OPOWIADANIE ZAWIERA WULGARYZMY!
Przepływające przez niebo chmury przywodziły na myśl pojęcie uciekającego c z a su, tworząc swoistego rodzaju metaforę.
Minęło południe. Zapadł zmierzch. Znajdujący się poza granicami Doliny Burz Velgarth głębiej wszedł w góry. Okolica stawała się niegościnna - aż do momentu, w którym zobaczył odbite na glebie ślady. Ze zmarszczonym czołem i spięciem w ciele ruszył naprzód.
Ścieżka zaprowadziła basiora do kotliny. Rozejrzał się, ujrzawszy wklęsły teren otoczony ze wszystkich stron wzniesieniami. Niełatwy do przebycia obszar. Na tej wysokości było już całkiem zimno, a ziemię pokrywała cienka warstwa śniegu, przyozdobiona - podobnie jak leśny trakt - licznymi śladami łap i kopyt. Skalne ściany i gęste chmurzyska skutecznie blokowały dostęp światła, więc droga była dość ciemna… Velgarth zmrużył oczy - a jednak nie na tyle, by nie dało zauważyć się drewnianego drogowskazu wbitego głęboko w kamienną ścieżkę. Wziął głęboki wdech. Powietrze miało lodowaty posmak. Łuna bladego księżyca zastąpiła zachodzące słońce. Spomiędzy pagórków podniosła się mgła. Basior czuł pod łapami każdą wyrwę, nierówność, kamień, patyk czy nawet - węża, którego przypadkowo nadepnął. Ostre odłamki skał boleśnie przebijały miękkie poduszki wilczych łap. Czarnuch zostawiał za sobą czerwone odciski. Krew sączyła się z małych ran, podbicie goiło się, granity wbijały się znowu, rany poszerzały - i tak w kółko. W ostateczności poczuł przemożny chłód, pomimo ciepłej warstwy ochronnej w postaci grubego, gęstego futra.
Kroczył tak od dłuższego czasu. Dysponował b e z w a r u n k o w ą siłą, dzięki której przetrwał kolejne kilkanaście minut w niebezpiecznych górach. Miał wrażenie, że c z a s rozciągał się jak gumowe tworzywo, którego jeden koniec przytwierdzony był do ostatniej myśli, a drugi ginął gdzieś w wieczności. A taka wieczność to zdaje się strasznie długo, czyż nie? C z a s….
Zadarł łeb, spojrzawszy w kierunku tabliczki. Litery układały się w dwa słowa. Rozpoznał język elficki. “W i c h r o w y Most”? Chyba tak brzmiała informacja, chociaż pewności nie miał. W miarę jak podążał dalej, zaczął potykać się o walające się wszędzie śmieci, pęknięte tarcze, wypalone pochodnie, podarte sakwy, pojedyncze podkowy, połamane koła z wozów, puste beczki i worki - jak gdyby ci, którzy tamtędy przejeżdżali zrzucili całe zbędny balast…. Coś poruszyło się w mroku pod jedną z granitowych skarp.
Niewielki kształt zaczął zbliżać się do basiora. Stworzenie okazało się być starym goblinem z potarganym workiem na ramieniu, najwyraźniej przekopywał śmieci w poszukiwaniu skarbów.
-Hej, ty! Czarniutki! Tak, ty! Do ciebie mówię! - Zawołał skrzekliwie, spoglądając na wilka zielonymi ślepiami. - Masz coś błyszczącego….?!
Velgarth, ujrzawszy goblina, westchnął przeciągle. Oczy palącym spojrzeniem skierowały się ku dołowi. Obejrzał stojącą niedaleko niego istotę z niemałą obojętnością. Odezwał się:
-Gadajże, dokąd prowadzi ta droga?
-Ha! Haha! Leziesz i nie wiesz, gdzie? Nie ma nic za darmoszkę! Informacje kosztują. - Zaśmiał się goblin, potrząsając płóciennym workiem.
Basior przewrócił oczami.
-Czego chcesz w zamian?
Karzeł zamyślił się. Odparł po dłuższej chwili:
-Odpowiedzi! Przejdziesz, jeśli odgadniesz zagadkę! - Zaklaskał w dłonie, podskoczywszy.
-Mógłbym cię po prostu zabić i sobie przejść. - Wilk uśmiechnął się ładnie, wywijając wargi.
-A nie, a nie! - Goblin nie odpuszczał. Odłożył worek, opierając zaciśnięte w piąstki dłonie na biodrach. - A kto chce znać odpowiedź na nurtujące pytanie, hę? “Dokąd prowadzi droga”! Tak ono wybrzmiało! A ja wiem!
Velgarth zacisnął szczęki, zgrzytnąwszy na zębach. Durne zabawy. Wiedział, że marnował
c z a s. Tak cenny i tak kluczowy.
-Dobra, dawaj, śmieszny skrzacie.
-Skup się, magiczny wilku!
Stworek nabrał powietrza do płuc. Mówił głośno i wyraźnie:
-Płynie, a nie rzeka! Stoi, a nie wilk! Czasem się z nim liczysz. Zawsze jest przy tobie.
-Naprawdę? I to jest cały twój wymóg? Kogo ty spotykasz na tej drodze? Upośledzonych bajarzy?
-Zła odpowiedź!
Basior warknął, zirytowany zagrywkami goblina. Rzekł w końcu:
-Przez ciebie mam go mało. Mówże, dokąd prowadzi drogowskaz?
-I-o! I-e! I-a! Zła odpowiedź!
-C z a s, do cholery. Chodzi o c z a s.
-Dobrze, czarniutki! No to uważaj…. Licz się z nim dobrze. - Goblin mrugnął porozumiewawczo do wilka, ten nie wiedział, o co mu chodziło. Jeszcze nie.
Stworek zgarnął z ziemi worek, wskakując na skałę. Po chwili odezwał się znowu:
-Nie masz nic błyszczącego. - W głosie słychać było wyraźny wyrzut i rozczarowanie.
Velgarth przysłonił łapą zwisający z szyi wisior z zaklętą duszą matki.
Goblinowi zaświeciły się zielone oczka.
-Zapomnij. - Odrzekł twardo wilk. - I niczego nie kombinuj. Bo zginiesz.
Nieznajomy skrzat wziął sobie słowa basiora do serca. Wybrzmiały baryton sugerował, że właściciel nie żartował. Powiało śmiertelną powagą. Aż przełknął głośno ślinę.
-Ruszaj dalej! - Kontynuował goblin. - Tą przełęczą dojdziesz do W i c h r o w e g o Mostu. Na miejscu zrozumiesz, dlaczego miejscowi akurat tak go nazwali.
Tak jakby Velgarth nie wyczytał tego z tabliczki…. No dobrze, przynajmniej mały stwór rozwiał jego wątpliwości. Minął zieloną istotę, biegnąc wzdłuż wąwozu.
W oddali dostrzegł dwa świecące punkty - płomienie pochodni. Za nimi kolejne, i tak w równych odstępach, aż dotarł do starego, zniszczonego, ale solidnie wykonanego wiszącego nad przepaścią mostu. Zarówno po stronie lewej, jak i po stronie prawej - wisiały metalowe klatki z zamarzniętymi wilkami w środku oraz…. szkieletami innych zwierząt. Przytwierdzona do drewnianych bali tabliczka głosiła: “W i c h r o w y Most”. Kiedy basior stanął przy krawędzi wątpliwego w swej funkcji mostu, zrozumiał - w i c h r y atakowały ze wszystkich stron świata, kołysząc kładką jak rozbujaną huśtawką. Sytuację tę odbierał dwojako - nienaturalne zjawisko w postaci porywistych wiatrów skumulowanych w jednym punkcie, co okolicę tę czyniło bardzo niebezpieczną oraz - burzliwy zamęt towarzyszący wątpliwościom, z jakimi musieli mierzyć się śmiałkowie, jeśli chcieli przejść przez most, żeby dostać się na jego drugi koniec.
Velgath czuł, że tracił c z a s. A winne były w i c h r y. Czy była to b e z w a r u n k o w a gra ze strony losu? Jeśli tak, to los zbierał solidne punkty za bezwzględność.
Wilk obarczył okolicę czujnym spojrzeniem. Postanowił - wszedł na most. Spróchniały łącznik zatrzeszczał nieprzyjemnie. A Czarnuch był ciężki. Szedł powoli, ostrożnie stawiając łapy. Bujało. W i c h r y wiały, tańczyły, lawirowały. Zdecydowanie nie pomagały w przeprawie. C z a s zamienił się w wieczność. A jak powszechnie było wiadomo - wieczność to bardzo długo.
Ryzykował. I to wiele, bo własnym życiem. Gdy zatrzymał się na środku mostu, wpadając obiema przednimi łapami do dziury, a tylnymi klinując się między deskami, przestał wierzyć w powodzenie tej misji.
Udało się, przeszedł. Stanął przed żelazną bramą. Błysk ognia palącego się w pochodniach rozświetlił jego pysk, nadając obliczu upiornego wyrazu. Usłyszał odgłosy dochodzące zza ogrodzenia. Śmiechy, krzyki, dźwięki tłuczonego szkła… Generalnie, chyba dobra zabawa. Do wrót przytwierdzona była metalowa kula na łańcuchu, najwyraźniej kołatka. Velgarth użył jej. Pytanie tylko, czy przy takim hałasie, jaki dochodził ze środka, miało to jakikolwiek sens.
Prawie natychmiast uchyliło się niewielkie okienko w górnej części żelaznego skrzydła. Wyjrzała przez nie głowa w skórzanym kapturze.
-Kto tam o tej porze?! Na duszę mojej kurwiej matki!
Basior uśmiechnął się mimowolnie, odpowiadając:
-Strudzony podróżą wędrowiec.
-Niech mnie koń wyjebie! Magiczny wilk! Ha! Lubimy, lubimy. A czego tu szuka? Ale jeśli będziesz sprawiał kłopoty, skończysz jak tamci. - Wskazał grubym paluchem na wiszące po obu stronach mostu klatki.
-Nie będę. - Zapewnił go basior. - Otwieraj. Przybywam z misją, mam pilną sprawę do pewnego krasnoluda.
Odźwierny załomotał zniekształconą dłonią w wewnętrzną stronę bramy, zawoławszy:
-Otworzyć wrota!
Chwilę później szczęknęła zasuwa, a potem druga. Gruby łańcuch opadł z łoskotem na ziemię - żelazne skrzydło zaczęło się otwierać. Nie na oścież, na tyle tylko, by wilk mógł się przecisnąć.
W podzięce Velgarth skinął łbem i przeszedł przez bramę. Znalazł się w małej osadzie. Wszędzie stały wozy i skrzynie z zaopatrzeniem. Do długiej belki przywiązane były wszelkiej maści i wszelkiego rodzaju wierzchowce. Miejsce tętniło życiem. Kręciła się tam masa różnych postaci - krasnoludy, elfy, gnomy, gobliny, kotołaki, rusałki, a nawet orki.
Po drabinie zszedł do niego jegomość, z którym rozmawiał. Był to karzeł o głowie kartofla i kilku zębach w zdeformowanej paszczy. Rzekł:
-Mamy tu gospodę, burdel, stajnie, kowala, a nawet arenę, jeśli kręcą cię walki za nagrody! Witaj za W i c h r o w y m Mostem! Nie każdemu udaje się pokonać w i c h r y, przez które ogromna liczba głupców ponosi b e z w a r u n k o w ą porażkę, przegrywając z c z a se m. Ha! A ty tu jesteś, brawo.
Poza karłem, przy bramie stało dwóch strażników. Velgarth rozpoznał w nich orków. Wyglądali oni jednak jak odrzuty ze schroniska dla ubogich starców niż prawdziwi obrońcy. Ledwo utrzymywali w tłustych łapskach ciężkie halabardy.
Z ciężkim westchnięciem prześledził wzrokiem całą zgraję dziwnych i tych mniej dziwnych stworzeń. Wstrzymał oddech, szczędząc wrażliwym nozdrzom parującego odoru. Popatrzył na karła, odezwawszy się po dłuższej chwili milczenia:
-Dzięki.
Minął karła i przeszedł kilka metrów, zatrzymując się przy gospodzie - przy tej, o
której wspomniał niziołek. Nagle otworzyły się drzwi i wypadła przez nie poruszająca się na dwóch nogach kotołaczka, lądując pyskiem w błocie i końskich szczynach.
Oblicze basiora wykrzywił dziwny grymas. Spojrzał z politowaniem w ślepiach na kocicę, po czym przeszedł obok niej obojętnie, zaglądając do wnętrza karczmy.
Zbieranina w środku niewiele różniła się od tej na zewnątrz. Przy stolikach siedziało mnóstwo różnych istot. Krasnoludy pochylały się nad mapami, gdzie indziej grupka elfów grała w karty i kości, a w innym miejscu orkowie siłowali się na rękę.
Basior westchnął - z chwilą, z którą wszedł do gospody uświadomił sobie, że w jej wnętrzu panowała zagorzalsza zabawa niż harce uprawiane na zewnątrz. Harmider nie sprzyjał czułym wilczym uszom.
Wodząc wzrokiem po wszystkich postaciach, Velgarth dostrzegł znajomą twarz krasnoluda Thamura. Siedział w towarzystwie innych pobratymców.
W pewnym momencie ich spojrzenia skrzyżowały się.
Thamur wstał od stołu i ruszył w kierunku wilka, przeciskając się przez tłum. Zaskoczeni towarzysze powiedli za nim spojrzeniem.
Źrenice w drapieżnie zmrużonych oczach basiora zwęziły się do cienkich kresek - jak u polującego drapieżcy.
Jako pierwszy odezwał się krasnolud:
-Velgarth! Co tu robisz? Wilki raczej nie odwiedzają tego miejsca. No bo wiesz…. W i c h r y. Pieprzona pułapka magów. Nie lubią was, ale chyba przez to, że wam zazdroszczą? Znakomicie potraficie posługiwać się magią i na pewno kiedyś wygryziecie ich wszystkich, haha!
-Thamurze, miło cię widzieć w tak doskonałej formie. Witaj. Cóż, musiałem tutaj przybyć.
-Jesteś tu, a to oznacza, że przeszedłeś przez most! Jak ci się to udało!
-Sam nie wiem, niezła pułapka… Nie spodziewałem się.
-No oczywiście! Sprawka magów. - Thamur wykrzywił usta w grymasie złości.
-Pieprzyć ich. Słuchaj, nie zabawię długo.
-Jak to! Co u twojej matki Nariaeth?
-Zdecydowanie minęło wiele lat, Thamurze. Nie jesteś na czasie. Moja matka jest tutaj - Czarnuch dotknął łapą amuletu. - Z zaklętą w wisiorze duszą.
-Och! Tak mi przykro. - Krasnolud poklepał wilka wielką dłonią po barku.
-Niepotrzebnie. To stare dzieje. Jednak… Nauczyłem się, że wszystko w tym pieprzonym świecie lubi mieć znaczenie, jest i wydarza się po coś. Pomożesz mi? Przybywam z Doliny Burz. Jednak, ani Alfa, ani wataha nie wiedzą, że tu jestem. Mam mało c z a s u. Cholerstwo odgrywa bardzo ważną rolę w tej wyprawie. To moja indywidualna misja, której podjąłem się sam. B e z w ar u n k o w a sprawa. Rzekłbyś, konieczna. - Wyjaśnił krótko wilk.
Thamur słuchał go uważnie, kiwając co jakiś czas głową na znak zrozumienia.
Basior kontynuował:
-Znasz historię, a zatem daruję zbędną treść. Matka zostawiła mi pewną mapę, dzięki której dotarłem do tego miejsca. Zwój opisuje W i ch r o w y Most oraz pojęcia c z a s u. Teraz już wiem, że to sprawka magów. Te w i c h r y nie są naturalnym zjawiskiem, prawda? To magia?
Krasnoud kiwnął łbem, potwierdzając domysły Velgartha.
-Co ochrania? Co magowie chcieli ukryć? - Dociekał basior.
-Magiczne wilki nigdy nie były mile widziane w tej części świata. Widziałeś tych jełopów przy bramie? Wpuszczają każdego. Jednak stworzenia twojego pokroju muszą uważać - nie jest tu bezpiecznie. Oczywiście rządy magów upadły już dawno. Osada za W i c h r o w y m Mostem to zgraja, zbieranina wszystkich i wszystkiego. Lecz krążą słuchy, że potężni w swej sile czarodzieje powrócą, a wtedy żadna wilcza łapa tu nie postanie. - Odpowiedział Thamur, głaszcząc się po długiej siwej brodzie.
-Dobrze, Thamurze. Masz coś dla mnie? Ta mapa nie jest zwykłą mapą. Znam legendy o źródłach i początkach mocy. Moja matka była wiedźmą. Pozostawiony przez nią dla mnie zwój opisuje pewien artefakt. Znajdę go tutaj? Nariaeth chciała, żebym go miał, żebym znalazł się tutaj i pokonał most. To łączy się w jedną całość, nawet logiczną.
-Chodź ze mną, magiczny wilku z Doliny Burz.
******
C z a s snu dobiegł końca. Kolejny dzień przywitał basiora ciepłymi promieniami słońca. Nie miał ochoty wstawać, jeszcze nie. Powrót do Doliny nie był łatwy. Smagany ostrymi w i c h r a mi, szedł całą noc. W pewnym momencie czujnie postawione uszy otuliła b e z w a r u n k o w a cisza. Rozchylił powieki, spojrzawszy na trzymany w łapach przedmiot. Znajdujący się we fiolce czarny płyń odbił się blaskiem od wpatrzonych w niego bursztynowych ślepii.
K O N I E C.