· 

Rozpaczliwe poszukiwania lodu

Shira właśnie spacerowała sobie spokojnie, podczas jednego z tych zimowych, acz słonecznych dni. Żadnej mgły, chmury czy wiatru, po prostu mróz i śnieg kruszący się pod łapami. Jej grube, w większości białe futro idealnie zalewało się z otoczeniem, co tylko działało na jej korzyść. Nie lubiła wrażenia, że jest obserwowana. Stąpała lekko, między sterczącymi z ziemi, długimi, grubymi kikutami łysych drzew. Śnieg był na tyle twardy, albo Shira na tyle lekka, że nie zapadał się pod jej ciężarem. 

 

Nagle usłyszała głośne chrupanie śniegu, jakby czyjeś kroki. Szybkie kroki. Wadera wystraszyła się, znieruchomiała. Może jeśli nie będzie się ruszać, to te stworzenie jej nie zauważy? 

 

– Shira! 

Zdziwiła się bardzo, kiedy usłyszała swoje imię. Wyciągnęła szyję do góry i zaczęła się rozglądać za właścicielem głosu. 

– Shira!

Ah, już widzi. To ta wadera, którą spotkała ostatnio… Zaraz, Zmierzch? Co ona tutaj robi? W dodatku sama… Co się stało ze Świtem? 

– Cz-cz-cze-eść…! – zająknęła Shira, kiedy próbowała wydusić z siebie coś więcej.

 

Zmierz musiała się domyślić, że w tym jednym słowie zawierało się też "Co się stało? Brzmisz na zmartwioną, mogę jakoś pomóc?". 

Ognistofutra wadera dobiegła do niej i zadyszana, rozpoczęła monolog:

 

– Oh, Shira, jak dobrze że znowu cię widzę, ty na pewno nam pomożesz! Bo słuchaj, my z Świtem wyruszyliśmy w dalszą drogę i wszystko było dobrze, ale on zachorował! Nie byliśmy jeszcze jakoś bardzo daleko od miejsca, w którym spotkaliśmy cię ostatnim razem, więc pomyślałam, że możemy zawrócić. No i też dlatego, że nie znaliśmy tych terenów i nie wiedzieliśmy, czy znaleźlibyśmy kogoś innego do pomocy. No i dotarliśmy, zostawiłam Świta samego w jakieś jaskini, która wyglądała na bezpieczną i poszłam szukać ciebie… Pomożesz, prawda? 

 

Waderce aż zakręciło się w głowie od takiego potoku słów. Nie miała jednak odwagi żeby powiedzieć wcześniej, że starczy wyjaśnień. Bo w końcu nawet i bez nich, nie umiałaby odmówić pomocy. Kiwnęła więc głową, na zgodę. 

 

– Świetnie! Chodźmy, zaprowadzę cię do niego, bo ja nie mam bladego pojęcia, co mu właściwie dolega. 

 

I pognała w kierunku, z którego wcześniej przyszła. Shira pokręciła głową w rozbawieniu i bez zbędnego słowa podążyła za tamtą. W drodze panowała nerwowa, wręcz rozpaczliwa cisza. Skrzydlata zaczęła się zastanawiać, co takiego zrobiła, że ta dwójka natrafiła akurat na nią. Przecież dookoła kręciło się pełno innych wilków, z pewnością dużo bardziej przydatnych niż ona. Ona tylko się jąkała, bała się i chowała. A jednak, w jakiś sposób zyskała sympatię Zmierzch. A może każdy by zyskał? Ta wadera wydawała się tak pozytywną osobą, że ciężko było się oprzeć jej optymizmowi, który lał się z niej litrami. Pewnej każdego z miejsca uznawała za przyjaciela. Nie to co Shira, która do teraz bała się członków własnej watahy… 

 

Dotarły na miejsce. Zauważyła, że biegły dosyć długo… Że też Zmierzch chciało się szukać akurat tej nieporadnej Shiry. Jedna za drugą wsunęły się przez stosunkowo wąskie wejście do jaskini. Z boku, przy kamiennej ścianie leżał Świt. Rzeczywiście wygadał dosyć kiepsko. 

 

– Świt! Przyprowadziłam kogoś, kto nam pomoże – oznajmiła ognista, ciszej niż zwykle.

Basior przekręcił się na drugi bok i sapnął ciężko. Uchylił powieki i zerknął kątem oka na wadery.

 

– Nie potrzebujemy latających grzybów – wybełkotał mało zrozumiale.

Wadery spojrzały się po sobie. 

– Świt, co? Bredzisz.

– Nie, ja poproszę bez sera. 

 

Shira podeszła ostrożnie do wilka, kładąc mu łapę na czole. Był rozpalony! Niedobrze, nawet ona wiedziała, że wysoka gorączką nie wróży nic dobrego. 

 

– Pomożesz mu, prawda? Musisz mu pomóc! – nalegała druga wadera, która w międzyczasie też podeszła, a teraz potrząsała biedną Shirą.

– A w-wiesz, ż-ż-że ja n-nie jeste-stem me-medykiem? – wydusiła z siebie chyba najdłuższą swoją wypowiedź ostatnich kilku dni. 

 

Entuzjazm Zmierzch wcale nie zmalał.

 

– Oj wiem, ale i tak nam pomożesz, prawda? 

 

Błękitnooka westchnęła, ale pokiwała głową. 

 

– Nie! Odejdzie ode mnie, krasnoludki! – wrzasnął nagle Świt, ciskając się jak ryba wyjęta z wody.

Niedobrze. A najgorsze było to, że nie miała pojęcia, jak go uleczyć. 

– Dajcie mi lód – narzekał Świt, ale po raz pierwszy powiedział coś z sensem.

– Lód? Jest zima, mamy go pełno dookoła – ucieszyła się ognistofutra.

– NIE TAKI LÓD – wrzasnął, ale nie wyglądał, jakby rozumiał co się do niego mówi – różowy. Różowy lód, lód różowy, różowy... – szeptał.

– Co on majaczy? Myślisz, że może wiedzieć co gada? 

– N-nie sądzę… – zasmuciła się Shira.

Skończyło się jednak na tym, że po naleganiach drugiej wadery, bo przecież "jeśli nie spróbują to się nie dowiedzą", młodsza i tak uległa i się zgodziła. Zatem ruszają… Szukać różowego lodu. 

 

– Świt, postaramy się niedługo wrócić – zapewniła siostra basiora.

– LODU! 

– Tak tak, wiemy. Cśś, prześpij się.

 

I wyszły. Miały nadzieję, że Świt przez ten czas nic sobie nie zrobi, ani że jego stan się nie pogorszy. Z początku pozytywny nastrój poszukiwań, szybko przerodził się w rozpaczliwe zaglądanie w każdy zakamarek. Gdzie niby miały znaleźć różowy lód? To był absurd. Błąkały się po terenach watahy, a czas mijał i mijał. Trwała pewnej już któraś z kolei godzina poszukiwań, a jej rezultatów nie było widać. Obie wadery powoli traciły nadzieję na pozytywne zakończenie tej małej, ale tak ważnej wyprawy. 

 

– Co robimy? Szukałyśmy już chyba wszędzie, a nigdzie nie ma czegoś chociaż przypominającego różowy lód, ani nawet jakiejś innej różowej cieczy! – ognistofutra zawyła z rozpaczą w głosie.

 

To był pierwszy raz, kiedy słyszała Zmierzch naprawdę smutną. Musiała

szczerze się martwić o swojego brata. Kochała go. 

 

– W-w-wracamy? – zapytała nieśmiało.

 

Starsza stwierdziła, że to nie najgorszy pomysł. Muszą sprawdzić, czy z basiorem wszystko w porządku. Droga powrotna dłużyła się potwornie, trwała w nieprzyjemnej, smętnej atmosferze. 

 

– Wróciłyśmy braciszku – szepnęła Zmierzch na powitanie – nie udało nam się znaleźć tego, co chciałeś…

 

Zwiesiła głowę. 

 

– Gdzie te ogromne króliki? – jęknął basior.

Shira obserwowała przez chwilę tá scenę, ale za chwilę myślami odpłynęła gdzie indziej. Rozglądała się po ścianach jaskini. Dostrzegła dość dużą szczelinę, i to nie tą prowadzącą do wyjścia. Podeszła bliżej, aby lepiej się przyjrzeć. Delikatne, kolorowe światło minęło jej przed oczami. Zaciekawiona, wślizgnęła się do środka. 

– Shira? Gdzie idziesz? Idę z tobą! 

Nie zdążyła nic powiedzieć, a Zmierzch przecisnęła się zaraz za nią. Ledwo bo ledwo, ale udało jej się. Dopiero teraz Shira miała czas się rozejrzeć. Tu było… Pięknie! Mnóstwo kryształów i kamieni szlachetnych mieniło się w najróżniejszych barwach.

– To… To chy-chyba Kry-ryształo-we Gro-groty – oznajmiła, kiedy przypomniała sobie nazwę tego miejsca. 

 

Druga z wader w oniemieniu nawet się nie odezwała. Nagle, do wrażliwych uszu Shiry dotarł dziwny dźwięk. Kap, kap. Postawiła do przodu kilka kroków, w poszukiwaniu źródła dźwięku. Nie musiała dużo się wysilać. Jej o zom ukazała się woda, kapiąca z jednego kryształu do małego wgłębienia w podłodze. Była… Różowa! Zmierzch cały czas deptała skrzydlatej po piętach, więc równie szybko co ona, ucieszyła się niezmiernie.

 

– Zobacz! Różowa woda! Widzisz? Teraz tylko ją zamrozić! – podskoczyła w miejscu – tylko jak? 

No właśnie, jak? Może któraś z mocy Shiry się przyda?

– M-m-mam po-pomys-sł.

 

Odetchnęła głęboko, skupiając swoją energię w jednym miejscu. Schyliła łeb nad malutką kałużę i za pomocą magii, chuchnęła najzimniejszym powietrzem, jakim potrafiła. A jeszcze zanim woda zamarzła, uniosła ją troszkę nad ziemię, aby jej kształt był wygodniejszy. Zamarzła. Chwyciła kulkę lodu w zęby i pognała do chorego basiora. Zmierzch w zachwycie podążyła za nią. Shira podeszła ostrożnie do śpiącego akurat Świta i nie wiedząc za bardzo co ma zrobić, położyła mu lód na czole. Przytrzymała go, a ten w szybkim tempie roztopił się i… Wchłonął, wydzielając przez chwilę znikome światło. Spojrzała zdziwiona na ognistofutrą. To… Chyba dobrze? 

 

– Co… Co się dzieje? – odezwał się basior zmęczonym, ale już bardziej przytomnym głosem.

 

Na pyskach obu wader pojawił się uśmiech, jeden niezwykle szeroki, drugi trochę nieśmiały, ale szczery. 

 

– Już nic, śpij spokojnie braciszku – poleciła mu siostra – bardzo, bardzo ci dziękuję, Shira. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła! 

Wadera przytuliła mocno skrzydlatą. 

– N-n-nie ma za-za c-co.

– Naprawdę ci dziękuję! Zostaniemy tutaj jeszcze kilka chwil, aż Świt poczuje się lepiej, dobrze? Chyba twoja wataha nie będzie miała nic przeciwko?

– N-nie. D-do z-zobacze-czenia – pożegnała się w ten sposób, gdyż gdzieś głęboko czuła, że jeszcze kiedyś się spotkają.

 

Opuściła jaskinię, słysząc za sobą jeszcze pożegnania Zmierzch. Uśmiechnęła się pod nosem. Ciekawe, jak długo minie, aż znowu będzie musiała im pomóc?