Na widok Marstona przyszpilonego do ziemi przez białego wilka Romanie straciła rezon. Do diaska, przecież jedna chuda wadera nie wygra z takim bydlakiem! Nie wspominając o dwóch. Tutaj pod żadnym pozorem nie mogła się liczyć siła. Inaczej była przegrana.
Skarciła się w duchu za swój nie do końca kontrolowany atak, ale przynajmniej teraz wiedziała, czego pod żadnym pozorem nie robić. W sumie nie powinna jej dziwić reakcja wroga. To jak podczas strzelaniny kowbojów. Drugi do wyciągnięcia broni kieruje się instynktem, nie własnym rozumem.
Szara wilczyca zlustrowała przeciwnika od stóp do głów. Broń, białe futro. Może bliźniaki? W takim wypadku jest szansa, że mają podobny tok rozumowania. Puści? Nie, prędzej zabije. A drugi? Jaka jest jego rola? Przyboczny czy towarzysz? Towarzysz, na bank. Tak samo wytrenowany. Taki sam styl walki. To samo serce, co drugi. Jeśli i inteligencja ta sama, ona ma szansę obu zbić, albo chociaż ich oddzielić.
Drugi, wolny, ten, co nie trzymał Marstona, uśmiechnął się do niej na biało-czerwono. Uśmiech drapieżcy. Potwora. Diabła.
– Co, już nie taka twarda, co? – zadrwił. – Bez towarzysza zupełnie bezużyteczna, czyż nie?
Roma stała w bezruchu. Nie spuszczała wzroku z wilka.
– U nas jest dużo silnych basiorów. Gdybyś zechciała dołączyć...
– Spłoń! – wrzasnęła ognista wadera, a płomienie na barkach zaświeciły się niczym lampy ostrzeżenia.
-Nie zbliżaj się, wrogu. Nawet nie waż się drgnąć.
-Bo co mi zrobisz, marna wadero?
-Zatruję niczym szczura.
-Nie masz czym.
-Nawet nie wiesz.
Taka oto rozmowa toczyła się między stabilnym, drwiącym, zimnym spojrzeniem, a spojrzeniem pełnym szalejącego pożaru gniewu. W tych wilkach nie istniała litość. Nie tym razem.
– Mitraq, nie jest jeszcze za późno – odezwał się drugi wilk. – Możesz do nas dołączyć i West oszczędzi ci życie. Znowu będziemy razem, jak dawniej.
Romanie poczuła, jak krew napływa jej do skroni, robi sto osiemdziesiątkę, wraca z rozpędem do serca i strzela we wszystkie inne strony ciała. Zamurowało ją. Zmieniło w kamień jak szanowną małżonkę Lota.
Bo znała to imię. Znała tak dobrze jak znała imię Onyinyo. Należało do niej. Było jej. Ona nim była.
Mitraq. Kielich Płomieni. Jej własne, prawdziwe imię, które zostało nadane przez kogoś starszego, dorosłego, a nie nią samą. Jej tożsamość. Jej historia.
Imię, które już nic nie znaczy.
– Nie chcę miłosierdzia Westa. Będę bronić do ostatniej kropli krwi ziemi, która przyjęła mnie w otwarte ramiona. I ty, kimkolwiek jesteś, nie możesz tego zmienić.
Ta przemowa wyraźnie zaskoczyła przeciwników, którzy osłabili przez to czujność. Najwyraźniej nie tego spodziewali się po Mitraq, teraz już Romanie.
I dobrze. Marston dostał szansę i oczywiście nie zamierzał jej zmarnować, jak przystało na oficera. Odepchnął białego wilka od siebie, od razu celując w odsłonięte teraz gardło.
Po pysku basiora rozlała się jasnoczerwona fontanna tętniczej krwi, gdy dosłownie wyrywał kawałek mięsa z szyi. Obcy wojownik obalił się bezwładnie na bok, stając już przed sądem Ozyrysa. Raczej nie zostanie przyjęty ciepło.
Drugi bliźniak, który chyba dopiero teraz rozpoznał domniemaną Mitraq, z bojowym rykiem wściekłego zwierza rzucił się na szarą waderę z przygotowanym mieczem. Zaślepiały go strata i gniew, najgorsi doradcy.
Romanie zwinnie odsunęła się na bok. Była już gotowa zadać wrogowi śmiertelny cios... ale coś ją powstrzymało. Spojrzała na rozjuszonego białego basiora.
– Skąd mnie znasz? – zapytała głosem, który w tej sytuacji był jak świeży mlecz pośrodku martwego pogorzeliska.
– Jak to skąd? – za to głos przeciwnika przypominał agresywne uderzanie mieczem o miecz. – Ze starej watahy. Twój wujaszek wyrzucił nas za wykradanie jedzenia starcom, którym i tak by się nie przydało. Kayat i Skipa. Twoi adoratorzy.
Miałam adoratorów?, Roma zdążyła zapytać samą siebie w głowie, zanim Marston rzucił się prosto na krtań wojownika Westa. Kilka minut i już było po sprawie. Drań nawet nie walczył. Po utracie brata nie miał po co.
– Nie powinnaś była z nim rozmawiać, jeszcze by cię przekabacił na stronę Westa – upomniał ognistą waderę wilk zła.
– Pogadamy, jak sam stracisz pamięć.
– Jasne... Mitraq.
– Romanie. Jestem Romanie — poprawiła go
Ruszyli dalej, zostawiając martwe ciała za sobą.
<Powo, Lunek. Obyś miał wenę i chęci, w przeciwieństwie do mnie>