· 

Starcie z Westem [Część #20] – Rodzina

 

Obejrzał się i zlustrował wzrokiem przestrzeń za sobą. Po upewnieniu się, że medyczki zniknęły już z otwartego pola walki, zwrócił się do Sarene, której jasne futro połyskiwało delikatnie w promieniach słońca.

– Musimy się ich pozbyć, czyż nie?

Wilczyca spochmurniała, lecz delikatnie skinęła głową. Zarówno ona, jak i basior dobrze wiedzieli, że muszą zapewnić bezpieczeństwo Alice i Etrii, nawet za cenę życia wilków przed nimi.

– Pokażcie mi, na co was stać, bydlaki! Czy może jesteście zdolni tylko grozić waderom? – Aarel zaczął podpuszczać wrogów z udawaną kpiną w głosie, by ich rozjuszyć.

Wcześniej nie pytał, dlaczego postanowiła iść z nim, zamiast z Norą. Wydawała się nieco nieobecna, ale gdy zapytał czy stało się coś poważnego, rzuciła tylko że jest nieco zmęczona. Jednak kiedy przypadkiem zobaczyli, że do medyczek zbliżają się wrogowie, Sarene momentalnie otrzeźwiała i w biegu wymyśliła plan. Natychmiast przystąpili do jego wykonania. Zgodnie z nim, czarnofutry rzucił się na mniejszego z basiorów, wytrącając mu ostrze z łap. Nie wyglądał, jakby miał doświadczenie w walce. Złowrogie warczenie, które wydobywało się wcześniej z jego gardła, zostało całkiem stłumione, a w jadeitowych oczach samca pojawił się naturalny strach. Przyjmował ciosy, starając się robić uniki i kontratakować, jednak walka bez broni widocznie mu nie służyła. Jego towarzyszka w tym czasie wskoczyła na grzbiet drugiego z nich, raniąc mu plecy i starając się go obezwładnić. Aarel przewrócił przeciwnika i w chwilę później znalazł się przy większym basiorze, który opierał mu się nawet z waderą na karku. Ta, korzystając z sytuacji zeskoczyła i pognała ile sił w łapach do lasu, na którego skraju zostawili broń, by móc szybciej znaleźć się na miejscu. Basior był tej samej wielkości co Aarel, lecz był masywniejszy i pozbawiony skrzydeł. Miał futro w kolorze popiołu, z którego od czasu do czasu buchały małe iskry. Całe jego ciało było pokryte niezliczoną ilością blizn, które zdawały żarzyć się niemiłosiernie. W jego pomarańczowych ślepiach można było dostrzec nieziemską ilość determinacji i żądzy krwi. Przepychanka dłużyła się, aż w końcu łapy wroga zajęły się najprawdziwszym ogniem. Aarel odskoczył i odsunął się lekko na ten widok. Odkąd stracił siostrę, złocisty płomienie przestały kojarzyć mu się z czymś ciepłym, dobrym. Na nieszczęście w innym nieszczęściu, jego przeciwnik na pewno nie miał zamiaru sprawić, że ponownie polubi ich widok. Zamachnął się, wysuwając pazury i mierząc w nogi. Skrzydlaty basior ledwo uniknął ataku, czując, jak ciepło musnęło jego łapy. Zanim zdążył wyprowadzić kontratak, musiał znowu odskoczyć do tyłu. Tamten nie marnował ani sekundy i walczył przemyślanie. Silny i szybki, to było pewne. Aarel nie wiedział jednak, że walczy z upadłym bogiem ognia. Nawet pomimo tego, pewnie długo by nie pociągnął w walce wręcz i to w dodatku za dnia. Przez jego ciało przeszedł dreszcz, jednak nie było to spowodowane strachem, a samą walką. Uniknął jeszcze kilku palących ataków i w końcu to on dosięgnął pazurami skóry basiora. Rana zaraz po tym jak zaczęła krwawić, została wypalona i na jej miejscu pojawiła się kolejna blizna. Ognisty wilk zawył z wściekłości, dobył ostrza i jeszcze w tym samym momencie rzucił nim w stronę skrzydlatego. Na szczęście nawet on nie był w stanie wykonać tego poprawnie w ułamku sekundy, dlatego sztylet jedynie drasnął lekko bok Aarela. Ten nawet nie miał czasu na przygotowanie się na następne uderzenie, tym razem zamachnięcie na klatkę piersiową, zasłoniętą w ostatniej chwili skrzydłem, które pozostawiło na nim szramę. Udało mu się jednak odepchnąć go na bezpieczną odległość i przyjąć pozycję obronną, gotową do natychmiastowych ruchów na boki.

– Zamień się w popiół – wychrypiał jego przeciwnik, uderzając gwałtownie jedną łapą o ziemię.

Wokół kruczoczarnego basiora pojawił się pierścień ognia, okrążający go. Momentalnie poczuł, że od gorąca robi mu się słabo.

„Czy to… mój koniec?” pomyślał. Uśmiechnął się żałośnie sam do siebie, z nadzieją, że zdążył się na coś przydać. Nie dane było mu się dłużej zastanawiać, gdy płomienie osłabły. Spojrzał na wilka ognia, w którego głowę Sarene właśnie wpakowała salwę ostrych jak brzytwa strzał. Nawet upadły bóg nie był w stanie przeżyć takiej ilości grotów wbitych w czaszkę z precyzją chirurga. Jego los został przesądzony. Przejęta wadera podeszła do niego, sprawdzając, czy nic mu nie jest.

– Dziękuję, Sarene. Ocaliłaś mi życie – powiedział z wdzięcznością, odwracając się od martwego.

– To nic, pewnie też byś mi pomógł, gdyby sytuacja była inna. Chwila, ty jesteś ranny! – Wskazała na jego skrzydło.

– Och, to. Nie przejmuj się, mogę walczyć, potem zajrzę do medyków – starał się zabrzmieć przekonująco i poruszył nim, na co Sarene jedynie przytaknęła.

Rozejrzała się po okolicy i zmrużyła lekko oczy. – Nie było tu przypadkiem jeszcze jednego basiora?

Aarel spojrzał w kierunku miejsca, gdzie wcześniej szybko powalił kompana upadłego boga.

– Pewnie uciekł, gdy walczyłem z tym wilkiem. Nie wyglądał na chętnego do pojedynku – stwierdził.

Sarene tylko westchnęła i zarzuciła sobie łuk przez plecy.

– Nie gońmy go. Lepiej będzie, jeżeli wrócimy do innych walczących.

Kiedy to mówiła, jak na zawołanie wśród innych odgłosów bitwy rozległ się głośny trzask. Pewnie robota Nory. Jego towarzyszka zastrzygła uszami.

– Masz rację – przyznał. – Mogą potrzebować pomocy.

Oboje ruszyli w kierunku pola bitwy, rozdzielając się po drodze. W chwili samotności Aarel miał czas, by przywołać w pamięci ostatnią noc. Mimowolnie uśmiechnął się na to wspomnienie. Jak dobrze, że nie posłuchał wtedy Vesny i korzystając z osłony nocy, poszybował na niebie, rozglądając się po bliższej i nieco dalszej okolicy. Nie spodziewał się zobaczyć jej w boskiej postaci, która lśniła przy blasku księżyca w pełni. A jeszcze bardziej nie spodziewał się, że wróg zaatakuje tak szybko. Jasnym stało się, że nie chcieli dać im czasu na odpoczynek. Wylądował wtedy na ziemi i idąc w kierunku Vesny, rozpostarł skrzydła. Zatrzymał się i gniewnym wzrokiem rozejrzał się po wilkach. Stanęli jak sparaliżowani, co wilczyca natychmiast wykorzystała. A gdy opadła na ziemię… Aarel miał wrażenie, że widzi ją jakby w zwolnionym tempie. Jego głowę wypełniło przerażenie, które na szczęście nie trwało więcej, niż krótką chwilę, bo wadera żyła. Prawdopodobnie jeszcze nigdy wcześniej nie odetchnął z taką ulgą, jak w tamtym momencie. Zmartwienie wkrótce też zostało rozwiane gdy zobaczył, jak szybko doszła do siebie i razem z nim znów rzuciła się w wir walki, dołączając do Alessy. Obudził się również Marston, a za chwilę cała wataha była postawiona na nogi. Rel nie mógł wyjść z podziwu dla determinacji całej grupy, która raźnie odpierała ataki wroga aż do poranka. Jednak, miał też dziwne uczucie, że widział w tłumie przeciwników także jakiś znajomy pysk, nienależący do żadnego z jego aktualnych pobratymców.

Zacisnął zęby na myśl o wszechobecnym rozlewie krwi. Przeklął w myślach Westa i jego armię, oraz wszelkie powody wilków, dla których się do niego przyłączyły. Zabijanie zwierząt zbrzydło mu troszkę odkąd widział ich dusze, ale zarówno on, jak i one wiedziały, że przeżyje ten, kto jest silniejszy w łańcuchu pokarmowym. W końcu, musiał coś jeść, a nie wyobrażał sobie zachowania swojej siły na wegetariańskiej diecie. Ale wojna? Zabijanie przedstawicieli własnego gatunku, bo tak? Czy tylko w ten sposób można osiągać swoje parszywe cele? Aarel nie rozumiał, jak można gładzić swoich bez mrugnięcia okiem i większego powodu. Kiedyś co prawda gnany chęcią zemsty, zatracił się w niej i do cna wyniszczył psychicznie grupę wilków, lecz w głębi i tak się hamował. Nienawidził tego, co zrobił, ale wiedział, że mógł uczynić coś znacznie gorszego. A przynajmniej, w jego mniemaniu.

Z zamyślenia wyrwał go widok znajomej, szarofutrej wadery. Romanie. Miała plecy całe ubrudzone krwią i jakąś mazią, jej płomienie były niestabilne, a ona sama wyglądała jakby miała zaraz spłonąć albo wybuchnąć. Albo to i to naraz. Biegła w kierunku pola walki, gniewnie stawiając kroki. Czy ona zamierzała w takim stanie walczyć?

– Roma, poczekaj! – krzyknął za nią i wzbił się w powietrze, by ją dogonić. Nie zajęło mu to długo, a wilczyca w końcu sama zatrzymała się. Wyraźnie zirytowana tym, że jej przeszkadza, spojrzała mu w oczy.

– Czego? – wysyczała, a to pojedyncze słowo zdawało się być ostre jak brzytwa.

– Gdzie ty się wybierasz? – zapytał najspokojniej jak umiał.

– Jak to gdzie? Skopać tyłki wojownikom Westa, zapłacą za Red! Na ogon Jowisza, Aarel, na wojnie jesteśmy, gdzie ty myślałeś że idę? – Zwrócił uwagę na jej pazury, wbite głęboko w ziemię. Czyli Red Dust została ranna, to wyjaśnia jej wściekłość. Teraz i on był zmartwiony.

– Posłuchaj… nie możesz walczyć w takim stanie, jeszcze zaczniesz mordować bez opamiętania, nie możemy być tacy jak wróg…

– Argh, tracę tu czas! Jeszcze wymknie mi się ten, który jej to zrobił! – machnęła gwałtownie ogonem i odwróciła się do niego plecami, szykując się do odejścia. Aarel wyciągnął łapę, stanowczo ją zatrzymując. Spojrzała na niego, świdrując go wzrokiem. Przez chwilę miał wrażenie, że zaraz to jego podpali. Gdyby spojrzenie Romy mogło zabijać, padłby tam, gdzie w tym momencie stał. Domyślał się, co Romanie teraz czuje. Coś silniejszego od racjonalnego myślenia, zabijające niewinność i działające jak paliwo dla gniewu, kierującego całym ciałem i umysłem. Chęć zemsty. Być może wcześniej już tego doświadczyła, nie znał jej historii, ale instynkt nakazał mu obronić ją przed czynami i ich konsekwencjami, które mogłaby popełnić w wirze złych uczuć. Pewnie nie chce jego pomocy, ale musiał spróbować.

– Stój i słuchaj mnie. Wiem, że zranili Red. Ale to nie oznacza, że twoim priorytetem jest zrobienie tego samego im – urwał, uważnie ją obserwując. Opuścił łapę. – Romanie. Musisz zdecydować, co jest dla ciebie ważniejsze: twoja ukochana, czy zemsta na tych śmierdzących wojownikach.

Wadera wbiła wzrok w ziemię i po chwili zamknęła oczy. Widać było, że bije się z myślami.

– Ona ciebie potrzebuje. Bardziej, niż jakiegokolwiek lekarza, nawet tego najlepszego… Jestem pewny, że nasze medyczki ją z tego wyciągną, ale tylko ty możesz zapewnić jej spokój umysłu – dodał. Poczuł wyrzuty sumienia po wypowiedzeniu tego, Alice i Etria pewnie wypruwają sobie teraz żyły, byleby utrzymać Red przy życiu, ale czymś musiał odwieźć Romanie od walki… Przez jakiś czas nie reagowała w ogóle na jego słowa.

– Ta… – mruknęła w końcu i po chwili ciszy podniosła wzrok. – Red, idę – szepnęła. Rzeczywiście, zawróciła, a Aarel ze spokojnym wyrazem pyska patrzył, jak odchodzi i wkrótce zrywa się do biegu w stronę tunelu prowadzącego do kryjówki medyków. Westchnął ciężko, wracając po swój miecz. Pora walczyć.

 

 

Zerwał się chłodny wiatr, który teraz nieustannie smagał futra wilków. Nie przeszkadzał on jednak nikomu w pojedynkach. Kruczoczarny basior aktywnie w nich uczestniczył, razem z resztą watahy odpierając kolejną falę przeciwników. Tereny były przystępne i na zdecydowaną korzyść watahy. Śnieg mógł co prawda dosyć wdawać się we znaki, ale nie stanowił żadnej tragicznej przeszkody. Alessa z Vesną u boku zajmowały się pierwszą linią wroga, uważając na siebie nawzajem i pomagając sobie w razie potrzeby, Marston pozbywał się tych, którym udało się przejść dalej. Nora natomiast rozstawiła pułapki w okolicy, wcześniej uprzedzając resztę o ich położeniu, Sarene przycupnęła z łukiem na wzniesieniu, które dodatkowo zapewniało jej ochronę z trzech stron a Arelion ze swoją szybkością był praktycznie wszędzie. Aarel też rzucił się w wir walki, zostawiając miecz w prowizorycznym magazynie zlokalizowanym blisko łuczniczki. Starał się walczyć o przetrwanie i żeby pomóc jego watasze, zwykle nie dobijając przeciwników, a raczej w zależności od sytuacji doprowadzając ich do nieprzytomności. Jego uwaga była skupiona na bitwie, jednak coś go nieco rozpraszało, a on sam zbytnio nie wiedział, co. Kolejnemu przeciwnikowi, cyjanowemu basiorowi w pręgi i o złotych oczach, jakimś szczęśliwym trafem udało się połamać dwie łapy i porządnie zranić skrzydła, przez co tamten mógł jedynie zwinąć się z bólu i przeklinać na to, że nie jest w stanie się podnieść. Spróbował użyć jeszcze magii, żeby się wyleczyć, ale po chwili dostał za to precyzyjnym sztyletem Areliona i jego żywot został zakończony. Odwrócił czerwone oczy od krwi tego samego koloru, która zbrudziła śnieg pod martwym. Posłał Lunkowi wdzięczne spojrzenie, na co tamten odpowiedział niemym uśmiechem, po czym poleciał w inną stronę. Z racji, że w pobliżu nie było już żadnego wroga, postanowił przemieścić się bliżej. Rozpostarł skrzydła i wzbił się w powietrze, chcąc jak najszybciej dostać się na miejsce docelowe. Zaraz jednak poczuł pieczenie w klatce piersiowej i niezmiernie silny ból głowy, po którym nastąpiło oszołomienie. To uczucie nie mogło być naturalne, bo w przeciwnym wypadku adrenalina buzująca w jego organizmie zadziałałaby przeciwbólowo. Było wymuszone, coś lub ktoś kierował je w jego umysł. Spróbował się rozejrzeć, ale zdawało mu się, że widzi świat przynajmniej dziesięć razy wolniej. Po kolejnej fali bólu, przeszywającego na wylot jego czaszkę zaczął słyszeć szept, który z czasem narastał aż do krzyku.

„Poddajcie się… Poddajcie się… PODDAJCIE SIĘ!”

Aarel nie był pewien, czy nie wydał z siebie wrzasku cierpienia, gdy przeszedł go dreszcz ujmującego strachu a słowa o sile tysięcy dzwonów dalej atakowały jego umysł. Po jakimś czasie dotarło do niego, że musiał z łoskotem upaść się z powietrza na ziemię, a ten głos był mu znany, chociaż dawno zapomniany, teraz brzmiał jak ktoś kogo znał… Dawno temu… Musiał się skupić, by oprzeć się mu i przypomnieć sobie, do kogo on należał. Aż nagle, wszystko ustało. Zero, nic. Kompletna cisza.

– Aarel? – Cichy dźwięk przeszył powietrze i uderzył prosto w niego. Otworzył oczy, które musiały przez chwilę przyzwyczaić się do słońca odbijającego się w śniegu. Już wiedział, kto to. Białe, szorstkie futro, czarne uszy i pysk, a także pas biegnący przez grzbiet oraz ciemna końcówka ogona i łapy. Smukła, lecz silna sylwetka. Blade oczy, identyczne jak jego ojca, Brutusa. Nawet mimo upływu lat, w ogóle się nie zmienił. Aarel wiedział już, kto to, lecz podświadomie starał się odrzucić ten fakt. Docierała do niego jedna myśl: jego brat przyłączył się do Westa.

– Cholerka, Ari przepraszam za tamto, nie poznałem cię. Kopę lat, młody. Wyrosłeś, Tori pewnie też się nieźle zmieniła.

Wydał z siebie gniewny okrzyk i rzucił się na ostatniego żywego członka swojej rodziny. Tamten nie spodziewał się ataku, więc udało mu się przyszpilić go do drzewa, naciskając z całą swoją siłą, nie dając mu nawet odetchnąć.

– Nie nazywaj mnie tak, ty parszywy szczurze – wysyczał przez zaciśnięte zęby. – Co tu robisz, hę? Zabijasz dla zabawy, tak jak w jej poszukiwaniu nas zostawiłeś?! – krzyczał z furią, nie zważając na nic. Po tylu latach stanął oko w oko z jedynym bratem, a okazało się, że są sobie wrogami wojennymi. – Czy ty zdajesz sobie w ogóle sprawę, co narobiłeś i co teraz robisz, imbecylu?! Torine nie żyje, słyszysz mnie?! UMARŁA, KIEDY TY POLAZŁEŚ SOBIE W DŁUGĄ!

– Odsuń się, natychmiast! – usłyszał głos jakiejś wadery, którego jeszcze nie znał.

Wtedy poczuł stal w swoim ciele, dokładniej u nasady skrzydła. Ból spowodowany głębokim wbiciem sztyletu szybko sprawił, że się opamiętał. Stłumił jęk i wycofał się o krok od Setha, po czym natychmiast spojrzał w prawo. Wysoka, kremowa wilczyca mierzyła do niego kolejnym ostrzem, gotowa do następnego ataku. Gdy ich spojrzenia spotkały się, w jej brązowych oczach pojawił się na moment wyraz niepokoju, a ona sama cofnęła się nieco, lecz pozostała w agresywnej pozycji. Biało-czarny basior odkaszlnął i wstał.

– Idź stąd, pchło na tyłku – wymamrotał w jej kierunku, nagląc ją łapą. Ta prychnęła w odpowiedzi, wyraźnie zirytowana brakiem jakiejkolwiek wdzięczności za pomoc.

– No dalej, powiedziałem coś – pospieszył ją, a ona spojrzała na nich szybko i schowała sztylet, odchodząc.

– West nie będzie zadowolony z twojego nastawienia – rzuciła.

– Mam to gdzieś.

Odprowadził ją wzrokiem, a gdy zniknęła za drzewami zwiesił łeb. Aarel spróbował wyciągnąć broń z ciała, lecz nie udało mu się.

– Zostaw to, tylko pogorszysz sobie sytuację – powiedział markotnie Seth. – Torine… czy ona naprawdę nie żyje?

– Tak.

Tamten stał chwilę w ciszy, zanim zadał następne pytanie.

– A Brutus? Cassandra?

– Oni też. Tylko my zostaliśmy – stwierdził łamiącym się głosem.

Jego brat przeklął głośno, wyglądając jak zbity kundel. Na pysku miał wypisane wyrzuty sumienia.

– Nie myślałem, że gdy odejdę to stracę rodzinę… – powiedział cicho, raczej do siebie.

– Ta. A wiesz, gdzie mam to twoje myślenie? To wojna, a ty jesteś moim przeciwnikiem. – kruczoczarny basior przywołał się do porządku i postanowił wykorzystać sytuację. Nadal żywił do niego uraz, wściekłość po zobaczeniu, że jest w szeregach wroga go nie opuściła, ale nie chciał z nim walczyć, jest w końcu jego najbliższym i jedynym biologicznym krewnym.

– Aarel…

– Zamknij się i słuchaj. Jesteś też moją rodziną – przyznał. – Nie chcę, żebyś umarł. I mam serdecznie w tyłku powód, dla którego się tu znalazłeś – mocno zaakcentował te słowa. –  Jednak, jeżeli nie odejdziesz, zapewniam cię: osobiście dopilnuję, żebyś skończył w piachu. Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, że po tym wszystkim jestem do tego zdolny.

Seth został całkowicie zbity z tropu. Wpatrywał się w ciemnoczerwone oczy basiora. Zastanowił się chwilę, po czym zdecydował.

– Ta wataha jest teraz twoją rodziną, czyż nie? – Aarel skinął głową. Zapanowała cisza, trwająca krótki moment.

– W takim razie, pójdę. Nie będę mordercą własnego brata i nie chcę, żebyś ty nim został.

Uśmiechnął się na taką odpowiedź i patrzył, jak tamten odchodzi na wschód, omijając jednak zarówno oddział Westa, jak i oddział watahy. Głęboko odetchnął, a kamień spadł mu z serca. Naprawdę nie chciał mierzyć się z własnym bratem. Jeśli miałby być całkiem szczery, to w duchu zawsze liczył, że jeszcze go zobaczy. Tylko… nie w takich okolicznościach. I tak cieszył się, że skończyło się tak, a nie inaczej. Gdyby Seth był przywiązany do tej armii, kto wie, czy nie musieliby walczyć.

– Więc, nie umieraj, Aarel – usłyszał jeszcze z oddali. „Postaram się”, odpowiedział w myślach. Zresztą, miał dla kogo i dla czego żyć, więc śmierć nie była jego intencją.

Przeszła go fala bólu spowodowana ciągłym tkwieniem ostrza w jego ciele. Przeklął pod nosem i odwrócił się, spoglądając na ranę. Krwawiła, ale sztylet nieco to tamował. Musiał udać się do medyka, nie wyobrażał sobie latać, a tym bardziej walczyć z bronią wbitą w skrzydło. Postanowił cierpliwie dać się opatrzyć a potem jak najszybciej wrócić do reszty. Odwrócił się i poszedł w kierunku zachodnim, do kryjówki Etrii i Alice. Nie chciał biec, dlatego miał czas na obserwowanie okolicy. Front przesunął się do przodu, na korzyść watahy, która twardo stawiała czoła wrogowi. Nie spodziewał się, że tak mała, lecz zdeterminowana armia będzie w stanie odpierać ataki niezliczonej ilości przeciwników pod dowództwem byłego alfy tego siedliska i jego wilków. Spodziewał się raczej strat, w końcu West najpewniej gnany był jedynie chęcią ponownego przejęcia tych ziem i rozlewu krwi. W tym miejscu pozostała pustka, na ziemi spoczywały ciała poległych, a także gdzieniegdzie porzucone lub utracone bronie, leżące między plamami czerwieni, które w wielu miejscach barwiły śnieg, porozsypywany na wszystkie strony po stoczonych tutaj bojach. I on teraz zostawiał na nim za sobą cienką, krwistą strużkę.

– Na ogon Jowisza, ty sobie żarty robisz, czy jak? – z zamyślenia, ponownie już dzisiaj wyrwała go Romanie, a raczej jej głos, który w ułamku sekundy przybrał zirytowane brzmienie.

– Nie – odparł głupkowatym tonem. – Spokojnie, idę do medyka, trochę mi to zajmie, ale dam radę – zapewnił ją. – Jak z Red? – zmienił temat, zmartwiony.

– Żyje – powiedziała z uśmiechem. – Jest ranna, ale żyje.

Aarel odetchnął z ulgą. Czyli Etria i Alice spisały się.

– A ty? Lepiej się czujesz?

– Zdecydowanie. Gdy zobaczyłam, że ma otwarte oczy, od razu się uspokoiłam… Tak się bałam, że ją stracę. Ale teraz – przerwała mówienie łagodnym głosem, a w jej wypowiedzi można było usłyszeć nutkę determinacji. – Zajmę się nimi. Dla niej.

– Oczywiście, powodzenia. – Uśmiechnął się do niej i oboje rozeszli się w dwóch różnych kierunkach. Ona poszła walczyć, a on opatrzyć ranę, by potem wrócić do watahy i pomóc swoim pobratymcom rozprawić się z pozostałymi wrogami.

 

>Nora?<