Tego koszmarnego, ze względu na pogodę, dnia. Merlin, pakując się uprzednio do małej poręcznej torby, wyruszył na poszukiwania swego celu.
Idąc powoli, bez pośpiechu zbliżał się do granic terenów watahy. Jego ciało kołysane było przez mocny, zimny wiatr, który od samego rana nękał tutejsze wilki. Niebo było szare, spowite grubą, ciemną warstwą chmur. Wszystko stało się ponure i smutne.
Powód dla którego wybrał się na tą wyprawę był naprawdę prosty. Mianowicie wilk potrzebował rzadkiego kryształu do nauki prostych zaklęć. Wybrać się miał w góry gdzie było największe prawdopodobieństwo odnalezienia szlachetnego kamienia dzierżącego w sobie ogromną moc, która z pewnością ułatwiła by rytuały.
Gdy opuszczał teren który w pełni należał do watahy, powietrze szastane wiatrem stawało się coraz chłodniejsze i coraz mniej przyjemne. Wilk zaczynał z każdą minutą bardziej żałować tej decyzji.
Szedł lasem który składał się jedynie z drzew iglastych które raz po raz skrzypiały na wietrze. Wszystko zdawało się być odległe, niczym widziane przez mgłę. Jego chód był na tyle wolny, by mógł rozglądać się i analizować każdy szczegół przebytej przez siebie drogi. Nie był w nastroju, wszystko go drażniło i rozpraszało. Kompletnie nie mógł się skupić, nawet jego własne myśli wydawały się obce. Jakby to nie on kierował własnym ciałem, czy to przez pogodę? Tak z pewnością, te chmury bardzo rozpraszały…
- Cholera, gdzie ja właściwie zmierzam? - stanął i chwycił się za głowę wzdychając.
Nienawidził takiego stanu umysłu pogrążonego w istnym chaosie.
Przed zielonymi tęczówkami objawiły się pnące ku niebu ogromne góry. Majestatyczne, budzące respekt skały pokryte miękkim mchem. Były niewyobrażalnie strome i śliskie, wspinaczka miała okazać się nie lada wyzwaniem.
A gdyby tak poddać się Tarrenowi ten jeden raz? - zapytał się sam siebie drżąc lekko w środku. Demon z którym dzielił to ciało był wyjątkowo złośliwy oraz nieuprzejmy. Ale czymże byłoby życie czarnofutrnego gdyby nie ryzyko? Jak to mówią; bez ryzyka nie ma zabawy. Mimo to jednak takie eksperymenty w żadnym wypadku rozsądnym pomysłem.
- Tarren? - wyszeptał, wiedząc że gdzieś tam w nim kryje się niezrównoważona istota będąca zdolna do zniszczenia wszystkiego.
- Witaj mój drogi - odpowiedział innym głosem, niższym, głębszym jednak wciąż posługiwał się tymi samymi ustami co Merlin.
Teraz liczył się jedynie czas, by mogło dojść do przemiany, Merlin musiał jak najprędzej po odpowiedzi wycofać się z ciała i dać miejsce dla demona. I tak właśnie, z ogromnym skupieniem próbował zrobić. Zebrał myśli na tyle by przed oczyma ujrzeć jedynie przeraźliwą głębie ciemności. Drugi zaś, w pełni podekscytowany i kipiący energią przejrzał przez zielone niczym trawa wiosną oczy. Ah cóż za piękne uczucie było znów ujrzeć świat zewnętrzny. Zapach, światło, kolory! To wszystko uderzyło w niego niczym wichry najpotężniejsze, niczym wielka fala przyjemności życia.
Nabrał jak najwięcej czystego, górskiego powietrza w płuca i delektował się tą chwilą. Tak długo przecież spędził w zamknięciu, niby mu się należało…
- Ty głupcze - zaśmiał się swym niskim głosem zwracając się do Merlina - Jakże śmiałeś trzymać mnie tak długo!
Tarren prowadzony jedynie złością biegł przed siebie wykorzystując swą nadprzyrodzoną zwinność. Biegł bardzo szybko, wspinając się po skalistym zboczu usłanym jedynie pojedynczymi kępkami mchu. Wolność, piękne uczucie ale bardzo ulotne. Większość istot nie docenia tego jakie szczęście spotyka każde z nich, nie zdają sobie sprawy jakże wiele mogą zdziałać będąc całkowicie niezależnymi. To jest najbardziej bolesne - wiedza o tym jak szczęśliwe istoty są nie szczęśliwe. Bowiem ten który ma wolność jest ma szczęście po wieki.
Pędząc przed siebie nie zatrzymywał się ani na chwilę, chciał uciec dalej niż było to w ogóle możliwe. Jednak w jego środku już od kilku minut toczyła się zacięta walka między duszami. Merlin za wszelką cenę chciał odzyskać swe ciało, próbując wymusić na demonie bezwarunkowe poddanie się. I po wielu nieudolnych próbach, udało mu się. Zdobył kontrolę ponownie zamykając Tarrena w czeluściach ich wspólnego ciała, na wieki.
Koniec.