· 

Piękno wiosny

Minęło już niemal pół roku odkąd zawitałam do watahy. Po długim, złotym lecie spędzonym z poprzednią towarzyszką, do Doliny Burz dotarłam późną jesienią, której długo nie zajęło przerodzenie się w zimę.

 

Zima była pewnym pocieszeniem po tym,co zostawiłam za sobą, była bowiem znajoma. Jednak w miarę, jak mijała pełnia za pełnią, czułam, jak moja ciekawość budzi się tak, jak świat miał wkrótce przebudzić się do życia. Zbliżała się wiosna.

 

Funkcjonowanie w cyklu nieustannych zmian, w płynnym świecie nieustającej śmierci i narodzin było koncepcją równie obcą, co fascynującą. Odkąd odeszłam z krainy wiecznej zimy, doświadczyłam trzech ćwiartek tego kręgu i gdy po raz pierwszy zauważyłam, że śnieg na zewnątrz staje się dziwnie ciężki i wodnisty, nie mogłam się doczekać momentu, w którym moje spektrum doświadczeń z porami roku będzie kompletne.

 

Nie powiem, żebym na początku była zachwycona.Gdy żyjesz wśród śniegu tak długo, zaczynasz zapominać, co tak naprawdę kryje się pod nim. Nie ukrywam, że nie doceniam przypomnienia. Było coś smutnego w patrzeniu, jak kryształowa biel powoli rozpływa się w bezkształtną, szara papkę, mieszając się z błotem, aż wreszcie nie jesteś w stanie odróżnić jednego od drugiego. Marcowy okres szarej, wilgotnej pluchy był mniej więcej tak przyjemny, jak pysk w misie oleju.

 

Jednak im dalej w rok się posuwaliśmy, tym bardziej dał się poczuć nastrój jakiegoś nieuchwytnego oczekiwania. Na drzewach pojawiły się pierwsze pąki, a ja z radością spędziłam cały dzień na wpatrywaniu się w nie, zachwycona i zdezorientowana myślą, że w tych maleńkich kuleczkach kryją się, ciasno ściśnięte, ogromne kwiaty i szerokie liście. Każdy taki pąk wydawał mi się ziarnem wszechświata i nie mogłam się doczekać momentu, gdy stanę się świadkiem ich kwitnięcia. Powietrze było napięte, energiczne,wibrujące magią i nowym życiem.

 

Pewnego dnia przed moim nosem zatrzepotał pierwszy, niewinny, biały motyl.

Następnego dnia wszystko eksplodowało.

 

Napięte do granic możliwości pąki pękły, odsłaniając aksamitne, jasnozielone liście,przez które przeświecało kwietniowe słońce,rzucając złotozielone cętki na aksamitny mech. Gałęzie pokryły się kwiatami, wabiącymi swoimi obłędnymi barwami buczące leniwie pszczoły. Istne szaleństwo natury.

 

Sama nie wiedziałam, od której strony zabrać się za badanie tego nowego świata. Wreszcie postanowiłam wybrać się do Purpurowego Gaju, z tego prostego powodu, że nie miałam okazji zobaczyć tego miejsca zanim straciło swe kolory na jesień - a jeśli wierzyć słowom wilków, które był tu dłużej ode mnie, były to kolory zaiste warte zobaczenia.  

 

Do gaju wybrałam się Magiczną Drogą, zauważając przy okazji, o ile głośniej się tam nagle zrobiło. Zima była cicha, może z wyjątkiem smutne pohukiwania mizernych, zmarzniętych sów na gałęziach, byłam więc zaskoczona, ile dźwięków atakowało teraz moje uszy. Niezły sprawdzian dla mojego słownictwa, jeśli chodzi o onomatopeje - wysokie poćwierkiwanie, ochrypłe krakanie, przeszywające skrzeki, kukanie, gruchanie, piski, trele - ptasia poezja w niczym nie ustępuje wilczej! Droga kojarzyła mi się też z zapachem lasu, byłam więc nieco rozczarowana, gdy zmuszona byłam przerzucić się na ciężkie sapanie - mój nos, z jakiegoś dziwnego powodu, był do reszty zatkany i balsamiczny zapach igliwia ledwie do mnie dochodził.

 

Wszelkie rozczarowanie opuściło mnie jednak,gdy dotarłam do Purpurowego Gaju. Pochwały moich towarzyszy z watahy nie zdołały oddać mu sprawiedliwości - był jeszcze piękniejszy, niż mi go opisywano. Zabawne - nigdy nie myślałam o różu czy fiolecie jako o kolorach natury. Widziałam je jedynie na kwiatach, jako małe maźnięcia na zielono-brązowym krajobrazie. Wejście do tego niezwykłego miejsca, gdzie byłam zewsząd otoczona tymi barwami sprawiało, że czułam się, jakbym była w innym wymiarze - może jakbym chodziła po chmurach podczas zachodu słońca.

 

Niezależnie od tego ,jak bardzo byłabym zachwycona, nie życzyłam sobie tych barw na moim futrze, nie udało mi się jednak tego uniknąć. Naturalnie, moje białe futro było nad wyraz podatne na barwienie, co sprawiło, że sama wkrótce wyglądałam jak wielki kwiat - o wiele mniej czarujące, niż moglibyście się spodziewać. Miałam wrażenie, że usłyszałam, jak koło mojego ucha przeleciał bąk.

 

 

Ten nieoczekiwany rozwój wydarzeń zawiódł mnie w następnej kolejności nad Jezioro Dusz. Nie było to zapewne jedyne miejsce, w którym mogłam zmyć z siebie te kolory,ani, prawdę mówiąc, najbardziej odpowiednie, miałam jednak nadzieję, że czcigodne duchy mi przebaczą. Lubiłam to miejsce - miałam wrażenie, że przemawia do mnie w jakiś szczególny sposób. Mogłam godzinami wpatrywać się w grę świateł na jego powierzchni z poczuciem, że gubię w nim siebie, z całym moim egoizmem i problemami, na rzecz jedności ze światem.

 

Miałam również nadzieję obejrzeć jeszcze raz przebiśniegi, które przyuważyłam przy jednej z moich poprzednich wizyt, rosnące w cieniu kępy brzóz. Zarówno przebiśniegi i brzozy prędko awansowały w moim osobistym rankingu ulubionych roślin. Brzozy wydawały mi się fascynujące, ze swoją trupią białością, jakby duchy samych siebie jeszcze za życia. Drzewa z kości, drzewa-widma. Nie wątpiłam, że delikatna zieleń młodych liści na tym białym tle będzie wyglądać przepięknie.

 

Przebiśniegów z kolei trudno mi było nie podziwiać za niezwykłe połączenie efemerycznej, minimalistycznej urody i stalowej hardości.  Byłam pod wielkim wrażeniem tego, że były w stanie wypchnąć się na świat nawet spod warstwy śniegu. Co za niespotykany głód świata musiał skłaniać je do dążenia ku słońcu zanim za pozostałych roślinach pojawiły się choćby zalążki pączków! Zanim poznałam słowo "kwiat" nazywałam je szczenięcymi roślinami, teraz jednak widzę, jak bardzo się myliłam - żadne szczenie nie ma w sobie takiej siły i tak nieugiętej woli przeżycia.

 

Chciałabym kiedyś być przebiśniegiem. Wydają się mieć właściwy pomysł na życie.

 

Nie udało mi się jednak dotrzeć do jeziora - gdy znalazłam się w pobliżu, poczułam, jak moje oczy zaczynają nieznośnie piec i wypełniają się łzami. Poczułam drapanie w gardle, a wkrótce całym moim ciałem wstrząsnęło kichnięcie. Po czym kolejne. Ledwie widziałam przez łzy. Dziwne - nie powinny się mnie imać przeziębienia.

 

Najwyraźniej duchy nie życzą sobie, abym brudziła im wodę. Ciężko im się dziwić.

 

Zawróciłam i skierowałam się ku Wodospadom Życia, obierając drogę przez Płomykową Puszczę. W porównaniu z jasną, przejrzystą, niedojrzałą zielenią na liściach w pozostałych częściach watahy, ta była ciemniejsza, soczystsza, niebieskawa w kojący dla oka sposób. Fiołkowe światełka między drzewami pobłyskiwały wesoło. Nawet one drgały z nietypową dla siebie żywiołowością i energią - ciekawa byłam, czy też wyczuwają wiosnę.

 

Gdy dotarłam pod wodospady, spędziłam pół godziny długo i dokładnie wymywając kolory z sierści oraz przemywając pysk w nadziei, że chłodna woda odświeży mnie i wymyje resztki uciążliwych łez. Gdy wpatrywałam się w moje odbicie w wodzie,upewniając się, że wyglądam przyzwoicie, dostrzegłam, ku mojemu zdziwieniu, małą ławicę srebrnych rybek, umykających śmigle przez przejrzystą wodę.

 

Cóż. Jak wiosna w pełni, to wiosna w pełni, na wszystkich frontach.

 

Moje odbicie wyglądało nie najgorzej, ale brakowało mu czegoś. Doszłam wreszcie do wniosku, że przydałby się jakiś kwiat, w ramach wiosennego akcentu. W tym celu postanowiłam udać się na Beztroską Polanę. Tam będę mieć bez wątpienia największy wybór.

 

Polana pokryta była kolorowym kobiercem z kwiatów. Ich słodki zapach dało się wyczuć już z daleka. Pokrywały grunt tak ściśle, że trudno było rozróżnić pojedyncze rośliny.

 

Był jednak jeszcze jeden powód, dla którego trudno mi było dostrzec indywidualne kwiaty - łzy wróciły do moich oczu  z całą siłą i wszystkie kwiaty na polanie rozmyły się w jedną wielką,kolorową, zamazaną plamę.

 

A...

 

A...

 

A-psik!

 

Coś ewidentnie było ze mną dziś nie w porządku. Musiałam się dowiedzieć, co takiego.  

 

***

- A to dobre! - wykrzyknęła Telisha z radością, gdy skończyła swoje badanie

Pozwoliłam sobie nie komentować jej okrzyku, zamiast tego cierpliwie czekają, aż zakończy się jej napad wesołości.

 

- Słyszałam, że zdarza się to wśród ludzi, ale jesteś chyba pierwszym wilkiem z tym problemem, jakiego tu miałam - kontynuowała uzdrowicielka, która widocznie znalazła we mnie fascynujące curiosum - Nib, ty masz alergię!

 

Alergia. Dziwne słowo, obco brzmiące.Nie dziwota, że po raz pierwszy usłyszałam je od medyczki.  

 

- Nie trzymaj mnie w napięciu, Telisho. Co to znaczy?

 

-  Jesteś z północy, prawda? - spytała Lisha, błyskając zębami obnażonymi w uśmiechu. Widać było, że okazja do zaprezentowania swojej wiedzy sprawia jej nieskrywaną przyjemność - Zakładam, że nie mieliście tam sezonu pylenia? Oczywiście, że nie mieliście, przecież tam rosną wyłącznie iglaki! To oznacza, że to twoje pierwsze spotkanie z pylącymi roślinami.

 

- A co to ma wspólnego z tą dolegliwością? - spytałam,cokolwiek już zniecierpliwiona.

 

- Ależ Nib,wszystko! -wykrzyknęła Lisha z zadowoleniem, unosząc łapę w triumfalnym geście - Wiesz, w jaki sposób wilki zawsze najbardziej boją się tego,czego nie znają? Twoje ciało jest podobne - nigdy wcześniej nie miało kontaktu z pyłkami, nie we, co z nimi zrobić i jak postępować, więc na wszelki wypadek próbuje się ich pozbyć, jak sama widzisz, poprzez kichanie, łzawienie... Masz szczęście, że trafiłaś tu tak szybko,zanim zdarzyło się coś gorszego!  

 

Wadera zaczęła krzątać się po jaskini, zbierając zioła, z zastanowieniem oglądając swoje mikstury, to podnosząc jakieś naczynie, to znów je odkładając i kontynuując swój wywód:

 

- W medycynie nazywamy to reakcją alergiczną - te ostatnie słowa powiedziała powoli i dobitnie, jakby bała się, że ich nie zrozumiem - Tak, jak mówiłam, zdarza się to raczej wśród ludzi, ale powinnam być w stanie coś zaradzić... Tymczasem powinnaś wrócić do swojej jaskini i nie wychodzić, chyba, że to konieczne.

 

To rzekłszy, Telisha zamilkła i zaczęła coś majstrować przy swoich eliksirach, co

uznałam za znak, że nasze spotkanie dobiegło końca.

Skierowałam się z powrotem ku mojej jaskini, rzucając tęskne spojrzenia ku lasowi, malowanemu w złote cętki przez promienie chylącego się ku zachodowi słońca. Wiosna naprawdę jest czymś niesamowitym.

 

Czekając na powrót Telishy wyjęłam pergaminy i pióro, pocieszając się, że przynajmniej będę mieć dużo czasu na opisywanie tego,czego dziś doświadczyłam.

 

KONIEC