Wiatr uderzył mnie w pysk, aż niebezpiecznie zachwiałam się na sypkim, nagrzanym piachu. Silne podmuchy wwiercały mnie w ziemię, wyciskały oddech z piersi i uniemożliwiały swobodne oddychanie. Otworzywszy pysk, wyczułam na podniebieniu drobinki soli i kilka ciepłych promieni słońca przetykanych zimnym wichrem. W powietrzu wyłapałam morską bryzę skubiącą delikatnie moje futro. Kilka jasnych ziarenek piasku zerwało się z ziemi i zawirowało wokół mnie. Przymknęłam oczy, chcąc zabezpieczyć je przed lodowatym wiatrem i odorem wodorostów tworzących u brzegu długi, ciemny pas. Powoli ruszyłam do przodu, stawiając ostrożnie łapy na rozgrzanym, żółtym piasku. Od podłoża biło dojmujące ciepło, biegnące kojącą wstęgą od pazurów wczepionych w ziemię, aż po łopatki muskane bryzą pełną tajemniczych woni i zapachów. Czułam, jak moja klatka piersiowa porusza się od uderzeń łomoczącego serca; rytmiczne wibracje rozchodziły się po moim ciele, wprawiały je w ruch. Zaciskając powieki, chwilowo byłam ślepa; wiedziałam jednak, że plaża, na której się znajdowałam, nadal mnie osaczała i wydawała osobliwe odgłosy. W uszach rozbrzmiewał ryk fal, świst wiatru, nawet cichutkie stukanie towarzyszące piaskowi przesuwającemu się pod naporem mojego ciała. Starałam się oddychać równo i miarowo; czułam, jak powietrze przeciska się przez moją krtań i podąża do płuc, starając się ugasić strach wirujący w mojej duszy.
Woda. Toń. Oczy.
,,Spokojnie" - w głowie mamrotałam do siebie kojące słowa. - ,,Dasz sobie radę. Będzie dobrze. Uda ci się".
Stąpając mozolnie przed siebie, odważyłam się uchylić powieki. Wiatr nie ciskał mi już piachu w ślepia. Momentalnie oślepiona jasnym blaskiem słońca, zamrugałam prędko i z niemałym zaskoczeniem uświadomiłam sobie, że mój oddech przyśpiesza. Widok morza, wzburzonego i niebezpiecznego, bez trudu uciszał szepty próbujące ukoić moje nerwy.
W zasięgu wzroku nie było nikogo. Plaża rozciągająca się pomiędzy wysokimi klifami a szalejącym morzem świeciła pustkami. Ostatnie mewy znikały gdzieś na horyzoncie, nikła linia drzew rysowała się zatrważająco daleko od porośniętych skąpo wydm. Korzenni przyjaciele byli nieuchwytni; nie byłam w stanie zamienić z nimi chociażby słowa. Żadnego wilka, żadnego wsparcia. Tylko ja i morze.
Krzyk fal rozbrzmiewał w moich uszach. Niekontrolowany, raz rosnący, raz cichnący, z każdym kolejnym krokiem stawał się jedynym otaczającym mnie odgłosem. Bryza pochłaniała moje zmysły, pożerała słuch, czucie, węch. Morze zbliżało się nieubłaganie. Rosło w moich oczach, napawało strachem.
Wielka, ciemna woda pulsowała i skrzeczała jakby z zachwytem. Wyciągała w moją stronę fale i słone krople, biała piana wirowała w powietrzu. Śliska gula podeszła mi do gardła.
Choć kroczyłam wolno, jak tylko mogłam, morze podchodziło do mnie coraz prędzej. Chciałam przedłużyć czas dzielący mnie od nieuniknionej chwili. Niestety, los nie był dla mnie łaskawy.
Klify Thora spoglądały na mnie w milczeniu, rzucając posępne cienie na wygładzone i wyrzucone przez wodę konary. Gałęzie znajdowały się tak daleko od morza, od tego, co nieubłaganie miało mnie dopaść... tak bardzo chciałabym stać się zwykłym kawałkiem drewna! Nie dbać o nic, tylko pozwalać się muskać wichrowi... wiedziałam jednak doskonale, że czeka mnie trudne, skomplikowane zadanie, którego musiałam podjąć się sama. Stawić czoła trwodze... choć trochę złagodzić swój osobliwy lęk, wyzbyć się strachu. Jeśli tego nie uczynię, jak długo będę w stanie żyć z przerażeniem czającym się w sercu? Jak długo nawet nikła woń piachu czy morskiej soli przywodzić mi będzie na myśl czarnofutrego wilka niknącego pod powierzchnią wody w akompaniamencie donośnego plusku i chmary bąbelek? Czy te wszystkie sny, koszmary pełne wzburzonych fal i niebieskich ślepi, pozwolą mi kiedykolwiek normalnie żyć?
Słona woda obmyła mi łapy, silny wiatr szarpnął moim ciałem i zakrył grzejące słońce ciemną chmurą. Odskoczyłam do tyłu, czując, jak przerażenie gwałtownie rośnie w mojej krtani. Sól musnęła moje kończyny, silny dreszcz wstrząsnął mną pośród niespodziewanie zapadłych ciemności. Świat całkowicie okrył mrok, gdy z głośno bijącym sercem przypatrywałam się zwilżonym od wody pazurom. Wszystko ginęło w osobliwym cieniu: niebo stawało się bure i szare, nagrzany piasek zaczynał tracić ciepło. Morze, choć ciemniejące i pozbawiane swoich żywych barw, nadal wiło się w chaosie, ryczało donośnie, zagłuszało wszystkie myśli.
Dreszcze obiegły moje ciało. Czułam, jak drżę raz po raz niczym w febrze, a strach rośnie w duszy, rozsadza pierś, włada umysłem, sercem. Na krótką chwilę ujrzałam przed oczyma przerażająco realistyczne wyobrażenie: zimna, słona woda pochłaniająca moje ciało, błękitne ślepia otoczone czarnym futrem, łypiące na mnie uważnie zza głębokiej toni. Wizja ta wystarczyła, aby nabierane powietrze przybrało postać łapczywie łapanych haustów. Czułam na języku smak soli - a to tylko pozwalało strachu rosnąć w siłę.
Bałam się.
Bałam się, że gdy wejdę do morza, cały koszmar rozpocznie się na nowo, niczym nieskończenie ciągnący się krąg: że znów rzeczywistość przyćmią sny, że wizje morskich fal będą odbierać kontrolę mojemu słabemu, wycieńczonemu ciału, a pośród wyjącej bryzy i odurzającego zapachu krwi wyczekiwać na mnie będzie mój ojciec, Skygge.
Przyszłam tu, przygnana licznymi koszmarami i nasilającymi się obawami. Długo nie byłam w stanie się do tego zmusić - targały mną wątpliwości i przerażające wizje, strach ściskał mnie za serce. W końcu jednak, cudem zebrałam w sobie szczyptę odwagi i wyruszyłam na najbliższą plażę, próbując stawić czoła swoim obezwładniającym wyobrażeniom. Lęki pochłaniały moje opanowanie i spokój, rozdzierały duszę na strzępy, wyły niczym krwiożercza bestia. Czarne, mroczne futro nie pojawiało się już jedynie w snach czy głębokich rozmyślaniach. Charakterystyczna, uzbrojona w ostre szpony sylwetka coraz częściej odwiedzała mnie także w rzeczywistości, pojawiając się w kącie pola widzenia lub pośród gęstych cieni lasu. Tak bardzo chciałabym jej już nie wiedzieć...!
A teraz stałam, z lękami pożerającymi moje ciało, z milknącym coraz bardziej głosikiem, który do niedawna zachęcał mnie do stanięcia oko w oko z wodą. Cała odwaga, wszelkie opanowanie czy spokój ulotniły się w jednej chwili.
Kontrola nad ciałem uciekła spod mojej władzy. Zniknęła w czerni strachu, skazawszy mnie na zamarcie w bezruchu. Trwałam zatem w miejscu, niezdolna do chociażby delikatnego poruszenia nosem czy powieką. Wiatr szarpał moje futro, dął w uszy, a bryza, słona i zimna, tańczyła wokół mnie z cieniami u boku. Zmysły zaczynały gasnąć niczym malutkie ogniska rozpalone w deszczowy, wietrzny dzień. Opuszczały mnie raz po raz, znikał słuch, zawodził węch... wkrótce czułam jedynie strach wprawiający rozszalałe serce w szaleńczy taniec. Widziałam fale, wzburzone, ciemne, mroczne, wijące się niczym poskręcany chaos. Pośród nich i kropli strzelających w niebo, niespodziewanie dostrzegłam błękitne, świecące delikatnym światłem kamyczki. Unosiły się bez trudu w wodzie, a ich obezwładniający, niebieski kolor przyozdabiał moją duszę delikatnym, acz zabójczym szronem. Kamienie skurczyły się i chwilowo zniknęły pośród ciemnego morza; po chwili znów zerknęły na mnie czujnie.
,,To oczy...!" - uzmysłowiłam sobie. - ,,Ślepia Skygge'a!".
Pełne obłędu, szału, szaleństwa, patrzyły wprost na mnie. Świat chwilowo zamarł, na krótki moment wstrzymując oddech i obserwując wszystko w milczeniu.
- Czego się boisz, głupi szczeniaku? - pełen drwiny głos rozległ się echem wokół mnie, rozbrzmiał w moich uszach. Usłyszałam wywołujący gęsią skórkę świst, zupełnie jakby ktoś donośnie wciągał powietrze przez zaciśnięte zęby. - Doprawdy...? Zwykła woda wzbudza w tobie lęk?
Bryzę, niczym upstrzona cierniami gałązka, przeciął nieprzyjemny śmiech; ranił niczym ostrze sztyletu i rozrywał futro. Wzdrygnęłam się i nabrałam powietrza w płuca, słaniając się od zaskoczenia; ostry ból nagle rozorał moją łopatkę. Zachwiałam się niebezpiecznie, straciwszy oparcie w prawej łapie. Z trudem utrzymałam jednak równowagę, podtrzymując się na reszcie dygoczących kończyn. Skórę palił ogień. Piął się smugą po ciele, skazywał umysł na męczarnie. Walcząc z obezwładniającym strachem, odwróciłam wzrok od szalejącego morza i z trudem spojrzałam na palący żarem bark. Pośród ciemnego, chłostanego zimnymi podmuchami włosia, rysowała się wyraźnie krwawiąca, krótka szrama. Pomimo niezbyt wielkiego rozmiaru, biło z niej niewytłumaczalne ciepło, a cała rana pulsowała zauważalnie w rytm bijącego serca.
Skygge zranił mnie samymi słowami.
,,To niemożliwe...!" - przemknęło mi przez myśl. Zakręciło mi się w głowie, szarość nieba zlała się z mroczną tonią wody. Wspomnienia zalały mi wzrok. Ujrzałam własny koszmar, powtarzający się wielokrotnie w czasie ostatnich nocy.
Ciało pokryte kurzem, ziemią, fragmentami roślin, drżące ze strachu, wstrzymujące oddech na myśl o pogoni. Krwawiące obficie z każdej części.
Sen stał się jawą.
Wspomnienie zniknęło za kurtyną rzeczywistości. Ponownie ujrzałam to, co rozgrywało się przed moimi oczami. Fale, morze... oczy. Szczęki?
Doskonale zdawałam sobie sprawę z faktu, że to, co rozgrywa się przede mną, jest wynikiem wyobrażeń umysłu podsycanego strachem... lecz w tej chwili, w niewytłumaczalny, dziwny sposób, nie potrafiłam uwolnić się od tej iluzji; wierzyłam w nią tak, jakby była prawdziwą częścią tego świata. Ten fakt krążył po moim ciele, był czymś oczywistym i zaskakująco normalnym. Byłam więźniem własnych lęków.
Woda burzyła się donośnie, uderzała w brzeg z nieprzyjemnym dla uszu szumem. Spośród fal łypała na mnie para błękitnych, przeszywających duszę ślepi.
- A zatem, dalej! Pokaż mi, jak się boisz!- ryk morza zmieszał się z triumfalnym okrzykiem mojego ojca. - Uciekaj i kryj się! Woda wszędzie cię dosięgnie...!
Jakby na potwierdzenie tych słów, słone krople zrosiły mój pysk, gdzie, natychmiastowo, wyryły się dwie drobne ranki, pulsujące jakby od garści rzuconych iskier. Jak to możliwe, że parę słów było w stanie wyrządzić taką krzywdę...?
Z gardła wyrwał mi się stłumiony okrzyk, urwany cichym syknięciem z bólu. Niewidzialne płomienie zatańczyły przy moim nosie, krew zafarbowała futro.
W przeciwieństwie do sennego koszmaru towarzyszącego mi niemal każdej nocy, tym razem nie słaniałam się od widoku krwi. Stanowiła ona dla mnie zwykłą ciecz płynącą w ciele żywych stworzeń, niezbędną do życia i odpowiedniego funkcjonowania; nie bałam jej się. W tamtej chwili skupiałam się tylko na palącym, bezlitosnym bólu bijącym od niewielkich ran.
Potrząsnęłam niezdarnie głową, zaciskając szczęki, gdy tylko poczułam rosnący w siłę żar.
,,Pomocy...!" - pisnęłam w myślach, nie ważąc wypowiedzieć się tych słów na głos. Uniosłam głowę, starając się zignorować wszechobecne cierpienie, zamrugałam pośpiesznie, próbując uciec od nieprzyjemnego uczucia... otworzyłam oczy, na jedną, króciutką chwilę zawieszając spojrzenie na błękitnych ślepiach unoszących się pośród toni. Patrzyły na mnie z triumfem, mrugały powolnie pośród ogromnych fal. Spojrzałam prosto na nie, dojrzałam wyraźnie każdy ich fragment. Czarną, wąską źrenicę, wszystkie, nawet najdrobniejsze rysy, miliony odcieni błękitu... nagle moje wnętrze utonęło w pustce.
Stało się to zupełnie niespodziewanie, w jednym, nieuchwytnym momencie, krótszym niż okamgnienie. W jednej chwili stałam bez ruchu, pochłaniana przez strach i nieprzyjemne wspomnienia, a natomiast w drugiej czułam tyle co nic. Jakież to dziwne było w ułamku sekundy wyzbyć się wszelkich lęków i emocji...! Z jednej strony było to przerażające uczucie, niczym obawy towarzyszące traceniu kontroli nad własnym ciałem... lecz z drugiej strony, było to zaskakująco miłe i kojące, jakby pośród hałaśliwego zgiełku i miliona przytłaczających świateł zamknąć na chwilę oczy, odetchnąć głęboko, wyciszyć się i uciec od wszelkiego hałasu.
Poczułam się tak, jakby tajemniczy, nienamacalny wcześniej ciężar spadł mi nagle z serca. Zaległa w duszy pustka - biała i nieuchwytna niczym poranna mgła - była w tamtej chwili zaskakująco przyjemna i miękka niczym puszyste legowisko złożone z gęstych paproci, mchu, pachnących liści...
,,Co się właśnie stało?" - pytanie zadane w mojej głowie pozbawione było najmniejszego tonu strachu czy chociażby zaciekawienia. Wypowiedziane zostało bez żadnych emocji; brzmiało niczym stwierdzenie, prosty fakt. - ,,Co się wydarzyło?".
Zamrugałam pośpiesznie, nadal wpatrując się przed siebie. Brak obezwładniającego strachu uniemożliwiającego mi odpowiednie funkcjonowanie pozwalał mi teraz spojrzeć na otaczający mnie świat z nowej perspektywy. Nie ginął on już w mroku przerażenia; nagle otoczyły mnie żywe, radosne barwy, tworzące rozległe Klify Thora. Ciemne obłoki okrywające słońce nieprzebytą zasłoną ulotniły się bez śladu, pozwalając światu na nowo utonąć w bursztynowych, ciepłych snopach światła. Rozejrzałam się ostrożnie, z lekkim wahaniem odrywając wzrok od wpatrujących się we mnie oczu. Cała plaża wróciła do poprzedniego stanu. W powietrzu, chłodnym i rześkim, tańczyły drobinki soli i wody, a u brzegu, niczym długa, zielona wstęga, wiło się pasmo wysuszonych wodorostów. Liczne konary i patyczki, wygładzone przez wodę i wiatr, tkwiły w milczeniu pod potężnymi, wyraźnie wyrzeźbionymi klifami, których ciemnobrązowe szczyty rysowały się na tle letniego nieba. Moje ciemne, szare futro poruszało się bez ustanku, szarpane chłodną bryzą. Podmuch uderzył mnie w bok; zachwiałam się, mimowolnie wczepiając ciemne pazury w sypki piach. Spodziewałam się poczuć ból. Szykując się na piekący, silny żar rozchodzący się po prawym barku i czubku pyska, pośpiesznie naprężyłam mięśnie, starając się wyszykować własne ciało na falę ognia...
Lecz nic nie poczułam. Zaskoczenie rozrastające się w moim wnętrzu było pierwszą emocją goszczącą w bladej pustce.
,,Jak to...?" - przyjrzałam się uważnie własnemu ciału, studiując je ostrożnie. Wyszykowałam się na dojrzenie ran, zadanych ledwie parę sekund przez Skygge'a, ale ujrzałam jedynie własną, zmierzwioną przez wiatr sierść, pozbawioną jakichkolwiek krwawiących szram czy rozcięć.
Paraliżujący strach przed obrażeniami i własnym ojcem zniknął tak szybko, jak się pojawił - tak samo niebo osnute cieniem oraz nieprzyjemne słowa zdobiące moje ciało w postaci pulsujących ran. To wszystko, choć przytłaczające i prowadzące ku obłędowi, było tylko wytworem mojej wyobraźni, wizją spanikowanego umysłu. To, co dotychczas uważałam za prawdziwe, w jednej chwili okazało się ubzduranym kłamstwem. Skoro zatem wszystko dotychczas było fałszem...
Uniosłam głowę, napinając grzbiet przy spokojnym mrugnięciu. Dostrzegłam fale, wysokie, słone, głośne. Woda przelewała się z chlupotem, uderzała z pluskiem o szemrzący pod jej naciskiem piach. Głębia przetykana bursztynową poświatą pływała radośnie, w jednej chwili czysta i jasna, pozbawiona chociażby szczypty błękitu, tak bardzo strasznego i wprawiającego mnie w niewytłumaczalny stan. Ślepia zniknęły. Były tylko wytworem mojego strachu.
W jednym, nieuchwytnym momencie pojęłam wszystko. Informacje gromadziły się w mojej głowie, wirowały, żyły, aby w końcu połączyć się w wielką całość. Dotychczas nie mając pojęcia, jak malowała się rzeczywistość, poczułam się tak, jakby coś mnie olśniło.
Strach stworzył cień, pozbawił mnie nadziei. Sięgnął długą, mroczną łapą w czeluści mojego umysłu i wyciągnął z niego to, czego obawiałam się najbardziej: ponownego spotkania z ojcem i odczucia bólu, palącego i potężnego, tak samo silnego, jak w dniu, gdy nabyłam cztery blizny wiecznie zdobiące mój pysk. Niebieskie, przywodzące na myśl lód tęczówki unosiły się pośród wody, pośród żywiołu, który do niedawna wzbudzał we mnie niepohamowany lęk. Ślepia ojca zadawały mi ból, raniły słowami, opatulały wątłe ciało cierpieniem, którego unikałam niczym ognia. Lecz Skygge, stopiwszy się z falami morza, choć łypał na mnie z triumfem i wyższością, w rzeczywistości był tylko i wyłącznie wyjątkowo realistycznym i przekonującym wyobrażeniem. Nie miał zatem własnych myśli, bo sterował nim mój umysł. Nie miał duszy.
Nie miał emocji, które byłabym w stanie poznać za pomocą swojej osobliwej, tajemniczej mocy, z którą nie miałam wielu okazji się zapoznać.
Lecz to właśnie ta niezwykła umiejętność pozwoliła mi wyrwać się ze świata koszmarów. Nie potrafiłam nad nią panować, nie wiedziałam, jakie sekrety skrywa i czy kiedykolwiek zdołam zyskać nad nią całkowitą kontrolę. Jednak pojawiała się ona zawsze, gdy najbardziej potrzebowałam jej wsparcia. I byłam jej za to bardzo wdzięczna.
Tak jak podczas rozmowy z Romanie podczas starcia z Westem.
W czasie burzliwej wymiany zdań z Niyebe pośród ścian niebezpiecznego labiryntu.
Przy boku bezsilnej, słabej Róży, gdy w Dolinie Burz toczyła się bitwa z nieznajomą, górską watahą.
Teraz, gdy lęki zaczynały wyrywać mi kontrolę nad własnym ciałem.
W jakiś sposób, wpatrzona w przelewające się morze i jasne, czyste niebo pozbawione chociażby krzty mroku, czułam w sobie osobliwą odwagę i siłę, rozprowadzającą energię po moich kończynach. Zaskoczenie załaskotało moją duszę; w końcu dotarło do mnie, że umiejętność rozmawiania z drzewami nie jest moją jedyną mocną stroną. Jakie to było dziwne... czułam się skołowana i zaskoczona. Lecz prócz zdziwienia odczułam coś jeszcze... Czy właśnie teraz towarzyszyło mi uczucie wywołane zaakceptowaniem nowej mocy? A może lękiem, że nie będę w stanie jej kontrolować...?
Morze pieniło się przede mną, ochlapywało futro słonymi kropelkami. Wiło się i ryczało donośnie, rozbrzmiewało echem w moich uszach... lecz nie bałam się go już. Pełna tajemniczej odwagi, postąpiłam krok naprzód, rozsuwając delikatnie łapami nagrzany, ciepły piasek. Fale zaczęły pochłaniać moje pole widzenia.
Przyszłam tu, by całkowicie oswoić się z wodą i uwolnić się, chociażby w małym stopniu, od potężnych koszmarów. Udało mi się pokonać mrok czający się w moim umyśle, kroczyłam bez wahania przed siebie. Strach opuścił moje ciało. Gościł w nim tylko i wyłącznie spokój.
Nabrałam powietrza w płuca, smakując otaczających mnie woni. Czułam ciekawy zapach ogrzanych słońcem wodorostów, piasku tańczącego wraz z wyjącym wiatrem oraz charakterystyczny, silny aromat soli. Tym razem nie wystraszyłam się, gdy ostre wonie załaskotały mój nos. Zaakceptowałam je w pełni, przyjęłam niczym aromaty kojących, leczniczych ziół. Raz po raz wracając myślami do pachnących silnie roślin, powoli weszłam do morza.
W pierwszym odruchu miałam nieopartą chęć szarpnąć się w tył i czym prędzej wydostać się z szumiącej donośnie wody. Serce, podsycane nowymi pokładami strachu, zaczęło pracować szybciej, uderzało o klatkę piersiową... odetchnęłam jednak głęboko, pomyślałam o Jaskini Uzdrowiciela i wypełniających ją woniach. O Lavinii i Sunshinie czekających na mój powrót, o kochanych wilkach, z którymi przeżyłam niejedną, pełną niebezpieczeństw przygodę...
,,Wyobraź sobie, że moczysz łapy w chłodnym, leśnym źródełku" - na kojące myśli szeptane w moim umyśle natychmiast zaczęłam się uspokajać. Zamrugałam, biorąc cichutki, głęboki wdech. Otoczył mnie nagle las, spokojny, znajomy, cichy. Widziałam przed sobą szarą, gładką skałę, ogromny zbiór kamieni znajdujący się w pobliżu krystalicznego zbiornika mieniącego się srebrzystym światłem. Ujrzałam jasne niebo, oświetlone bursztynowym blaskiem słońca, strzeliste sosny o rudych korach i brzozy zwieszające swe luźne, gęsto porośnięte gałązki ku chłodnej ziemi. Czułam wodę pod swoimi łapami, chrzęst przesuwających się kamieni wpadających z ledwo słyszalnym pluskiem do szemrzącego cicho zbiornika. Obok mnie kroczyła znajoma postać o ciemnym, brązowym futrze i ogromnych skrzydłach. To dzięki temu wilkowi byłam w stanie wejść do wody, przezwyciężyć swój lęk.
- Pływanie właściwie nie jest zbyt trudne. Woda sama uniesie cię na powierzchni, tylko nie możesz panikować. Zgoda?
Głos był spokojny, miarowy.
Wykorzystałam go jako zachętę, by postawić kolejne kroki pośród chłodnej bryzy. Fale raz po raz ryczały wokół mnie, słona, lepka woda obmywała moje łapy. Przymknęłam oczy, dałam się ponieść miękkiej czerni otulającej mnie pod powiekami. Wyraźnie czułam, jak krople osiadają się na moich wąsikach, jak poduszeczki miękko zapadają się w błotnistym, mokrym dnie morza. Szłam przed siebie, a poziom wody rósł coraz szybciej.
Co dziwne, wiatr w tej chwili zdawał się cichnąć. Zwolnił zauważalnie, swymi podmuchami muskał tylko powierzchnię uspokajającego się morza. Woń soli tańczyła w moich nozdrzach i w przełyku; czułam ją nawet w uszach i wokół całego ciała. Zapachy wodorostów i piachu zlały się z ostrą bryzą, stały się nieodłącznym elementem mojej wędrówki. Z zamkniętymi oczami, bez trudu czułam wodę szemrzącą wokół mnie. Ona także zaczęła się uspokajać. Wpierw niechętnie, wyrywała się niczym uparte szczenię uciekające przed troską matki. Wkrótce jednak powierzchnia zaczęła się wygładzać i milknąć; otworzywszy oczy, zamrugałam pośpiesznie i wpatrzyłam się w ginące fale. Wygładzały się one, uciszały. Donośny ryk zaczął zamieniać się w szemrzący chlupot. Nurt przemykał między moimi kończynami, dodawał mi lekkości i spokoju. Poziom wody zwiększał się z każdą chwilą. Na samym początku obmywał mi jedynie łapy, potem zaś podnosił się prędko i muskał moje łopatki.
Przystanęłam i z nieznaną wcześniej rozkoszą pozwoliłam wodzie opływać moje ciało. Czułam, jak krąży wokół mnie, wprawia futro w senny taniec, muska łopatki i mięśnie, rozluźnia je i koi. Cichy szum rozlegał się miło w moich uszach; przywodził na myśl szeleszczące trzciny i liście drzew szarpane ciepłymi, wiosennymi podmuchami.
Woda mieniła się wokół mnie zapierającym dech w piersiach kolorem; ni to błękit, ni to zieleń łaskotana miłymi promieniami słońca. Mieniła się delikatną, bursztynową barwą, morze zachwycało swoimi licznymi odcieniami. To było takie niesamowite...!
Woda była jasna, spokojna, milcząca. Szmaragdowa - zupełnie taka sama jak moje oczy.
,,Udało mi się..." - kojące kolory obudziły we mnie cichutkie myśli. Słowa z każdą sekundą zdawały się nabierać pewności siebie; rozbrzmiewały w moim umyśle z nieukrytą radością. - ,,Dałam sobie radę! Udało mi się wejść do morza!".
Wspaniała świadomość skubnęła moje myśli: koszmary już nie będą mnie nękać!
Dzięki naukom Nuki i obawom przed powtarzającymi się koszmarami, zdołałam zaufać morzu, które do niedawna wzbudzało we mnie nie tyle co lęk, ale po prostu żywe przerażenie, czepiające się chciwie mojego ciała. Lecz dziś, tego wyjątkowego, letniego dnia, w końcu zdołałam przezwyciężyć okropne sny i wkroczyłam do chłodnych fal przetykanych licznymi ziarenkami ciepłego piasku oraz morskiej soli. Odwaga - niewytłumaczalne uczucie - rosło w mojej krtani i pozwalało oddychać bez jakichkolwiek obaw. Czułam się dziwnie silna i pewna swoich przekonań: że strach, który przez wiele lat bez przerwy ściskał mnie za gardło, teraz w końcu zelżał i pozwolił mi głęboko odetchnąć. Byłam pewna, nie!, po prostu wiedziałam, że trwoga przed Skygge'em w końcu zelżała. Wprawdzie nie zniknęła ona całkowicie; towarzyszyła mi na każdym kroku, choć nie tak bardzo potężna, jak kiedyś.
Tym razem jednak, po wielu długich latach spędzonych z wspomnieniami nieustannie wczepionymi we własne futro, gotowa byłam stawić czoła przerażeniu.
KONIEC