· 

Nauka to potęgi klucz #1

Zerknęłam raz jeszcze na rośliny rozłożone na gładkim, jasnym drewnie. Suche liście przeplatały się z jaskrawymi kwiatami, korzenia owijały się wokół ciemnych, łamliwych łodyg, zamykając je w delikatnym, acz stanowczym uścisku. Znajome wonie unosiły się wokół; słodkie i gorzkie, tworzyły charakterystyczną, na swój sposób kojącą woń wyścielającą wnętrze Jaskini Uzdrowiciela. Zapach tańczył także na moim futrze, osiadał się na wąsikach; gdy uchyliłam wargi, raz jeszcze smakując otaczających mnie woni, aromat ziół spłynął łagodną falą po mojej krtani.

 

Powiodłam wzrokiem po uschniętych roślinach, analizując ich barwy. Wyłapałam znajomą, ciepłą żółć nagietka i jasne, zielono – błękitne pędy rozmarynu. Nie widziałam jednak kolorów innych roślin, również tak samo potrzebnych przy leczeniu wilków. Westchnęłam cichutko.

— Ojej.

 

Wyczułam ruch za plecami; Lavinia podeszła bliżej, zerkając przez moje ramię na uporządkowane dokładnie zioła. Od wadery napłynął delikatny posmak rześkości i zaskakująco uspokajającej wilgoci mokrego mchu.

— Co się stało?

 

— Skończyły nam się niektóre zioła... — wyjąkałam, raz jeszcze przyglądając się zawartościom pni. Czy nasze zapasy mogły się naprawdę tak szybko skończyć...? Była późna jesień; preludium do bezlitosnej, mroźnej zimy atakującej bezbronne istoty. Ostatni miesiąc pełen bursztynowych liści i tajemniczych, porannych mgieł chylił się ku końcowi.

 

,,Czy to zły znak, jeśli już teraz brakuje nam ziół?" — zaniepokoiłam się. Brak leczniczych roślin w czasie jednej z najniebezpieczniejszych pór roku to spore ryzyko. Wizja takiej przyszłości była naprawdę okropna; brak leków, panika zaciskająca się na tchawicy... zima była jednym z najtrudniejszych okresów dla wilków specjalizujących się w medycynie. Świat pokrywał biały puch, rzeki i jeziora ścinał lód. Liczne rośliny, pokonane śmiercionośnym oddechem mrozu, więdły natychmiastowo i martwe legły pod śnieżną pierzyną. Wszystko zapadało w długi, nieprzerwany sen, z wiarą i nadzieją wyczekując pierwszych promieni wiosennego słońca. Wraz z wielomiesięczną drzemką roślin, z powierzchni ziemi znikały również zioła. Świeże i pełne leczniczych właściwości, były niezastąpione w czasie, gdy chłodne wichry przemierzały świat, a wilki chorowały częściej niż zazwyczaj. W czasie wiosny i lata z łatwością można było zaradzić poważnym skaleczeniom i złamaniom. Lasy oraz łąki obfitowały w różnorodne zioła i jagody, świat ginął pośród upajających zapachów. Gdy jednak nadchodziła zima, nawet najdrobniejsza rana bądź zwykłe przeziębienie niosło ze sobą wielkie ryzyko. Jakie zioła podać? Jak je dawkować, by w razie niespodziewanej sytuacji mogły skorzystać z nich także inne wilki? Czy warto użyć jednego typu rośliny, czy może zmieszać ze sobą kilka, o podobnych właściwościach...? Wątpliwościom nie było końca.

 

Lavinia podeszła bliżej ziół i delikatnie przejechała po nich łapą. Skoncentrowana, liczyła pędy i kwiaty, pod nosem mamrotała ich nazwy. Widziałam jak jej granatowe oko przeskakuje z jednej rośliny na drugą, skupia się na nich całkowicie. Łodygi szeleściły cichutko pod lekkim naporem jej poduszeczki, wydobywały kojące wonie. Lavinia przerwała liczenie i uniosła głowę. Zerknęła na mnie; na jej pysku malowała się powaga.

— Masz rację.

 

Pogrążyłam się w rozmyśleniach. Braki w zbiorach ziół z całą pewnością nie świadczyły o niczym dobrym; leki, które mogłabym z nich wytworzyć, były bardzo potrzebne. Chłodna jesień i lodowata zima były porą, gdy złapanie przeziębienia bądź poślizgnięcie się na śliskim gruncie zdarzało się całkiem często. W tym czasie odporność na liczne choroby była naprawdę potrzebna. Jak jednak mogliśmy ją uzyskać bez odpowiednich roślin i preparatów?

 

,,Mogłabym pójść do lasu i sprawdzić, czy jakieś rośliny przetrwały chłody jesieni..." — przyszło mi na myśl. — ,,Lecz takie rośliny nie nadawałyby się wtedy do pomocy innym...".

 

Czy ktoś w Watasze Wilków Burzy mógł mieć przy sobie kilka ziół? W Jaskini Leśnego Strumienia trzymałam na pewno wiązkię mięty nadwodnej... lecz czy istniał ktoś, kto mógłby użyczyć nam większej ilości roślin?

 

Wataha Wilków Burzy składała się z wielu niezwykłych członków. Wszyscy byli tutaj różni; ich niezwykłe charaktery urozmaicał nie tylko wygląd, ale i również ich historia, przeżycia w wielkim świecie. Liczne ogony przeplatały się ze sobą, futra odcinały się na tle nieba. Oczy mrugały stale, jedne zmrużone, drugie zaś szeroko otwarte. Jedni nosili blizny, drudzy natomiast ich nie posiadali. Nasze serca, choć zupełnie różne, wspólnie biły w tym samym rytmie.

 

Kto spośród moich towarzyszy miał na co dzień do czynienia z roślinami...?

 

Odetchnęłam głęboko, z rozkoszą wdychając kojące wonie. Słodkie i gorzkie, ostre i łagodne. Uspokajały moje serce, wprowadzały harmonię w umyśle. Zapachy bliskie memu sercu unosiły się wokół, krążyły w pobliżu niczym niezauważalnie poruszające się istotki. Niczym drobne pyłki osiadały się na moim futrze, łaskotały czuły nos i cienkie wąsiki. Czy ten aromat znajdował się również w pobliżu wilka, który mógłby dopomóc towarzyszom w najbliższych miesiącach...?

 

Nagle mnie olśniło.

 

Wspomnienia uderzyły mnie w pysk; musnęły moje futro niczym niepowstrzymana fala lodowatej, mętnej wody. Zamrugałam, wstrzymując oddech. Nie ważąc się ruszyć, przyjrzałam się wspomnieniu świtającemu w mojej głowie. Niewyraźny obraz powoli nabierał ostrości. Kontury stawały się gładsze, barwy i cienie odcinały się zauważalnie. Przypominałam sobie coraz więcej rzeczy: zapachy, dźwięki, emocje goszczące wtedy w moim sercu.

 

Ujrzałam jaskinię. Niewielka i ciasna, była malutkim miejscem pełnym magii i czarów, rzeczy niepojętych dla zwykłego umysłu. W pamięć zapadały liczne przedmioty porozstawiane na kamiennych półkach: czaszki zwierząt, patyki różnej barwy i długości, naczynia pełne kolorowych cieczy. Słyszałam świst wiatru za moimi plecami, ledwo wyczuwalny przeciąg bawiący się moim futrem, chłód wijący się na ziemi. Pośród wszechobecnej magii i unoszącego się ciepła stał wilk, który przyglądał mi się czujnie. Jego jasne, schludnie ułożone futro przywodziło na myśl śnieg – zupełnie taki sam jak ten, który w tamtej chwili osiadał się przy wejściu do maciupkiej groty...

 

Już wiedziałam, do kogo mam się skierować.

 

Uniosłam głowę, spięłam mięśnie, gotowa do działania, zerknęłam na Lavinię. Wilczyca dojrzała zmianę w mojej postawie; postawiła czujnie uszy, wyprostowała się, przyglądając mi się czujnie. Musiałam powiedzieć jej, co mi chodzi po głowie; kto, moim zdaniem, także miał nieustanny kontakt z ziołami. Przecież od tego zależeć mogło zdrowie moich pobratymców...!

 

— Już wiem... — przełknęłam ślinę. — Arelion może mieć trochę roślin.

 

Wilczyca delikatnie pokiwała głową; jej gęsta, brązowa grzywka poruszyła się nieznacznie, łagodnie muskając jej prawy policzek. W granatowych ślepiu, skupionym i szeroko otwartym, ujrzałam błysk aprobaty. Łagodnym ruchem pyska zachęciła mnie do wyjścia z groty.

 

— Dobrze pomyślane. Idź, ja tutaj zostanę i zrobię miejsce na nowe zioła.

 

— Dziękuję... — wyjąkałam nieśmiało i wbijając wzrok w ziemię, pognałam ku wyjściu. Wybijając poduszeczkami trwały rytm na twardym podłożu, skierowałam się szybkim kłusem w stronę bluszczowej kotary. Jej soczysta zieleń wyraźnie odcinała się na tle monotonnej, spokojnej szarości skał. Zmierzając w jej stronę, zaczerpnęłam tchu; z radością przyjęłam kolejną dawkę powietrza pełnego kojących woni. Zerknęłam przez ramię, spoglądając na Lavinię. Łaciata wadera odwróciła się do mnie bokiem, łapami segregując rośliny rozłożone na gładkim, jasnym drewnie. Jej widok, pogrążonej w sumiennej pracy, za każdym razem podnosił mnie na duchu. Widząc, jak uważnie studiuje tajniki medycyny i bez wytchnienia pomaga swoim pobratymcom, odczuwałam w środku duszy nieznaczne ciepło – dumę i wdzięczność, że zawsze mogę liczyć na wsparcie, mądrość i opanowanie towarzyszki.

 

Ponownie oddawszy się rozmyśleniom, cichutko wyszłam na dwór. Chłodne pędy bluszczu musnęły mój pysk, a następnie przesunęły się bezszelestnie po barkach i grzbiecie. Dotyk liści przyniósł ze sobą również zmianę temperatury. Kojące ciepło ogniska płonącego w Jaskini Uzdrowiciela ustąpiło miejsca lodowatemu wiatrowi.

 

Chłodne podmuchy przetaczały się po twardej ziemi skutej cienką taflą lodu. Szczypały w oczy i nos, mroziły mięśnie i otaczający mnie świat. Niewielkie źdźbła traw porastające gdzieniegdzie wataszową dolinkę przybrały osobliwy, ciemny odcień. Kamienie, mchy i konary licznych drzew utonęły w delikatnej bieli; szron atakował wszystko, co napotkał na swojej drodze. Kierując się w stronę Jaskini Cudotwórcy, nie mogłam nadziwić się wszechobecnej burości i ponuremu brązowi. Liście licznych krzewów z cieszącej oczy żółci przeobraziły się w kruche, ciemne odłamki chaszczy, które już w żaden sposób nie przypominały niegdyś dorodnych, pełnych owoców roślin. Słońce ginęło gdzieś za połaciami szarych chmurzysk. Obłoki, ciemne i gęste, rozciągały się aż po horyzont, przysłaniały ledwo widoczne wierzchołki gór rysujące się na dalekiej północy.

 

Gdy uchyliłam wargi, by posmakować przesiąkniętego rześkością powietrza, z mojego pyska wydobył się niewielki kłębek pary. Mała mgiełka uniosła się ponad moją głowę i wirując powoli, uniosła się ku niebu i zginęła na jego matowym tle.

 

Pochyliłam łeb i wyciągając pazury, by nie poślizgnąć się na śliskim gruncie, powoli ruszyłam w kierunku Jaskini Cudotwórcy. Chłód dnia zdawał się usypiać cały świat. Obóz wydawał się pusty i niezamieszkany; znajdowało się na nim tylko kilka wilków. Zajęci wykonywaniem swoich obowiązków, nie zwracali na mnie uwagi. Przemykałam cicho i niepostrzeżenie, bezszelestnie stawiając łapy na zamarzniętej ziemi. Sunąc niezauważalnie w cieniu rosłej skały, obserwowałam otaczający mnie krajobraz. Wydawał się taki... senny. Uśpiony na wieki, pozbawiony wszelkiego życia. Pozostawiony samemu sobie. Ponad moją głową hulał wiatr; tylko jego świst co jakiś czas przerywał nieustającą, dzwoniącą w uszach ciszę. Nie było słychać klekotu gałęzi nagich drzew ani suchego szelestu trzcin. Kierując się w pobliże obozowej sadzawki, przyjrzałam jej się uważnie. Jej powierzchnia trwała nieruchomo, pozostawała w całkowitym bezruchu. Suche liście nie pływały na jej tafli, wodne ptactwo zniknęło bez śladu. Fale, zazwyczaj łagodne i spokojne, nie muskały piaszczystego brzegu. Rytmiczny, kojący szum zniknął całkowicie, pogrążywszy się w odmętach zagadkowego milczenia. Mdłe promienie słońca z trudem przebiły się przez skupisko szarości goszczące na niebie i delikatnie musnęły taflę sadzawki. Nikły blask rozmazał się na nieruchomej powierzchni, chwilowo ogrzał jej błękitną skorupę... dopiero w tej chwili dotarło do mnie, dlaczego wody zbiornika wydawały mi się takie nieruchome. Zostały one po prostu skute lodem!

 

Przystanęłam i zerknęłam w lewo. To tutaj powinna znajdować się jaskinia Areliona. Nie myliłam się; rozpoznałam ją bez trudu. Wyraźnie odcinała się na tle szarego kamienia. Wejścia do innych grot w porównaniu z nią wydawały się niemal jednakowe, nie różniły się w żaden sposób. Jaskinia Cudotwórcy bez dwóch zdań przyciągała wzrok.

 

Jej wejście zasłaniała ogromna płachta. Gruba i szeroka, skutecznie zatrzymywała podmuchy lodowatego wiatru, które mogłyby w niechciany sposób oziębić wnętrze groty. Kotara była wykonana z futra nieznanej mi istoty. Krótką, szorstką sierść zdobiły przeróżne wzory; runy i tajemnicze symbole, fiolet i czerń przeplatały się ze sobą. Czy to były jakieś litery...? Wyraźnie odcinały się na białym tle zasłony. W jej drobniutkich włoskach dojrzałam niechciane liście porwane przez wiatr; fragmenty roślin silnie się ich chwytały. Tuż obok niej, wydrążony w skale znajdował się okrągły otwór. Przysłonięty cienkim, jasnym całunem, odsłaniał jedynie ogromny łapacz snów, którego ciemne fragmenty bez trudu prześwitywały przez delikatny materiał. Wstążki i sznurki oplatały ciasno elastyczną gałązkę wierzby wygiętą w równy okrąg. Przez jego środek przewijały się drobne żyłki i fioletowe niteczki; nawleczone przez nie perły i koraliki połyskiwały tajemniczo. Niektóre sznurki spływały bezwładnie po bokach gałązki. Nieruchome i piękne, opadały ku dołowi, delikatnie poruszając znajdującymi się na ich końcach piórami. A nie były to pióra zwykłe – należały do wielu ptaków, które przegapić mógł nawet najuważniejszy obserwator. Ujrzałam pióra kruków i wron, błękit sójek i czerwień krzyżodzioba. Biel bocianów i łabędzi przeplatała się z nieśmiałą szarością sierpówki i jaskrawym pomarańczem papug.

 

Skierowałam się ku wejściu. Białe futro górowało nade mną, podsuwało wyobrażenia skrytej bestii czekającej cierpliwie, aż się do niej zbliżę. Chłodny podmuch poruszył kotarą; sierść wijąca się na wietrze dawała niezwykle realistyczną iluzję czyhającej w pobliżu istoty. Wyglądała niemal tak, jakby oddychała... niespodziewanie przed moim nosem przemknęła biała plamka. Biło od niej zimno i dojmujący chłód; nieprzyjemne uczucie rozpełzło się po moim pysku, na krótką chwilę zatrzymało bijące serce.

 

,,Co to jest?" — przyjrzałam się malutkiej kropce. Spadała powoli, nieśpiesznie, nie wydając przy tym żadnego dźwięku. Mdłe światło dnia odbiło się od niej, podkreśliła każdy szczegół. Dojrzałam malutkie ramiona, liczne zdobienia i mikroskopijne, niemal niewidoczne sopelki.

 

Śnieżynka.

 

Uniosłam głowę, spojrzałam w niebo. Wszechobecna szarość rozciągająca się aż po horyzont zdawała się jaśnieć; na jej tle, powoli i bezszelestnie spadał śnieg. Śnieżynki wirowały kojąco, delikatnie osiadały się na ziemi, łaskotały czuły nos. Były ich setki, całe tysiące, miliony! Nie potrafiłam objąć wzrokiem ich ogromu. Były niczym gwiazdy, jasne i liczne. Mój umysł nie potrafił ich wszystkich wyłapać. Jednocześnie bał się ich ilości, a jednocześnie je podziwiał... nie mogłam temu zaprzeczyć. Śnieg był naprawdę niezwykłą rzeczą. Choć bywał lodowaty, nieprzyjemny i niekiedy śmiercionośny, niewątpliwie miał w sobie coś magicznego... jakby nosił w sobie obietnicę spokoju i kojącej ciszy.

 

Zima pochłonęła Dolinę Burz.

 

Z trudem oderwałam wzrok od wirujących płatków. Były takie piękne, bardzo kusiły... lecz, niestety, nie mogłam już na nie spoglądać. Musiałam wykonać zadanie, od którego zależał los moich pobratymców...!

 

Ostrożnie podeszłam do wejścia jaskini i uważnie nastawiłam ucha. Potężna kotara zasłaniała mi widok wnętrza; nie było nawet najmniejszej szparki, przez którą mogłabym zerknąć do środka i upewnić się, czy ktoś znajduje się w środku. Dlatego więc zaczęłam nasłuchiwać. Nie mogłam przecież bez żadnego ostrzeżenia wejść do środka... co gdybym swoim przybyciem spowodowała jakiś nieszczęśliwy wypadek? Było tyle sposobów, by na kogoś wpaść bądź niechcący zranić... nie chciałam w żaden sposób do tego dopuścić.

 

W środku usłyszałam miarowe kroki; rytmiczne stukanie pazurów na twardym podłożu. Niewyraźne przesuwanie się miękkich poduszeczek na zimnych kamieniach rozlegało się nierównomiernie, raz dalej, raz bliżej; ktoś poruszał się nieustannie.

 

Zaczerpnęłam tchu i uchyliłam pysk; zebrałam w sobie odwagę, skumulowałam ją i uwolniłam w postaci okrzyku, który poniósł się delikatnym echem od ścian obozowej dolinki.

 

— Przepraszam... czy mogę wejść?

 

Kroki umilkły. Urwały się gwałtownie, tak samo jak słowa, które z trudem przecisnęły się przez moje gardło. Śnieg bezszelestnie pokrywał ziemię; biel osiadała się na zamarzniętej tafli jeziora i na moim nastroszonym od zimna futrze. Wlepiłam wzrok w ziemię, nasłuchując czujnie. Śnieżynki lądowały cichutko na moim grzbiecie. Zdobiły go niczym wykonane z bawełny gwiazdy, niczym puszyste punkciki wykonane z lodowatej, nieskazitelnie białej substancji. Nieuchwytny podmuch delikatnie poruszył ciężką kotarą. Futro załopotało, kilka uschniętych listków opadło na zamarzniętą glebę. Nagle usłyszałam kroki. Rytmiczne, stanowcze, pewne, zmierzały ku mnie. Pazury chrobotały na kamieniu, tworzyły przedziwną muzykę. Ktoś w Jaskini Cudotwórcy szedł w moją stronę...!

 

Wyprostowałam się pośpiesznie, spięłam mięśnie i szybko się otrzepałam. Śnieg, który delikatnie łaskotał moje włosie, spłynął teraz po nim w postaci białych łez i wylądował z cichym pluskiem pod moimi łapami. Poczułam nierównomierne uderzenia w klatce piersiowej. Raz mocne, raz ledwo wyczuwalne, przeplatały się ze sobą niczym strofy w poemacie początkującego pisarza. Nie były idealne, niekiedy gubiły swój rytm.

 

Biała płachta poruszyła się. Spojrzałam na nią czujnie, stawiając uszy na sztorc i prostując łapy. Kto się za nią ukrywał...?

 

Odpowiedź nadeszła w następnej chwili. Wpierw ujrzałam czarny nos, który nieśmiało odgarnął ciężką płachtę i poruszył się ostrożnie. Białe wibrysy zadrżały. Pojawiły się kolejne fragmenty pyska wilka; czarne futro, półotwarte wargi ukazujące ostre ząbki, różowe ślepia... Nasari patrzyła na mnie. Na jej obliczu niezaprzeczalnie malowały się zdumienie i ciekawość.

 

— Etria? — zagadnęła. — Witaj. Co cię tutaj sprowadza?

 

— Uhm... — tylko nieśmiałe chrząknięcie zdołało wydostać się z mojego pyska. Odwróciłam wzrok, spuściłam łeb, spoglądając na moje łapy, na pazury, które nie wiedzieć kiedy wbiły się w twardą niczym głaz ziemię. W mojej głowie krążyły myśli. Niespokojne i nieuchwytne, niczym sokoły zawzięcie polujące na swoją zwierzynę. Ich lot przypominał taniec z wiatrem, ich donośne skrzeki rozchodziły się po mojej głowie. Chciałam się uspokoić i przekazać Nasari swój powód przybycia, lecz w żaden sposób nie mogłam się skupić. Czułam się taka... roztrojona. Niczym świat pogrążony w chaosie w czasie burzy, niczym morze wzburzone przez sztorm.

 

Gdy zerknęłam ukradkiem na wilczycę, by upewnić się, jak zareaguje na ciszę z mojej strony, ujrzałam zdziwienie wyraźnie malujące się na jej pysku. Nie wiedziała, dlaczego przyszłam i dlaczego w milczeniu tkwiłam pod Jaskinią Cudotwórcy... uświadomiłam sobie, jak bardzo zagubiona musiała się czuć Nasari. Nie chciałam, by dłużej czuła się tak niepewnie... pośpiesznie przełknęłam zatem ślinę i przemówiłam.

 

— Dzień dobry... przepraszam, że cię tak nachodzę. Chciałabym zapytać się Areliona, czy mógłby pożyczyć mi i Lavinii trochę ziół... nasze zbiory są na wyczerpaniu.

 

Przerwałam. Nie wiedziałam, czy powinnam coś jeszcze dodać. Czy powiedziałam już wystarczająco wiele? Może powinnam przekazać nieco więcej informacji...? Wypowiedź, choć dla mnie długa i męcząca, dla większości wilków mogła być jedynie niespójnym zbiorem paru słów. Bez wątpienia, powinnam odzywać się częściej. Prowadzenie rozmowy to przecież umiejętność niezbędna w życiu; każdy powinien mieć ją opanowaną całkowicie... dlaczego więc mnie sprawiało to taki kłopot? Dlaczego zawsze trzymałam język za zębami i nawet wtedy, gdy udawało mi się cudem otworzyć pysk, to nie mogłam wydobyć z niego żadnego dźwięku? Czy nawet gdybym nabrała odwagi i postanowiła zamienić z kimś kilka słów, to czy zechciałby on słuchać takiej nieśmiałej i ostrożnej wadery jak ja...?

 

Nasari wyrwała mnie z zadumy. Skinęła krótko pyskiem, zachęcając mnie do wejścia do jaskini.

 

— Arelion w tej chwili nie jest obecny... ale myślę, że powinniśmy coś jeszcze mieć. Zapraszam.

 

— Dziękuję...  wymruczałam cichutko.

 

Uchyliła swoim czarnym skrzydłem ciężką płachtę i odsunęła się powoli, tworząc dla mnie przejście. Pośpiesznie weszłam do środka, z wdzięcznością uciekając od chłodów zimowej scenerii. Pozostawiłam za sobą śnieg i lód, szarość nieba i prószące bezgłośnie śnieżynki; otoczył mnie natomiast kojący swym ciepłem świat pełen magii i dziwów.

 

Pierwsze, co bez wątpienia wpadało w oczy, to było ciepłe światło grzejące powietrze. Bursztynowe wiązki oświetlały wszystko, co znajdowało się w pobliżu; a przy tym koiły serce i uspokajały myśli. Źródłem promieni był magiczny mech porastający wnętrze ogromnych, szklanych słoi zamkniętych szczelnie grubym, brązowym korkiem. Rośliny rozwijały się w ich środku, poruszały się niezauważalnie, powoli i miarowo; jakby niewidzialny wiatr szarpał ich świetlistymi, złotymi pasmami. Naczynia były porozstawiane niemal wszędzie. Piętrzyły się w kątach i na półkach. Kamienne stoły, długie i płaskie, znajdujące się pod prawą i lewą ścianą groty wprost uginały się pod ich ciężarem. Kojący blask padał na znajdujące na nich przedmioty; lniane woreczki pełne kamieni szlachetnych, okrągłe fiolki i porozsypywane proszki odcinające się na tle przeróżnych przedmiotów swoim osobliwym kolorem. Runy wyryte na ciemnych korach drzew mieszały się z grubymi, purpurowymi listkami pokrytymi białym puchem; ołówki, farby umieszczone w kamiennych misach i kawałki węgla owinięte kępkami bawełny były porozrzucane chaotycznie wokół kartek i pergaminów.

 

Naprzeciw mnie, wyżłobione w ścianie, miejsce miało palenisko. Grube polana, ułożone schludnie pod szarym kociołkiem z wrzącą zawartością tonęły w jaskrawych płomieniach. Iskry syczały, uciekając od ognia i roztrzaskując się na schłodzonej chłodem posadzce. Dym unoszący się od ogniska niknął gdzieś w niewidocznym dla oczu otworze prowadzącym na zewnątrz.

 

Wokół paleniska, również wyżłobione w ścianie, miejsce miały półki. Wyglądały niczym prostopadłościanowe otwory wyrzeźbione w skale, stworzone staranną ręką artysty. Tłoczyły na nich drobne patyczki pochodzące z różnych gatunków drzew, zioła ułożone schludnie w wiązanki, suszone owoce o zaskakujących barwach. Pośród przeróżnych kryształów i naczyń dostrzegłam nie tylko drobne ostrza lśniące zimnym blaskiem, ale i również zżółknięte ze starości czaszki i tajemniczo wyglądające różdżki. Wokół unosiła się delikatna woń stęchlizny; nie przeszkadzała mi ona jednak. Przywodziła mi ona na myśl mądrość i coś mitycznego, ukrytego, żyjącego niezauważone pośród mgły...

 

Zatrzymałam się, wciągając z rozkoszą ciekawe wonie. Osiadły się na moim nosie i wąsikach, łaskotały w gardło. Gdy uchyliłam wargi i posmakowałam otaczających mnie zapachów, byłam w stanie sobie niemal wyobrazić, jak cała otaczająca mnie magia i wiedza wślizgują się do mojego ciała i stawszy się częścią mojego organizmu, krążą w żyłach i płucach. Przebywanie w tym miejscu sprawiało, że czułam się niewyobrażalnie spokojna i silnie związana z przyrodą. Moje myśli płynęły niczym wartki strumyczek pełen ryb, których łuski lśniły srebrzyście; serce biło rytmicznie i jednostajnie. Wszystko było na swoim miejscu, wszystko miało swoje miejsce. Nie musiałam się niczego bać.

 

Usłyszałam za sobą nieznaczny ruch; stukot pazurów rozległ się delikatnym echem wokół mnie. Nasari przeszła obok i doskoczyła do kociołka, w którym znajdujący się płyn zaczął bulgotać i cicho syczeć. Chwyciwszy drewnianą łyżkę w zęby, odwróciła się do mnie i uśmiechnęła się przepraszająco.

 

— Wybacz, zaraz cię obsłużę. Skończę tylko gotować ten eliksir. Rozgość się.

 

Z tymi słowami odwróciła się w stronę kotła i zaczęła go intensywnie mieszać jego zawartość. Miarowe bulgotanie uciszyło się; wokół natomiast zaczęły rozbrzmiewać brzęknięcia, gdy łyżka uderzała o bok ciężkiego naczynia. Starając się nie przeszkadzać Nasari, udałam się do najbliższego stołu i usadowiłam się przy nim w milczeniu. Rozglądając się czujnie i podziwiając wnętrze groty, kątem oka obserwowałam poczynania młodej szamanki. Wilczyca pochwyciła z jednej z półek kwiaty suszonej cykorii podróżnik – bez trudu rozpoznałam jasne, fioletowe płatki. Znajoma woń uderzyła mnie w pysk. Z radością ją przyjęłam i związałam wraz z innymi, równie aromatycznymi zapachami Jaskini Cudotwórcy.

 

Czarnofutra wrzuciła roślinę do kotła i wymieszała ją z kleistą, gęstą cieczą. Drewniana chochla poruszała się miarowo, wystukując przedziwny rytm. Nagle popłynęły słowa. Ciche i przytłumione, dobiegały od strony Nasari. Rozbrzmiewała w nich siła i powaga, niemal nieuchwytny rozkaz.

 

— ᛈᚱᛉᚤᛞᚱᛟᛉᚾᚤ ᛈᛟᛞᚱᛟᛉᚾᛁᚴᚢ, ᛈᛟᛈᚱᛟᚹᚨᚲ ᛉᚨᚷᚢᛒᛁᛟᚾᚤᚲᚺ ᛞᛟ ᛁᚲᚺ ᛞᛟᛗᛟᛋᛏᚹ — rzekła.

 

Nigdy nie słyszałam podobnych słów. Brzmiały niczym jakieś zaklęcie, komenda pełna magii. Nie rozpoznawałam jej znaczenia, dźwięczał w nich niespotkany przeze mnie akcent; delikatne wypowiadane spółgłoski przywodził na myśl czerwone płatki róży przewrażliwione nawet na najlżejszy dotyk bądź muśnięcie wiatru. Literki, nawet wypowiedziane szybko i z silną domieszką stanowczości, brzmiały niczym szeptany sekret, kusząca propozycja odpoczynku. To było takie niezwykłe...!

 

Zachwycona głosem Nasari przemawiającej w obcym języku, pochyliłam głowę i dałam się pochłonąć myślom. Nie mogłam przeszkadzać jej w pracy. Na pewno była bardzo zajęta... nie chcąc zawracać jej głowy, zamilkłam więc posłusznie i przestałam się ruszać. Czarnofutra powiedziała, że pomoże mi, gdy skończy przyżądzać eliksir... musiałam zatem uwierzyć jej na słowo i uzbroić się w cierpliwość. Nie mogłam jej wadzić... swoim zachowaniem mogłabym ją tylko rozproszyć.

 

Podziwiałam zatem rzeczy rozłożone w nieporządku na kamiennym, gładkim stole i rozmyślałam o nich. Tu i ówdzie było widać przeróżne materiały – bawełnę, len, jedwab – które chroniły zawartości niewielkich pakunków. Gdy delikatnie się pochyliłam i przechyliłam głowę, w środku jednej z niedokładnie zawiązanych paczuszek dostrzegłam kilka gładkich kamieni. Wyróżniały się od siebie odcieniami szarości i swoją nienaturalną wręcz gładkością. Wiele podobnych skał widocznych było pośród innych przedmiotów: kawałków drewna, pędzli, diamentów...

 

Nagle dojrzałam coś interesująco. Pergamin przeplatany wonią starości i wiedzy znajdował się niedaleko mnie, na wyciągnięcie łapy. Pośród brązu, niewyobrażalnie gładkiego, prześlizgiwały się czarne linie; kropki i wzory układały się w tajemniczy alfabet. Wyczułam nieco nieprzyjemny, gryzący nos zapach – rozpoznałam woń farby. Ciemne muśnięcia tworzyły słowa, kształciły zdania. Zbiór wyrazów przypominał zagadkową listę; na początku każdego akapitu znajdowała się pozioma kreska, wyraźny punkt. Czy był to jakiś spis...?

 

Zaciekawiona starannie wymalowanymi zdaniami, podsunęłam się cichutko do zwoju i przyjrzałam mu się uważnie. Na jego brązowej powierzchni, zdobionej ledwo widocznymi plamami, wyraźnie rysowała się Wilcza Łacina – rozpoznałam niektóre charakterystyczne literki. Było ich jednak bardzo wiele; dominowały te, których nigdy nie widziałam na oczy. Dziwne i obce, wywoływały u mnie poczucie winy. Gdy je widziałam i nie rozpoznawałam, odczuwałam w swoim wnętrzu nieprzyjemną pustkę rozszerzającą się boleśnie z każdą mijaną sekundą. Powinnam przecież znać język, którym posługuję się na co dzień... dlaczego zatem nie potrafiłam przeczytać nawet kilku słów?

 

Czułam się głupia i niemądra. Już dawno powinnam nauczyć się pisać i czytać; zawsze jednak znajdowałam jakąś absurdalną wymówkę, aby umknąć nabywaniu wiedzy. Dbanie o swoich towarzyszy, zbieranie ziół, rozwijanie swoich umiejętności zwiadowczych... to było takie niemądre. Dlaczego tak się zachowywałam...? Byłam pewna, że każdy potrafiłby bez trudu odczytać leżący przede mną zagadkowy spis. Wszyscy, bez wyjątku... oprócz mnie.

 

Rytmiczne uderzania drewnianej łyżki o boki naczynia urwały się nagle, niespodziewanie wokół zapadła nieprzyjemna cisza. Zaskoczona milczeniem od strony wilczycy, uniosłam głowę znad pergaminu i drgnęłam, widząc czarnofutrą zwróconą w moją stronę. Z przestrachem wtuliłam głowę w ramiona.

 

Nasari patrzyła wprost na mnie.

 

 

C.D.N.

 

 

 

<Nasari...? :0>