· 

Ostatnia deska ratunku #19

Z mojego pyska wyrwał się okrzyk połączony z gwałtownym nabieraniem powietrza. Wszystko, co mnie otaczało, skryło się za gęstą zasłoną łez, które zebrały się w kącikach moich oczu. Świat wirował niebezpiecznie dookoła mnie, kołysał się na boki niczym trawy stepu szarpanego potężnym wiatrem. Próbowałam ustać na łapach, ale nie umiałam zachować równowagi i ciągle się chwiałam. Przypadłam do ziemi, wpatrując się z niedowierzaniem w Cirillę i jej chłodne ciało. Miliony myśli przemykały w mojej głowie, ścigały się ze sobą i uciekały, nim na dobre zdążyłam się na nich skupić. Nie potrafiłam uwierzyć w to, co się wydarzyło... ani w to, co mnie otaczało.

,,Nie wierzę, nie wierzę, nie wierzę..."-skomlałam w myślach, starając się dźwignąć na łapy. Kończyny drżały i nie chciały utrzymywać ciężaru mojego ciała. Starając się zignorować zawroty głowy, wstałam, wczepiając w zimny kamień wyciągnięte pazury.-,,Cirilla umiera... Lavinia nie śpi... zioła nie działają..."-poczułam w okolicach serca silne dźgnięcie żalu. Ból pozbawił mnie sił, poczułam, jak całe moje ciało zaczyna drżeć niczym w febrze.-,,Na nic się zdały moje starania... wszystko stracone.. "-niekontrolowane myśli gnały po moim umyśle. Były tak szybkie, że nawet nie potrafiłam ich zatrzymać.-,,Wszystkie mieszanki, które stworzyłam, wcale nie podziałały..."-uświadomiłam sobie.-,,Telisha mnie przed tym ostrzegała: że wilki umrą, bo zawiodłam. A teraz... to wszystko..."-po prawej stronie wyłapałam ruch. Kątem oka spostrzegłam, jak jakiś wilk wstaje na chwiejnych nogach, a na jego futrze zaczynają migotać plamki światła ognia. Zerknęłam w stronę wilka, wstrzymując oddech. Mitch spoglądał na mnie podkrążonymi, zmęczonymi ślepiami. Jego powieki spuchły jeszcze bardziej - oczy przypominał niewielkie szparki. Basior stał naprzeciw mnie, ciągnąc po ziemi swoje bezwładne, ciężkie skrzydła. Był w okropnym stanie, ledwo stał na własnych łapach. Trwoga chwyciła mnie za gardło.

-Etrio-zwrócił się do mnie basior, przemawiając cichym, zachrypniętym głosem. Musiał być bardzo zmęczony, skoro nie spostrzegł, że pochylałam się nad ciałem Cirilli i dygotałam ze strachu na całym ciele.-Nie mogę zasnąć... masz na to może jakieś zioła?

Usłyszawszy pytanie basiora, poczułam, jak jakaś tajemnicza siła każe mi się cofnąć o krok. W mojej duszy wirował chaos, ledwo panowałam nad własnym ciałem. Dusza rwała się do biegu, czułam się niewyobrażalnie rozdarta, jakby niewidzialny szpon kroił moje ciało na kawałeczki. Chciałam jak najszybciej dopaść ziół i pomóc cierpiącym pacjentom, szarpać Cirillę za uszy, aby w jakiś sposób ją w końcu obudzić... lecz doskonale wiedziałam, że obojętnie jakich poczynań bym się nie podejmowała, wszystko zawsze spali się na panewce i nic z tego nie wyniknie... robiłam wszystko, co było w mojej mocy - podawałam wilkom zioła, robiłam im zimne kompresy, opanowywałam własne nerwy, a Arelion jeszcze dał swoje magiczne amulety... a teraz wyszło na jaw, że to wszystko się zdało na nic. Nie mogłam już niczego zrobić: ani użyć odpowiednich roślin, ani poprosić Areliona o kolejne talizmany...

 

Gdyby chociaż była wiosna czy lato, mogłabym czym prędzej skoczyć w dzicz i przynieść do Jaskini Uzdrowiciela wszystko, co mogłoby mi pomóc w leczeniu chorych wilków: jarzębinę, nowe zioła, kolorowe kwiaty, kory drzew...

 

,,Chwila!"-przemknęło mi nagle przez myśl. Wstrzymałam oddech, skupiając się ponownie na własnych myślach.-,,Zaraz, czy ja..."-starałam się zapanować nad bałaganem panującym w mojej głowie. Zdawało mi się, że przed chwilą powiedziałam coś ważnego.-,,Kory... drzew?"-wymamrotałam cicho. Na tą myśl poczułam, jak maleńka, drobna iskierka nadziei przejmuje kontrolę nad moim ciałem. Na futrze zaczęły się skrzyć drobinki energii, łapy niecierpliwie ugniatały kamień pod moimi łapami. Mgła przerażenia na moment wypuściła mnie ze swoich objęć.-,,Kora drzew! No tak!"-krzyknęłam.-,,Obojętnie jaka jest pora roku, zawsze mogę ją przecież zdobyć! Ona też ma właściwości lecznicze! Czemu nie wpadłam na to wcześniej?"-dopadłam do mojego sztyletu leżącego obok zwalonego pnia z ziołami i pognałam ku wejściu, gotowa czym prędzej dobiec do moich korzennych przyjaciół i poprosić ich o pomoc. Już znajdowałam się przy bluszczowej zasłonie i wyciągałam łapę, aby ją odsunąć na bok i wystrzelić do lasu, gdy w jednej chwili przypomniałam sobie o Mitchu, Cirilli i innych wilkach, którzy znajdowali się w jaskini. Nie mogłam przecież ot, tak, zostawić ich bez opieki! Potrzebowali mnie! Ale kora drzew... gdyby okazało się, że to jest właśnie lek zdolny do przebicia się przez twardą barierę tajemniczej zarazy... co miałam zrobić?

 

Dopadłam do Mitcha i usadowiłam go na jego legowisku. Basior spojrzał na mnie, nieco zdziwiony. Chciałam, aby ktoś czuwał wśród tych wszystkich pacjentów, wsłuchiwał się w ich oddechy i badał pracę serca... ale aktualnie wszyscy ci, którzy mieli tak duże doświadczenie, aby się tym zająć, teraz byli ledwo żywi. A nie chciałam w środku nocy wbiegać, na przykład, do Jaskini Przejścia i budzić pierwszego lepszego wilka, prosząc go o pomoc. Nie mogłam narażać zdrowych wilków na zarażenie się.

 

-Zaraz ci coś przyniosę-rzuciłam do Mitcha i rozejrzałam się po jaskini. Potrzebowałam kogoś, kto mógłby czuwać pod moją nieobecność... musiałam ruszyć jak najprędzej w dzicz i zdobyć kory drzew! Nie mogłam jednak pozostawić pacjentów bez opieki! Może udałoby mi się poprosić kogoś z nich, aby na parę minut pełnił wartę nad pozostałymi? Tylko czy to by nie było zbyt ryzykowne? Wielu z moich pobratymców nie czuło się nawet na siłach, aby chociażby stać i własnych siłach... potrzebowałam kogoś, kto się czuł najlepiej - w ten sposób mogłam mieć pewną gwarancję, że wilk ten będzie z pełną uwagą wszystkim się przypatrywał... kogo mogłam wybrać? Alice, która ze wszystkich zarażonych czuła się najlepiej, czy Sunshine'a, który z całej trójki wilków cierpiących na bezsenność wciąż mógł ustać na własnych łapach? Gdybym postanowiła przeznaczyć do tego zadania srebrzystofutrą, musiałabym ją obudzić i w pewnym sensie pozbawić szansy na sen... a skrzydlaty basior zaś bardzo potrzebował snu i nadal nie mógł zmrużyć oka. Zmuszenie go do czuwania nad innymi wilkami było jednoznaczne z coraz szybszym wykańczaniem organizmu!

Uświadomiwszy sobie ten oczywisty fakt, natychmiast podjęłam decyzję. Nie wiedziałam, czy była ona do końca prawidłowa... ale teraz, gdy znów miałam nadzieję na odnalezienie lekarstwa dla moich pobratymców, musiałam postawić na szali wszystko, co miałam pod łapą. Tu przecież chodziło o zdrowie moich towarzyszy!

 

Doskoczyłam do Alice, pełna nerwów i wątpliwości szarpiąc ją za bark. Wadera obudziła się niemal natychmiast; zaspana i zaskoczona, wlepiła we mnie spojrzenie swoich szarych ślepi.

 

-Co się stało?-spojrzała na mnie, kładąc po sobie jedno ucho. Czułam już, jak moje serce zaczyna coraz szybciej pompować krew w całym ciele, wszystkie moje kończyny napięły się, gotowe do biegu.

-Muszę jak najszybciej wyjść-odparłam.

-Co?-wykrztusiła Alice, wyraźnie niczego nie rozumiejąc. Doskonale ją rozumiałam - ja także czułabym się skołowana, gdyby ktoś postanowił mnie obudzić w środku nocy. Jednak teraz nie miałam czasu na wyjaśnienia. Obowiązki mnie wzywały, a jeśli zaraz nie wybiegnę do drzew, Cirilla na pewno umrze!

-Zaraz wrócę-mówiłam szybko, starając się nie plątać w wypowiedzianych pośpiesznie słowach.-To zajmie tylko sekundkę. Na ten czas musisz stanąć na warcie i pilnować wszystkich wilków-źle się czułam, rzucając mojej towarzyszce takie komendy. Zdecydowanie nie nadawałam się na to, aby zarządzać wilkami...-Pilnuj zarażonych.

-Ale...-jęknęła Alice, ale przerwałam jej, dosyć niegrzecznie zresztą, podbiegając do liściastej kurtyny i szykując się do wyjścia. Poczucie winy ścisnęło mnie za serce, gdy ujrzałam zdezorientowanie rysujące się na pysku Alice.

-Proszę cię!-błagałam.-To zajmie kilka sekund!-nie czekając na odpowiedź wadery, na dodanie odwagi ścisnęłam w zębach swoją brązową pochwę i wyskoczyłam na dwór.

W obozie panowała martwa cisza. Cichy wiatr szumiał gdzieś ponad szczytami gór, delikatnie łaskotał trzciny rosnące u brzegu Jeziora Dusz. Biały puch wyścielał całą wataszową dolinkę, pod kamiennymi ścianami wyraźnie rysowały się niewielkie zaspy. Śnieg zdążył ukryć już większość wilczych tropów, ale niektóre z nich nadal wyraźnie rysowały się na białym tle. Niewielkie pochodnie powtykane w ziemię rzucały na nią jasne, bursztynowe światło. Niebo było ciemne, nieodgadnięte, okryte gęstymi chmurami.

 

Mróz panujący na dworze był niczym lodowe igiełki wbijające się w moje ciało. Ledwo postawiłam parę kroków, wyczułam, jak zimowe ostrza przeszywają moje futro i dobijają się do skóry. Starając się zignorować obezwładniający chłód, zwróciłam łeb w stronę rosnącego nieopodal lasu. Drzewa pięły się w milczeniu ku niebu, rozchylały na boki swoje ciemne, bezlistne konary. Od czarnych pni biło nieprzyjemne zimno, odpychały swoim nieprzyjemnym wyglądem i niecodzienną pustką. Wszystko, co niegdyś było zielone i dorodnie rozwijało się pośród gąszczu, teraz było nagie i bez życia.

 

Ignorując łzy wzbierające się od zimna w moich oczach, pobiegłam na złamanie karku w stronę moich korzennych przyjaciół. Śnieg chrzęszczał pod naporem mojego ciała, łapy ślizgały się na cienkiej powierzchni lodu ukrytego pod białym puchem. W obozie nikogo nie było, panowała dziwna, obca wręcz pustka. Jedynym odgłosem rozlegającym się wśród ciszy był mój własny oddech i prędkie kroki rozlegające się na śniegu.

 

Serce waliło w mojej piersi, czysta adrenalina mknęła w moich żyłach niczym krew. Haustami powietrza poganiałam własny organizm, by pracował coraz szybciej i szybciej. Wydawało mi się, że biegłam bardzo wolno, posuwałam się do przodu w ślimaczym tempie. Jednak wiatr gwiżdżący w moich uszach i świat przesuwający się przed moimi oczami niczym rozmazany wir, utrzymywał mnie w świadomości, że z każdą sekundą osiągam coraz większe prędkości.

 

,,Nie mogę się zatrzymać!"-krzyczałam we własnych myślach, poganiając się.-,,Jeśli się tak zrobię..."-przełknęłam ślinę, widząc, jak coraz szybciej zbliżam się do swojego celu. Nie miałam pojęcia, która kora jakiego drzewa będzie miała wystarczająco wielkie właściwości, by zwalczyć śmiertelnego wirusa, więc postanowiłam zebrać jej trochę z drzew różnych gatunków. Pierwszym z nich, rosnącym najbliżej obozu był ogromny kasztanowiec, któremu pomogłam ostatniej jesieni. Jednak teraz nie mogłam z nim porozmawiać... pogrążony był bowiem w głębokim, zimowym śnie. Nie wiedziałam, czy ocknie się, gdy wbiję sztylet w jego pień, by wydobyć cenny materiał na prawdopodobne lekarstwo... miałam nadzieję, że nie będzie się na mnie zbytnio o to gniewał i wkrótce mi przebaczy...

 

Pogrążona w myślach, nie spostrzegłam niewielkiej kupki śniegu znajdującej się tuż wśród korzeni drzewa. Nie zauważywszy jej, potknęłam się o to, co było ukryte pod powierzchnią białego puchu i starając się nie wpaść na ogromny pień drzewa, machnęłam rozpaczliwie łapami, aby zachować równowagę. Niestety, jedyne, co mogłam zrobić, by uniknąć zderzenia z drzewem, było wykręcenie ciała na bok i upadnięcie w śnieg. Starając się przygotować na silne zderzenie z ziemią, zacisnęłam powieki, okręciłam się na jednej z tylnej łap i runęłam w prawo...

 

Na szczęście miękki śnieg zomartyzował mój upadek. Otrzepując puch z nosa i futra, poczułam, jak lekka mgła zaskoczenia okrywa mój umysł.

 

,,Co się stało?"-zastanawiałam się.-,,O co się potknęłam?"-odwróciłam się, wlepiając spojrzenie w roztrzaskaną zaspę. Liczne płatki śniegu zostały chaotycznie porozrzucane na boki, drobny puch osiadł na korzeniach drzewa wyrywających się ze stwardniałej od zimna ziemi. Wśród wgłębienia w śniegu, które utworzyłam, potykając się, dostrzegłam kasztany. Leżały blisko siebie, jakby próbując się ogrzać wśród lodowatego puchu. Tworzyły niewielką kupkę, o wiele mniejszą niż wtedy, gdy zebrałam je ostatniej jesieni. Było ich jedynie około dwudziestu... jakim cudem ich liczba zdążyła się tak zatrważająco szybko zmniejszyć? Czy to naprawdę możliwe, że w ciągu tych paru miesięcy wykradło je aż tak dużo zwierzyny?

 

Starając się ponownie nakierować myśli na właściwy tor i zignorować żal, który dźgnął mnie w serce niczym nóż, podeszłam do pnia kasztanowca i wyciągnęłam ze skórzanej pochwy mój sztylet. Ostrożnie zacisnęłam kły na twardej rękojeści i przyjrzałam się drzewu. Milcząco górowało nade mną, jakby w pełnej oskarżycielskiej ciszy wytykało mi niewybaczalną zbrodnię. I w pewnym sensie tak właśnie było... miałam przecież wbić ostrze w korę własnego przyjaciela! Nawet jeśli dla niektórych drzewa były po prostu zwykłymi roślinami, schronieniem bądź tarczą podczas treningów, to dla mnie było one po prostu... towarzyszami. Kiedy uciekłam z Watahy Ziemi, to właśnie one się mną opiekowały, ułatwiały polowanie i zapewniały dom. Nawet najgęściej zarośnięta puszcza była dla mnie wtedy niczym spokojna przystań... a teraz miałam zranić jednego z tych, którzy mnie strzegli? Jaki miałam wybór? To wszystko było takie trudne! Wbić sztylet w przyjaciela czy skazać wilki na śmierć? Obojętnie czego bym nie wybrała, zawsze płynęły z tego jakieś okrutne konsekwencje. Może powinnam obudzić to drzewo i poinformować go o tym, co zamierzam zrobić? Być może nie będzie do mnie żywił urazu, jeśli dowie się, dlaczego mam zamiar obedrzeć go z kory... ale jednocześnie nie chciałam go ranić; byłoby to jednoznaczne z tym, gdybym go zdradziła! Ale jeśli oznaczałoby to, że moi pobratymcy umrą...

 

Pełna rozterek i wątpliwości, nie usłyszałam za sobą cichutkiego syku. Dziwny odgłos trwał tak krótko i był tak nieuchwytny, że nic dziwnego, że nie zwróciłam na niego uwagi. Pełna napięcia i podenerwowania próbowałam dokonać prawidłowego wyboru: zranić przyjaciela, aby uratować towarzyszy, czy znaleźć inny sposób na odnalezienie leku na śmiertelną chorobę?

 

W końcu jednak moją uwagę zwrócił niewielki, bursztynowy błysk. Tajemnicze światło emanowało od czegoś, co znajdowało się tuż pod moimi łapami... zaskoczona, zerknęłam w dół i natychmiast wstrzymałam oddech, spoglądając z zachwytem na niecodzienne zjawisko.

 

Tuż pod moimi łapami rozgrywał się niesamowity spektakl. Niewielka grupka kasztanów migotała magicznym, cudownym światłem. Drobne skorupki przypominały szklane błony, a wnętrze kasztanów lśniło żółtym światłem, niczym zaczarowane koraliki. Były tak cudowne, że nie potrafiłam od nich odwrócić wzroku.

 

Kasztanowiec zaskrzypiał za moimi plecami i przemówił zmęczonym, sennym głosem pełnym żalu, ale także i radości.

 

,,Wykorzystaj je mądrze, dziecino"-usłyszałam.-,,Rad jestem, że moje pociechy na coś się zdadzą".

 

 

 

 

 

 

Wpadłam jak burza do Jaskini Uzdrowiciela, kurczowo ściskając w zębach swój niezastąpiony sztylet i skórzany futerał pełen grzechoczących o siebie nawzajem kasztanów.

 

Odgłos rozsuwanej zasłony i chrobot pazurów na twardym podłożu zaalarmował Alice, która uniosła łeb i dźwignęła się ze swojego legowiska.

 

Powitałam ją skinieniem głowy. Ostrożnie ułożyłam broń i pochwę tuż przed kamieniem do rozdrabniania ziół i doskoczyłam do wilków leżących na swoich posłaniach. Alice rzuciła mi zaciekawione spojrzenie, ale odpowiedziałam jej, krótko kręcąc głową.

 

,,Przepraszam, nie mogę z tobą teraz rozmawiać"-przykładając łapę do klatek piersiowych wilków, szybko upewniałam się do ich stanu. Wielu z nich czuło się całkiem dobrze... a przynajmniej nie gorzej niż wcześniej. Tętno Cirilli nadal się utrzymywało w tempie dwóch uderzeń na dziesięć sekund. Jedynie Mitch, niestety, czuł się coraz gorzej... przy dogasającym ognisku nadal widziałam, jak wilk z bólem mruga oczami, próbując pozbyć się łez zmęczenia cisnących się do jego ślepi.

 

Nie mogłam tracić czasu. Doskoczyłam do płaskiego głazu, wyjęłam z pochwy jeden z kasztanów i przytrzymując go, upuściłam na niego ostry, ciężki kamień. Rozległo się chrupnięcie, brązowa skorupka uderzyła o ścianę.

 

,,Przepraszam!"-przemknęło mi przez głowę. Z obezwładniającym smutkiem odłożyłam kamień na bok i przyjrzałam się roztrzaskanemu kasztanowi. Nadal nie mogłam do sobie dopuścić myśli, że potężne drzewo postanowiło poświęcić swoje dzieci, aby pomóc moim towarzyszom... co nim kierowało, gdy podejmował tę decyzję? Czy chciał mi pomóc? Czy chciał odwdzięczyć mi się za to, że spełniłam jego prośbę parę miesięcy temu? A może... może wiedział, że taka sytuacja będzie miała miejsce? Czy mógł wiedzieć, że jego pociechom nie będzie dane dorosnąć, a ich przeznaczeniem będzie już za młodu pomaganie innym istnieniom? Czy taka właśnie była rola drzew? Wspieranie słabych i tych, którzy z trudem uciekali przed szponami cierpienia i zła?

 

Odgarnęłam łapą grube skorupki i zerknęłam na ledwo widoczny w mroku klejący się proszek. Jasne drobinki składały się w grube bryły i tworzyły coś na styl gęstego musu. Poczułam, jak serce podchodzi mi do gardła. Przełknęłam ślinę, starając się opanować drżenie ciała.

 

,,Jeśli to naprawdę zadziała..."-przemknęło mi przez głowę. Westchnęłam, starając się nie pogrążyć w świecie pełnym marzeń i nadziei. Nie mogłam się poddać wspaniałej wizji wilków wracających do zdrowia. Drzewo użyczyło mi swoich dzieci... ale nie oznaczało to, że będą one w stanie wyleczyć moich pobratymców. Musiałam się także liczyć z tym, że kasztany wcale nie zadziałają... nie zdziwiłabym się zresztą, gdyby tak się stało. Skoro nawet wszystkie zioła wcześniej nie były w stanie nic wskórać, to dlaczego teraz miałoby być inaczej?

 

Pochwyciłam w zęby wielki liść dębu, który udało mi się zdobyć parę miesięcy temu i zgarnęłam na niego połowę białego proszku. Ostrożnie wstałam i rozejrzałam się po jaskini, starając się oddychać przez nos tak, aby nie zdmuchnąć sypkiego leku.

 

,,Komu mam go dać?"-zastanawiałam się. Wiele wilków nadal spało; czy byłoby sensem ich budzić?-,,Może najlepiej pójść z nim do kogoś, kto nadal nie śpi..."-jednak dokładnie w tej chwili mój wzrok spoczął na Mitchu.

 

Brązowofutry basior leżał na swoim grubym posłaniu, opierając łeb o swoje przednie łapy. Swoje bezwładne, ogromne skrzydła zarzucił sobie na łeb, jakby próbował stworzyć nad sobą ciemności pomagające zaśnięciu. Jednak przez jasne pióra doskonale widziałam otwarte, podkrążone oczy, które wlepione były w kamienną ścianę. Bez wahania ruszyłam w stronę basiora; w końcu to on ledwie parę minut temu prosił mnie, abym dała mu coś na sen... jak długo basior cierpiał, nie mogąc zasnąć? Czy będę musiała je podawać po kilka dawek, aby odpowiednio zadziałały? A może wystarczy dać je wilkowi tylko raz? I najważniejsze... czy one w ogóle pomogą chorym wilkom?

 

,,Proszę, oby tylko zadziałały..."-błagałam w myślach, podchodząc do basiora i delikatnie klepiąc go w skrzydło. Wilk ostrożnie odchylił skrzydła na boki, w jego ślepiach dostrzegłam zmęczenie i wyczerpanie. Opuchnięte powieki przykrywała zmierzwiona, długa grzywka.

 

-Proszę-powiedziałam niewyraźnie przez zaciśnięte zęby. Najwolniej i najostrożniej jak tylko potrafiłam, umieściłam liść z pastą na ziemi. Pozbycie się go z pyska sprawiło, że nareszcie mogłam mówić wyraźniej.-Myślę, że to ci pomoże...-mój głos słyszalnie zadrżał od niepewności buzującej w moim ciele. Tak bardzo się bałam, że kasztany nie zadziałają... co zrobię, jeśli nie przyniosą żadnych efektów? Ruszę w las i ignorując obezwładniające poczucie winy, będę zdzierała korę z moich korzennych przyjaciół? A może poddam się całkowicie, ruszę w stronę jaskini Alessy i obwieszczę jej, że wszystko, co próbowałam, zrobić, zawiodło?

 

Nawet jeśli Mitch usłyszał wahanie w moim głosie, to najwyraźniej je zignorował. Wycieńczony brakiem snu, podsunął się w stronę liścia i zaczął zlizywać z niego białą pastę. Na jego pysku pojawiły się zmarszczki; zgadywałam, że lek nie smakuje zbyt wybornie...

 

Z głośno bijącym sercem obserwowałam, jak Mitch kończy zjadać wnętrze kasztana; w oczach wilka dojrzałam iskierkę zmęczenia. Tak bardzo chciałam, aby mojemu towarzyszowi ponownie wróciły siły... nie byłam w stanie ciągle patrzeć na jego bezsilne, zmęczone ciało.

 

W końcu Mitch skończył jeść. Odsunął od siebie liść i zostawił go pod moimi łapami. Zerknęłam na basiora, przełykając ślinę.

-I jak? Czujesz się lepiej...?-zapytałam z nadzieją, starając się dojrzeć jakąkolwiek odmianę w wyglądzie czy zachowaniu wilka. Niestety, nie nastąpiła w nim żadna zmiana... kończyny były nadal tak samo bezsilne, skrzydła bezwładne, a sierść brudna i rozczochrana.

Mitch pokręcił powoli pyskiem, krzywiąc się jakby z bólu. Z głośnym westchnięciem wyczerpania ułożył łeb na łapach i zamknął oczy. Gdy się odezwał, w jego głosie wyłapałam coś na styl niechęci... Mitch rezygnował z walki. Poddawał się, doskonale wiedząc, że nie zdoła stawić czoła śmiertelnej zarazie.

-Nic się nie zmieniło...-wychrypiał pełnym bólu tonem.-Czuję się tak samo...-urwał, niezdolny do jakiegokolwiek innego słowa. Z ciała basiora biła rezygnacja i zmęczenie... czyżby to był naprawdę koniec?

 

Jednak zupełnie jakby słysząc moje myśli i wyczuwając smutek bijący od Mitcha, kasztany, które zjadł basior, niespodziewanie zaczęły działać.

Niczym dorodny kwiat o białych płatkach i ostrych kolcach, pędy zaczęły owijać się wokół morderczej choroby-żmii, powoli ją uśmiercając i wysysając z niej resztki życia. Jad wstrzyknięty przez okrutną chorobę w ciało Mitcha zaczął z niego wypływać i ulatniać się w powietrzu niczym czarny dym z ogniska.

Kończyny basiora gwałtownie się rozluźniły, skrzydła opadły na ziemię. Nastroszone futro wygładziło się, przypadło do ciała. Na pysku Mitcha wymalował się dziwny spokój, zupełnie jakby gnębiący go ból zupełnie odszedł w zapomnienie. I nim się spostrzegłam, kasztany do końca wyczerpały swoją moc, dając Mitchowi szansę na zregenerowanie sił w długim, głębokim śnie.

 

Choroba została pokonana.

 

 

C.D.N.