień wiszący nad moją głową znów zdawał się gęstnieć. 

 

Kap.

 

Arelion.

 

Kap.

 

Clementine.

 

Kap kap kap. 

 

Ketos, Red Dust, Skaza. 

 

Coraz więcej lodowatej wody w moich trzewiach. 

 

kap

 

Etria upadła na ziemię, a ostatnia kropla przelała wreszcie czarę. 

 

- Myślę, że teraz ja pójdę. 

 

Wzrok wszystkich zwrócił się na mnie, ja jednak patrzyłam tylko i wyłącznie na przeklęte drzewo. 

Nie miałam zamiaru uciekać od moich demonów. Wiedziałam, że czają się gdzieś we mnie, w najdalszych, najciemniejszych, opuszczonych i zamkniętych na głucho zakamarkach mojego jestestwa. 

 

Czas wyciągnąć je na światło dzienne.

 

Stanęłam przed drzewem,  zadzierając wzrok na jego rozłożystą, zieloną koronę i czując się, jakbym stanęła przed ostatecznym trybunałem. Co we mnie zobaczysz? Co ja w sobie zobaczę? Czego tak naprawdę się boję?

Poczułam, jak pnącza owijają się wokół mnie, śliskie i chłodne. Przesunęły się po mojej szyi, posyłając ciarki wzdłuż mojego kręgosłupa, jednak ostatecznie nie zacisnęły się na niej - ich dotyk wydawał się raczej igraszką, jakby doskonale wiedziały, czego się boję i drażniły się ze mną. Miałam wrażenie, że ich powolne delikatne falowanie kołysze mnie do snu, niczym niespokojne szczenię. 

 

Nie wiem, kiedy uległam tej hipnozie, lecz sen wreszcie nadszedł,a wraz z nim - wizja. 

 

Rozejrzałam się dookoła. Znajdowałam się na jasnej polanie, oświetlonej promieniami słońca w południe. Sądząc ze sposobu, w jaki soczysta zieleń przeplatała się z pierwszymi łatami żółci i złota na liściach, musiał być schyłek lata. Źdźbła zielonej trawy łaskotały poduszki moich łap, a wiatr przynosił do mojego nosa dziwnie znajomy, słodki zapach.  

 

Nie tak wyobrażałam sobie mój najgorszy koszmar. 

 

I ta woń...

 

Zanim zdążyłam rozeznać się, o czym mi przypominała, coś ciężkiego skoczyło na mnie i powaliło mnie na ziemię. 

Byłam już gotowa do walki, przekonana, że oto pojawiło się moje wyzwanie -choć, byle atak z zaskoczenia? Doprawdy, mój udręczony umysł mógł się bardziej postarać -ale wtedy oczy mojego"napastnika" spojrzały w moje. Były ogromne, zielone jak wiosenna trawa, pełne radosnych iskierek i obramowane krótkimi, kształtnymi rzęsami. 

 

- Obłoczku! 

Moje serce ścisnęło się boleśnie na dźwięk tego głosu. Wadera odsunęła pysk od mojego, na ja mogłam dokładnie przyjrzeć się brązowym plamom którymi upstrzony był jej kremowy pysk,  warkoczowi zwisającemu z boku jej głowy i wielkiemu, imponującemu wiankowi z czerwonych róż na jej głowie.

 

Nigdy nie nauczyłam się pleść takich wianków. 

 

- Promyczku - powiedziałam za nią z uśmiechem - Widzę, że życie nadal ci niemiłe?

Peggy zachichotała, schodząc wreszcie ze mnie i dając mi zebrać się z ziemi. 

 

- Przecież nigdy nie zrobiłabyś mi krzywdy -stwierdziła jasnym,wesołym tonem - Poza tym hej! Życie jest zbyt krótkie, by przejmować się konwenansami! 

 

- Może byłoby nieco dłuższe, gdybyś bardziej uważała - stwierdziłam, trącając ją łapą, choć mojemu głosowi brakowało uszczypliwości. 

 

Zebrawszy się z ziemi, ponownie przyjrzałam się jej dokładnie. Nie zmieniła się nic od czasu naszego ostatniego spotkania. 

 

- Ile to już minęło, Obłoczku, pół roku? - spytała wadera z zawadiackim uśmiechem, który tak uwielbiałam - powiedz, udało ci się wreszcie pozbierać z kawałków dawnej siebie? 

 

Odpowiedziałam własnym uśmiechem, równocześnie sięgając łapą do jej pyska. 

 

- Czy to pytanie ma jakieś drugie dno?

 

- A chciałabyś, żeby miało? Bo jeśli tak, to ja wciąż mam moje "zawsze"  do wspólnego zagospodarowania.

Ostrożnie przesunęłam łapą po miękkich, nagrzanych słońcem kosmykach jej karmelowych włosów. Los dał mi właśnie drugą szansę na przeżycie tego,co po odejściu mojej pierwszej watahy było najpiękniejszymi chwilami mojego życia. 

 

Czy to przeznaczenie? 

 

 Sięgnęłam do wianka, planując zsunąć go z jej głowy - był piękny, ale zbyt wielki, wybujały i intensywny jak na mój gust, jej piękno nie potrzebowało tego rodzaju dodatków - i...  

 

Syknęłam. 

 

Nie spodziewałam się, że na łodygach róż pozostały ciernie i w chwili, gdy zdecydowanie zacisnęłam łapę na jednej z nich, ostre końce rozorały mi poduszki. Cofnęłam łapę co prędzej, wpatrując się w szkarłatne strużki odcinające się porażającym kontrastem na jasnym futrze.

 

- Niyebe? - usłyszałam pytanie Peggy, wypełnione czymś dziwnym, czego nie umiałam rozszyfrować.  - Niyebe? Co to jest?

 

Podejrzliwość. Nie umiałam jej rozpoznać, bo nigdy nie usłyszałam jej w głosie tej konkretnej wilczycy. 

Peggy chwyciła moją łapę a na jej pysku odmalował się wyraz absolutnego popłochu.

 

- Niyebe! Ty masz krew na łapach! 

 

Wilczyca cofnęła się, zakrywając pysk łapa w teatralnym geście strachu i obrzydzenia.

 

- A więc to prawda! Ty... ty naprawdę jesteś zbrodniarką! 

 

Co?  

 

Prawda, nigdy nie ukrywałam moich czynów. Wiedziałam, co zrobiłam i czym mnie to czyniło.

Ale wiedziałam też, że Peggy nigdy by się z tym nie zgodziła. To była jedyna osoba na której oszukiwanie egoistycznie sobie pozwalałam. Niech cały świat mnie osądzi, byle Peggy, moje jedyne dobre wspomnienie, pozostała taka, jaką zostawiłam ją na tamtej polanie, uśmiechnięta, kojąca, rozumiejąca. Była jedynym światłem, któremu nie pozwoliłabym zgasnąć, jedyną czystością, której nie dałabym skalać. 

 

- To nieprawda! Nieprawda! - chciałam powiedzieć głębokim, stanowczym, ale spokojnym altem, ale w chwili, w której wyrazy zaczęły nabierać kształtu na języku, jakaś dziwna fala uniesienia wprawiła moje struny głosowe w wariackie drganie, a słowa wyrwały się spomiędzy moich zębów w formie ostrych, skrzeczących okrzyków. Równie rozdzierający, co ów dźwięk, był ból w moim boku, na którym wkrótce poczułam coś obrzydliwie lepkiego, sączącego się poprzez grube futro. Nie musiałam widzieć, by mieć przed oczami szkarłatne strumienie żłobiące koryta w śnieżnej powierzchni. 

 

Jednak potem ujrzałam wyraz pyska Peggy i prędko zdałam sobie sprawę, że żaden ból, który odczuwałam, żadna rana, żaden uraz i żadne zniszczenie nie dadzą się porównać z tym, co musiała odczuć ona - tak przenikliwej agonii i tak dojmującego lęku nie widziałam nigdy na pysku żadnego stworzenia i byłam pewna, że nie ujrzę już nigdy. Nie byłam pewna, czy cokolwiek zdoła mnie jeszcze kiedyś poruszyć.

 

- Niyebe, ty jesteś pokryta krwią! 

 

Nie, nie, NIE!

 

-Nie, proszę, zrozum... to moja własna! Moja własna, dotknij! 

Usiłowałam zbliżyć się do niej, ująć jej delikatną drobną łapę i położyć na moim boku - kto wie, może nawet odrobina jej ciepła przeniknie do mnie? Może to wystarczy, aby mnie uleczyć? - ale nie pozwoliła mi się dotknąć, zamiast tego cofając się z lękiem. 

 

Moja Peggy, mój promyczek, bała się mojego dotyku.

 

- Widocznie zasłużyłaś na te rany - odparła dziwnie syczącym głosem, jak deszcz na rozgrzanych kamieniach Wulkanicznego Zbocza. 

 

W chwili, w której wymówiła te słowa, kolejna rana pojawiła się na moim ciele, tym razem na moim podbrzuszu. Miałam wrażenie, że przeszorowałam brzuchem po kępie jeżyn, ale to nic nie znaczyło - mogłam myśleć tylko o tym, że Peggy stoi tam, z wyrazem pyska pełnym strachu i obrzydzenia, tego samego obrzydzenia, które widziałam za każdym razem w moim własnym odbiciu...   

 

Chciałam jej wyjaśnić, chciałam dyskutować, rozmawiać, kłócić się, ale ku mojemu... przerażeniu? Szokowi? Strachowi? Zaskoczeniu? Zdziwieniu? Lękowi? (które to słowo, Niyebe, którego słowa szukasz?)  nie mogłam odnaleźć właściwych narzędzi. Wszystkie wyszukane epitety, różnorodne synonimy o odpowiednim zabarwieniu, obrazowe metafory, plastyczne określenia, sprytne wyrażenia, ciekawe idiomy - cały mój z taka pieczołowitością budowany arsenał - wyciekał bezdźwięcznie spomiędzy moich zębów, jak ślina z pyska śpiącego szczeniaka, obrzydliwie bezużyteczny. Kłamstwa. Puste kłamstwa, za którymi nie uda mi się już dłużej ukryć. Zdradzieckie słowa, które w końcu zdradziły i mnie.  Jedyne, co udawało mi się wykrzyczeć, to:

 

-Moja krew! Moja krew! 

 

I tak z każdym okrzykiem czułam, jak wycieka ze mnie coraz więcej mojej krwi, jak coraz bardziej opróżniają się moje żyły, jak czerwień barwi moje futro. Z którymś okrzykiem do mej rozpaczliwej recytacji przyłączył się przerażony głos mojej byłej towarzyszki - co usłyszałam, ale czego nie zobaczyłam, ponieważ świat nagle pogrążył się w ciemności, a na moje policzki popłynęło coś zbyt gęstego, by mogło być łzami. 

 

Usiłowałam zaprotestować po raz ostatni, ale słowa nie mogły opuścić mojego pyska. Przez chwilę zastanawiałam się, co właściwie się wydarzyło, gdy nagle poczułam, jakby na moim gardle zacisnęła się żelazna pętla. Mój umysł usłużnie podsunął obraz krwawych, rozdętych umykającym powietrzem bąbli wydostających się z poderżniętego gardła i spływających po piersi, choć ujrzeć ich na własne oczy już nie mogłam... 

 

Osunęłam się na ziemię, gdy przygniotła mnie całym swym ciężarem świadomość, że umrę tutaj, rozpłynę się w otaczającej mnie ciemności i ciszy, bez mojej Peggy i bez moich bezcennych słów, moje obolałe ciało rozpadnie się na kawałki...

 

Kawałki...

 

Kawałki?

 

Jakaś iskra przeskoczyła przez moją czaszkę, jak dalekie ognisko rozświetlające mrok nocy. 

Zacisnęłam powieki z całej siły, a gdy je znów otwarłam, znów byłam w stanie zobaczyć świat wokół mnie. Peggy nadal wyglądała na wystraszoną, ale w jej strachu było coś sztucznego, teatralnego -jakby była jedynie kiepską aktorką.

 

Jak mogłam tego wcześniej nie zauważyć?

 

-   Ty nie jesteś Peggy. Prawdziwa Peggy nie spytałaby mnie,czy już się pozbierałam. Dla niej nigdy nie byłam strzaskana. Prawdziwa Peggy prędzej wyplułaby własny język, niż użyła tych słów - uśmiechnęłam się lekko do siebie - Zawsze miała awersję do języka, którego używam. Ale ty też go używasz, bo narodziłeś się wewnątrz mnie. 

 

Zaczęłam zbliżać się do postaci, która wyjątkowo nie odsunęła się ode mnie. Z każdym moim krokiem lęk na jej pysku powoli znikał, zastępowany jakąś smutną, zrezygnowaną akceptacją. 

 

- Moje wspomnienia są moje - syknęłam, znalazłszy się oko w oko z istotą - i nie pozwolę, by byle mglisty miraż mi je odebrał. Za kogo ty się uważasz? Kim ty jesteś, by nosić jej twarz? 

 

Stworzenie o wyglądzie Peggy uśmiechnęło się, ale wyglądało to, jakby została w niezgrabny sposób wykrzywiona od środka - brakowało temu uśmiechowi autentyczności i życia. 

 

- Gratulacje, Niyebe - powiedziało coś, głosem brzmiącym, jakby dochodził zza mgły - Udało ci się. 

 

Świat wokół nas zaczął się powoli rozmywać, blednąć i tracić kontury w leniwych falach wszechogarniającej szarości. 

 

- Choć na twoim miejscu, wspomniałbym na słowa twojej cudnej Peggy, bo mimo, że tak wysoko ją cenisz, stosowanie się do jej rad nie najlepiej ci chyba wychodzi. 

 

To była ostatnia rzecz, jaką usłyszałam, zanim obudziłam się w pyle. Pod szyją czułam nieznośny ucisk lian, którym daleko było teraz do delikatnego ukołysania. 

 

- Och, bogom dzięki! - wykrzyknął ktoś nad moją głową.

Z pomocą kilku wilków wyplątałam się wreszcie z lian, choć było to zadanie wymagające użycia całej mojej pomysłowości i zwinności. Roślinne więzy splątały i zasupłały się wokół mnie tak doszczętnie, że można by odnieść wrażenie, że roślina po prostu nie może się ze mną rozstać.

 

Sądziłam, że po pierwszej próbie nic już mną nie wstrząśnie. Że nic gorszego nie może mi się już przydarzyć, że okropności, które labirynt może wydobyć z moich pragnień, sposoby, na które może je przekręcić, zniekształcić, zmienić w karykaturę nie mogą być już bardziej wyrafinowane i okrutne. 

 

Ktokolwiek zdecyduje się zmierzyć z próbą jako następny, bardzo głęboko mu współczułam. 

 

C.D.N.

 

<Victor? Powodzenia ^^>