· 

Starcie Tytanów #7 - Kto by pomyślał, że mam w sobie tyle emocji...

„Przepraszam”? I tylko tyle ma mi do powiedzenia? Świetnie. Najpierw Nessa wie czego, mnie ratuje, a potem bez powodu mnie atakuje. Faceci! Ci to są dziwaczni... Parłam przed siebie szybkim krokiem, oczekując, że Midnight za mną nadąży, jednak z nim... Było coś nie tak. Zatrzymałam się przed nim i spojrzałam mu prosto w oczy, w jego białe oczy, w których nigdy nie widziałam silniejszych emocji, ale teraz... Widziałam w nich jakiś... Smutek...?

 

- Czy ty... Płakałeś? - Zapytałam, zbliżając się do niego bliżej, ale ten się odsunął, po czym wyminął mnie i poszedł do przodu.

 

Czego ja się po nim spodziewałam? W końcu to Midnight, chociażby się paliło, to nie powie mi, co go dręczy.

 

- Zaczekaj, mieliśmy się trzymać razem! - Krzyknęłam, widząc, jak ten oddala się ode mnie. - Midnight! - Zaczęłam biec, ale on oddalał się coraz bardziej, a ja pomimo biegu nie mogłam go dogonić, cały czas był daleko przede mną i dalej się oddalał. - Nie zostawiaj mnie! Nie poradzę sobie sama! - Przede mną jakby znikąd wyrosła ściana, w którą uderzyłam, nie zatrzymując się na czas. Padłam na ziemię, momentalnie słabnąc. Obraz zaczął mi wirować przed oczami, a ja chyba zemdlałam. Obudziłam się po nieokreślonej jednostce czasu, a nade mną stał Mid, który z dziwną jak na niego troską pomagał mi wstać. Nie byliśmy w labiryncie, a w jakimś dziwnym miejscu. Nie znałam go.

 

- Czy wszystko dobrze? Nic sobie nie zrobiłaś? Martwiłem się. - Powiedział Midnight, oglądając mnie dookoła.

 

To nie brzmiało jak Midnight, przynajmniej nie ten, którego znam. Ten samiec nigdy nie powiedziałby „Martwiłem się”, ograniczyłby się raczej do „Wszystko dobrze?” i na tym by zakończył. Nie martwiłby się o mnie aż tak. Zastanawiam się, czy w ogóle by się martwił. Patrzył na mnie przejętym, wzrokiem z niecierpliwością wyczekując odpowiedzi.

 

- Tak, jest dobrze. - Odpowiedziałam - A z tobą? Nie uderzyłeś się w głowę?

- Ze mną wszystko dobrze, nie martw się. - Powiedział z uśmiechem. - Chodź, wszyscy na ciebie czekają!

 

I wtedy już byłam pewna. Zaczęła się próba. Midnight się tak nie zachowuje. Poszłam za nim, oczekując tego, co najgorsze. Mid zaprowadził mnie na polanę, po czym, kiedy odwróciłam od niego wzrok, zniknął, nie było go. W oddali widziałam sylwetki pięciu wilków stojących koło drzewa. Podbiegłam do nich, a tam stali oni... Moja matka... Mój ojciec... Moja siostra... Angelo i... I... Romanie. Przyjrzałam im się dokładnie niedowierzająco. Moon nie zmieniła się ani trochę. Ten sam pysk, piękne skrzydła, wyglądała tak samo, jak ja... Tylko... Wyrosła... Angelo, ten sam basior, męski, piękny. Tak samo dziwny. Moi rodziciele, których niedane mi było poznać... Ojciec miał futro tego samego koloru co my, jego skrzydła wyglądały jak skrzydła Moon, za to matka? Nic, poza oczami, po niej nie odziedziczyłyśmy. Miała niebieso - białe futro, jej uśmiech był piękny, a jej skrzydła były jakby z wody. Śliczna wadera, której trudno było się oprzeć. Romanie... Ona... Również nic się nie zmieniła. Była tak samo śliczna, jak kiedy odchodziła. Miałam ochotę iść ich wszystkich przytulić, popatrzyłam na nich, ale to drzewo skupiło moją uwagę. Na gałęziach drzewa wisiały jakieś dziwne coś, owinięte w pasy bezpieczeństwa.

 

- Teraz możesz się na nich zemścić, a potem iść z nami i zapomnieć o tym, co się stało! - Powiedziała Moon, powoli do mnie podchodząc. To samo zrobiła Romanie, położyła mi łapę na ramieniu i mówiła mi po cichu, że za mną tęskniła. Łzy zaczęły mi ściekać po policzkach.

 

Zaczęłam iść w tamtą stronę, wyciągając sztylet. Mogłam się zemścić. To był ten czas. Ta chwila. Kiedy byłam już przy drzewie, stanęłam przed nim i jeszcze raz popatrzyłam na moją rodzinę.

 

- Gdzie jest Midnight? - Zapytałam. - Alice? Clementine? Deus? Malum? Gdzie reszta watahy?

- Kto? O czym ty mówisz skarbie? - Zapytała moja matka.

- Moi przyjaciele. Gdzie oni są?

- Zaprowadzimy cię do nich potem. - Wtrącił skrzydlaty basior.

 

Podszedł do mnie Angelo i dał mi płonącą pochodnię.

 

- Tak będzie szybciej. Podpal drzewo i zabij ich. Tych, którzy cię skrzywdzili. - Dokończył Angelo.

 

Kiedy przykładałam do drzewa pochodnię, okazało się, że powoli zaczynam zapominać imiona wilków z watahy, powoli zanikały mi momenty, które warto było zapamiętać... Wszystkie przygody z Midnight'em, wojna z West'em, kiedy prawie nie mieliśmy szans, to kiedy wykluł się Apollyon, to jak znalazłam Anake'a, poznanie członków watahy, te wszystkie żarty z nimi, wszystkie te miłe i zabawne chwile, to wszystko powoli zaczęło mi zanikać, a ja... Nie chciałam zapomnieć... Nie tego...

 

To jest ta próba. To o czym mówiła nasza alfa. Odwróciłam się do nich z pochodnią.

 

- O co chodzi skarbie? Na co czekasz? - Zapytała Romanie.

- Przepraszam. - Powiedziałam, rzucając w nich pochodnią.

 

Zaczęli płonąć, a ja padłam na ziemię zapłakana i krzyczałam „Przepraszam!”. Nie wiem, co się stało potem, ale kiedy się obudziłam, zobaczyłam nad sobą Midnight'a.

 

- Żyjesz... - Powiedział oschle basior.

 

Ja nie myśląc wiele, przytuliłam się do niego i zaczęłam go przepraszać za wszystko i błagać, żeby więcej mnie nie zostawiał.

 

- Red, musimy iść. - Odpowiedział Midnight. - Będzie dobrze. - Dodał na koniec.

- Tak, wiem... - Odparłam, puszczając go i wycierając łzy.

 

Wstałam na równe łapy i zaczęliśmy powoli iść dalej. Ziemia pod nami znowu zaczęła się trząść, niektóre ściany opadły, a nowe pojawiały się w innych miejscach. Staliśmy chwilę, aby zaczekać na uspokojenie się labiryntu. W jednym z zanikających korytarzy zobaczyłam światełko. Uznałam to za wyjście i rzuciłam się w tamtą stronę, krzycząc „Tędy!” do Midnight'a. Wbiegliśmy tam, a labirynt zamknął nas w tym ciemnym „pomieszczeniu”.

 

- Co ci wpadło do głowy, że to może być wyjście? - Zapytał Mid.

- Widziałam światło. Wydawało mi się, że może to to drzewo. - Odpowiedziałam lekko zażenowana swoim błędem. - Skoro już i tak nie mamy wyjścia na razie, to przepraszam za to przed chwilą, rozumiesz, emocje...

 

Midnight odpowiedział mi lekkim skinieniem głowy, aby dać znak, że nie chowa urazy.

 

Liczyłam, że może w końcu się odezwie, może powie, co on widział, ale nie. Trudno...

 

Nie musieliśmy czekać długo na kolejne zmiany labiryntu, w sumie ciekawe co tym razem. Ściany uformowały wyjście, była to prosta droga, bez zakrętów, czy korytarzy. Ruszyliśmy tą drogą, w końcu lepsze to niż siedzenie w miejscu.

 

C.D.N.

 

>Skaza, powodzenia! :0<