· 

Danie dnia

Wybudziła się z niespokojnego snu gwałtownie, wręcz z przerażeniem. Rozbieganym wzrokiem obrzuciła po kolei wszystkie skaliste, ciemne ściany równie ciemnej jaskini. Sapnęła głośno, kiedy zdała sobie sprawę z tego, że jest już bezpieczna. A właściwie, że cały czas była. W końcu… To był tylko sen, prawda? Zadrżała pod wpływem dreszczy przechodzących przez jej wątłe ciało. Pomogły one jej się pozbyć resztek stresu, jakby strząsnęła z siebie resztki brudu czy kurzu. 

 

Jej koszmar był… Dziwny. Najpierw zaczynał się spokojnie, przedstawiał uroczą scenę Shiry oraz jej rodziny. Wszyscy siedzieli, rozmawiali beztrosko na jakiejś bliżej nieokreślonej, acz przyjemnej, miłej dla oka polanie, wcześnie o poranku. Podczas tej pogawędki, jej mama nachyliła się i cichutko szepnęła coś wprost do jej niewielkiego ucha. Nie pamiętała treści tych słów, jednak samo wymawianie ich spowodowało, że w waderce narodził się niepokój, kiedy inny niż zwykle, zimny oddech jej rodzicielki muskał białą szyję. 

Nagle sceneria zmieniła się. Drastycznie się zmieniła. Niewinna łąka usiana wcześniej pięknymi, barwnymi kwiatami i trawami, przeobraziła się w ciemny, przerażający las usłany drzewami z czarną korą i zgniłymi liśćmi. Była noc, ewidentnie, jednak na niebie nie było ani gwiazd, ani księżyca, ani nawet chmur. Niczego. Całkowicie czarna przestrzeń oblewała wszystko dookoła, włącznie z Shirą. Strach, a może też i jakaś nieznana jej siła, zawładnęły jej ciałem. 

 

Syknięcie.

Iskierka.

Błysk.

 

Krzyknęła przerażona. Nie mogła się ruszyć, a w tamtym momencie to tego chciała najbardziej. Uciec. Przed ogniem, który właśnie tlił się wesoło przed jej oczami. Z błękitnych oczu pociekły łzy, kiedy zdała sobie sprawę, że zagrożenie coraz bardziej zbliża się do jej łap. Dym docierał do wrażliwych nozdrzy, a ogniste języki coraz bardziej łaknęły jej futra. Charakterystyczne trzaski jakby "spalić, spalić!" wołały. 

– Oh, córeczko! – gdzieś w przestrzeni rozległ się tak znajomy głos.

Tak bardzo chciała wtedy być przy mamie. Wtulić się w jej miękkie futro, a przede wszystkim, uciec od ognia!

– Dlaczego jesteś taka wycofana? – ton głosu zupełnie się zmienił, mówił z ogromnym wyrzutem – źle cię wychowaliśmy? A może to twoja wina?

Nie zdążyła odpowiedzieć. Krwistopomarańczowy ogień pochłonął ją całą.

 

Na szczęście koszmar senny już minął. Drgnęła ostatni raz, uspokajając się już do końca. Ale pomimo zapewnień jej własnego umysłu, któraś jego część nadal nie czuła się bezpiecznie. Niekomfortowo było jej w tej jaskini, musiała wyjść stąd czym prędzej. Uwolnić się od tych ścian, niezwykle przerażających w tamtej chwili ścian. Podniosła się więc bardzo ostrożnie, suchymi poduszkami łap szurając o kamienną posadzkę. Przeciągnęła się, a potem otrzepała odruchowo. Przez myśl jej przeszło, że miała ochotę rozprostować też skrzydła, ale tu nie było na to miejsca, musiała najpierw wyjść na zewnątrz. A więc nie zwlekała już dłużej i po prostu skierowała swoje kroki w stronę wyjścia na świat. Wyostrzone niedawno pazury zastukały miarowo o podłogę. 

Nareszcie! Pierwsze dopiero promyki jesiennego słońca spoczęły leniwie na jej pysku, tańcząc wesoło w rytm powiewów lekkiego wiatru. Oh, nie zwróciła przedtem uwagi na to, że jest taka wczesna pora. To jednak nie stwarzało żadnej przeszkody, a raczej było na plus, bo przecież będzie miała więcej czasu dla siebie. Po prostu wyśmienicie! Miała dość sporą nadzieję, że w watasze nie ma zbyt wielu rannych ptaszków i nie spotka najlepiej nikogo na swojej dzisiejszej drodze. Odeszła jeszcze kilka kroków od jaskini i zadowolona rozprostowała skrzydła. Piórka zatrzepotały delikatnie, tworząc raczej przyjemny dla ucha dźwięk. Ziewnęła szeroko, układając skrzydła z powrotem na miejsce. Ruszyła przed siebie, w zupełnie nieznane, można powiedzieć. W końcu nie zwiedziła jeszcze wszystkich terenów. Ale tak było jej na łapę, takie wyjście sprawia więcej radości. Nie chciała przewodnika, przecież co najwyżej się po prostu zgubi. Uśmiechnęła się lekko na tę myśl, przypomniawszy sobie, jak wiele razy już się gubiła. Zawsze jakoś potem znajdowała właściwą drogę, więc teraz też nie miała się o co martwić. Chociaż, skąd wiedziała, że to właśnie była ta właściwa droga? Czy nie przeszło jej przez myśl, że to ten rzekomy ślepy zaułek czy zła ścieżka nie były tą dobrą? Oczywiście, że tak myślała. Ale zawsze po jakimś czasie czuła, że nie tędy powinna iść. Taki… Szósty zmysł.

Wróćmy jednak do teraźniejszości. Stąpała ostrożnym krokiem po leśnym poszyciu, przyozdobionym w lekko żółtawe już trawy, a gdzieniegdzie znalazł się także opadły liść czy dwa. Krystaliczna, poranna rosa, nie pytając o zdanie, osiadała na krótkim futrze na łapach wadery, wilgocąc ją subtelnie. Starsze drzewa trzeszczały korą przy każdym mocniejszym podmuchu wiatru, a pomarańczowe, żółte i czasem nawet czerwone liście szelesciły, wesoło przyjmując pieszczotę figlarnego wietrzyka. Jeszcze jakby ospałe słońce przedzierało się między wszystkimi liśćmi, tworząc ulotny, szybko zmieniający się wzorek zarówno na grzbiecie Shiry, jak i na pobliskiej trawie. Niebieskawe niebo zabarwione różowym odcieniem świtu nie za bardzo docierało do jej wzroku, pozostając skryte za gęsto usłanymi drzewami. Panujący wszech spokój zaburzony został przez niekontrolowane burknięcie brzucha wadery. Z początku zignorowała to, jednak nieprzyjemne uczucie nasiliło się. Chyba była po prostu głodna. Westchnęła, niezbyt zadowolona. Niby nie miała problemów z polowaniem, ale też nie uwielbiała tego jakoś bardzo. Ot co, po prostu zwykła, konieczna dla życia czynność. Jednak, coś musiało być na rzeczy, skoro została łowcą w watasze. Zatem i tym razem musi sobie poradzić.

 

Uniosła łeb ku górze, rozchylając lekko pysk, aby lepiej i łatwiej wyłapać wszelkie interesujące ją zapachy. Wciągnęła mocno duży haust rześkiego powietrza wprost do płuc. Nic. A może właśnie wszystko? Czuła wiele woni, ale żadna z nich nie odpowiadała jej do końca. Czy była wśród nich zwierzyna? Możliwe. Ruszyła za tym silniejszym tropem, żeby się przekonać. Spokojny, spacerowy krok przerodził się w nerwowy trucht, jakby to była jej ostatnia szansa na zjedzenie czegokolwiek tego dnia. I możliwe, że tak było. Już niedługo jej oczom ukazało się całkiem sporawe stado tych zwinnych stworzeń, zwanych sarnami. Może uda jej się złapać jedną? Odruchowo zniżyła się na łapach, jednak nie na tyle nisko, aby szurać brzuchem po podłożu. Sunęła bezszelestnie do przodu, w stronę niczego nie spodziewających się stworzeń. Coraz bliżej, coraz ostrożniej. Serce jej przyspieszyło. Adrenalina, która zaczęła buzować w jej żyłach skutecznie przyćmiła strategiczne myślenie. Nie zwróciła uwagi na to, że wiatr zmienił kierunek i zwierzęta ją wyczuły. Wybiegła z kryjówki zdecydowanie za wcześnie. Zaalarmowane już wcześniej stado ruszyło do ucieczki w podskokach. Shira bez planu dalej próbowała je gonić, ale na próżno. Zrezygnowana, odpuściła. Położyła uszy po sobie, dysząc lekko. Zawróciła. Jeśli tak dalej pójdzie to może się pożegnać z posiłkiem. Szła dalej, już wolno, bez tej chęci co wtedy. Nasłuchiwała, wąchała, obserwowała. Pustkę dookoła, żadnej żywej duszy. Słońce było już wysoko, ale nie dawało takiego ciepła jak podczas lata. Dużo chmur zagęściło się wśród niego, bez pytania zasłaniając znaczną jego część. Samica zwątpiła w swoje umiejętności. Może wcale nie nadawała się na łowcę? Ale w takim razie kim mogła być? Pozostałe opcje wydawały jej się jeszcze gorsze niż ta którą podjęła. Nie chciała walczyć, nie była odważna, nie była gotowa na wyzwania, a właściwie nawet w grupie nie potrafiła pracować. Czy zatem żadna profesja do niej nie pasowała? 

 

 

 

Postawiła uszy na sztorc. Coś zaszeleściło cichutko w pobliskiej trawie. Czyżby los się do niej odwrócił? Poruszyła nosem, wyłapując delikatną woń jakiegoś zajęczaka. Cóż, z braku laku dobre i to. Znowu przywarła ciałem do ziemi, tak samo jak poprzednim razem. Ogon trzymała na równej linii z kręgosłupem, a ciężar ciała opierała na tylnej jego części. Tym razem była ostrożniejsza. Musiała zachować trzeźwy umysł, nie pozwoliła ogarnąć się stresem. Po prostu popłynęła za instynktem. Jeszcze kilka kroków… Wybiła się mocno z tylnych łap. Lądując, skutecznie przyszpiliła stworzonko do ziemi. Schyliła się ku jego szyi, a zaciskając mocno oczy chwyciła za jego mały łepek i szybkim ruchem skręciła mu kark. Nie lubiła tego robić. Chrzęst łamanego kręgosłupa wywołał u niej dreszcz wstrętu. Jednak była głodna. Odrzucając na chwilę wyrzuty sumienia, zabrała się do posiłku. Nie było to wykwintne jedzenie, jednak wiedziała, że nic lepszego tego dnia nie da rady znaleźć. Zadowoliła się więc takim właśnie, ubogim daniem dnia.