· 

Górski Nieprzyjaciel [Część #18] Nadzieja

Wraz z krzykiem, który wydała Róża podczas silnego skurczu, poczułam, jak cała drętwieję, a moja dusza nagle zamarza, jakby skuta grubą taflą lodu. Doskoczyłam do rodzącej, wstrzymując w panice powietrze. Niebiosa, pomóżcie!

 

Od strony Mitcha gwałtownie nadciągnęła fala przerażenia; jego strach przesiąknął przez moje futro i silnie zacisnął na sercu. Choć rozpaczliwie próbowałam przełknąć ślinę, aby rozjaśnić sobie w głowie spętanej przez mgłę przerażenia, w gardle miałam tak sucho, że nawet oddychanie przychodziło mi z trudem.

 

Róża leżała wycieńczona na boku, dysząc płytko. Każdy oddech był wyraźnie słyszalny, z trudem wyrywał się z pyska białofutrej. Jej jasne boki unosiły się, zdawać by się mogło, z każdą sekundą coraz szybciej i szybciej; ogon bezwładnie leżał na ziemi, niemalże zlewając się z kupką śniegu, przy której spoczywał. Dokładnie w chwili, gdy wilczyca zaskomlała słabo, jej ciało aż zadygotało od fali bólu, które niespodziewanie nią wstrząsnęło.

 

Łapy miałam ociężałe i nieruchome, jakby wykonane z kamienia. W jednej chwili wszystko, co mnie otaczało, ulotniło się i zostawiło mnie w ciemnościach wraz z cierpiącą Różą. Leżąca na ziemi i jęcząca z bólu wydawała się o wiele słabsza niż wtedy, gdy przyniosła ją tutaj Alessa- teraz spoczywała na chłodnym legowisku, a całun cierpienia opatulał jej ciało.

 

Nie chciałam patrzeć na jej katusze. Gdy tylko widziałam dreszcze brutalnie wstrząsające jej słabym ciałem, chciałam odwrócić wzrok i odciąć się od wszelkiego zła. Nie chciałam być świadkiem cierpień wilczycy. Sam widok jej stanu sprawiał, że czułam się słaba i niepotrzebna. Czy ja naprawdę miałam udzielać jej wsparcia? Wiele miesięcy temu sądziłam, że będę pomagać przy porodzie, gdy będę starsza i bardziej doświadczona w dziedzinie medycyny. Nigdy by mi przez myśl nie przeszło, że wyruszając na bój, aby pomagać swoim towarzyszom, będę musiała podjąć się tak trudnego wyzwania!

Co ja miałam robić? Jakie podać zioła? Jak miałam sobie poradzić, skoro nigdy nie miałam kontaktu z ciężarną waderą? Przecież nie miałam nawet pojęcia, jak przebiega poród!

 

Dlaczego to się teraz musiało wydarzyć? Dlaczego akurat w tej chwili, gdy ziemie naszej watahy były zagrożone, a my nie mieliśmy żadnego uzdrowiciela? Jak wiele bym dała, aby Telisha teraz tu była i poratowała nas swoją niezastąpioną wiedzą! Ona na pewno wiedziałaby, co robić- jak zająć się rodzącą waderą, przyjąć poród i zaopiekować bezbronnymi szczeniętami.

Jednak w tej chwili nie było jej wśród nas. Opuściła te ziemie i odeszła w dziki, niebezpieczny świat. Żadna siła nie mogła jej już przywrócić.

 

Świadomość obowiązków, które spoczywały na moich barkach od jej odejścia, spadła na mnie niczym grom z jasnego nieba. Drgnęłam, gdy wszystkie informacje wpłynęły niepowstrzymaną falą do mojego umysłu. Wataha nie miała uzdrowiciela... a ja byłam jedynym medykiem mającym wystarczającą wiedzę, aby pomóc rannym i chorym. W tej chwili moi towarzysze prowadzili bój z nieznajomymi przeciwnikami, a ja musiałam zachowywać czujność, by w każdej chwili ruszyć potrzebującym na ratunek. A teraz miałam pomagać osłabionej, rodzącej Róży... co, jeśli zawiodę? Co, jeśli z mojej winy odejdzie z tego świata? Co, jeśli nie sprostam temu trudnemu wyzwaniu i wraz z matką umrą jej dzieci? Oni wszyscy zginą z mojej ręki... byłoby to jednoznaczne z tym, gdybym specjalnie ich zabiła! Nic nie będzie w stanie mnie usprawiedliwić. Przecież żadne słowa nie będą mogły wyjaśnić, że w rzeczywistości nie jestem mordercą!

 

Choć stałam bez ruchu nad ciałem wadery, wgapiając się tępo w jej białe futro, oczami wyobraźni niemalże widziałam zbliżającą się przyszłość.

Podświadomie czułam, jakie wydarzenia nastąpią zaraz po tym, jak zawiodę wszystkich dookoła mnie. Uraza w duszy, ściągnięte brwi, obnażone kły... i co dalej? Jak to by się dla mnie skończyło? Czy zostałabym wypędzona z Doliny Burz? Może dotychczasowo lojalni towarzysze posunęliby się do czegoś znacznie gorszego? Jak na przykład... torturowania bądź zabicia mnie?

 

Spojrzałam ze smutkiem na cierpiącą waderę. Leżąc na boku, zdawała się bez życia wpatrywać w dal, wwiercać wzrokiem w pień drzewa. Jej boki unosiły się w krótkich oddechach, a donośne zipanie rozlegało się wokół niewytłumaczalnie głośno. Na sam widok osłabionej wilczycy nieprzyjemna gula podchodziła mi do gardła, a żal rozrastał się w piersi niczym niepotrzebny chwast.

 

,,Przepraszam, Różo"-jęknęłam w myślach, pełna cierpienia i bezradności.-,,Nie będę w stanie ci pomóc..."-gwałtownie urwałam, gdy leżąca wilczyca lekko uniosła łeb i otworzyła pysk, jakby zamierzała przemówić. Wstrzymałam oddech, widząc ten ruch. W umyśle natychmiast rozbrzmiała chaotyczna, głośna myśl pełna przerażenia.-,,Nie ruszaj się! Coś ci się może stać!".

 

Jednak Róża nie zamierzała się odzywać. Jedyne, na co potrafiła się zdobyć podczas tych długich, przeplatanych cierpieniem chwil, było odwrócenie wzroku od kory drzewa... i zerknięcie w moją stronę. Zamarłam.

Wszystko nagle bowiem zaczęło się przeobrażać. Choć mrok bezradności i strachu ulotnił się, odkrywając przede mną na nowo wnętrze kryjówki, nie umiałam się już skupić na tym, co mnie otaczało. Wszystko kryło się przed moim spojrzeniem, kontury rozmazywały się i zniekształcały, zupełnie jakby odbijane we wzburzonej tafli jeziora. Moja ukryta, nieokiełznana moc ponownie dała o sobie znać. Widziałam tylko i wyłącznie leżącą waderę...

Jej ślepia wyróżniały się na mętnym tle jej futra z zadziwiającą dokładnością. Nagle byłam w stanie wyłapać każdy szczegół- drobne włoski wokół oczu, niezwykłe tęczówki mieniące się wszystkimi odcieniami błękitu i fioletu oraz głębokie, czarne źrenice, pochłaniające moją duszę niczym morski wir. Przez grzbiet przebiegł mi krótki, ledwo wyczuwalny dreszcz; wiedziałam, co się szykuje.

 

Świat w jednej sekundzie trwał nieruchomo, a moment później gnał w zawrotnym tempie do przodu, ciągnąc za sobą wszystko niczym niepowstrzymana lawina. Poczułam, jak cała moja dusza w jednej chwili staje się pusta. Wcześniej pełna smutku i rozpaczy, teraz trwała otwarta; zupełnie jakby zapraszała wszystko, co żywe, aby nią zawładnęło. Stałam tak bezsilna i nieruchoma, nagle bez życia i jakiejkolwiek woli, niczym czyjaś wierna sługa czy słaba marionetka. I wtem moje wnętrze uzupełniło się po brzegi spokojnie wirującymi emocjami... które nie należały do mnie.

Przez chwilę krótszą niż uderzenie serca czy mrugnięcie okiem byłam w stanie odczytać uczucia Róży tak samo dokładnie, jak zbliżającą się pogodę na czystym niebie. Strach dźgnął moje serce silnym, zdecydowanym ciosem, opustoszały umysł przesłoniła chmura paniki... lecz to reszta całego ciała została zawładnięta nieopisanymi, wręcz potężnymi emocjami- nadzieją i szczęściem.

 

Trwało to jednak bardzo krótko. Ledwo zdążyłam je wyłapać i zarejestrować, te ulotniły się i wróciły do swojej pierwotnej właścicielki... która nagle bez sił opuściła łeb na ziemię. Zacisnęła silnie powieki, jakby próbując przytłumić ból narastający w jej wnętrzu i jednocześnie pogodzić się z tym, że czekają ją jeszcze długie minuty pełne męczarni.

 

Alice, wyraźnie zaniepokojona tym nagłym ruchem Róży, doskoczyła do jej pyska i pochyliła się nad nim, kładąc po sobie uszy.

-Hej!-wyjąkała.-Wszystko dobrze?!

 

W powietrzu zawirowały chaos i panika. Wszystko zgęstniało, jakby oblane płynnym błotem. Wydaje mi się, że Mitch nawet coś krzyknął, gwałtownie rozpościerając skrzydła.

 

A ja... stałam spokojnie pośród tego zgiełku, powoli analizując uczucia Róży, które na krótko zawładnęły moją duszą. Przerażenie i stres obejmujące jej umysł niczym chaszcze cierni były jak najbardziej zrozumiałe; w końcu rodzenie w takim miejscu nie jest łatwą sprawą. Lecz skąd tam wzięło się szczęście...? Czemu ona się cieszyła? Co mogło wywołać u niej te pozytywne emocje? Co sprawiło, że pomimo trudnej sytuacji, czuła tak silną wiarę w zbliżającą się przyszłość?

 

,,Czy ona cieszy się, że zaczęła rodzić dokładnie w tej chwili?"-głowiłam się, lekko marszcząc czoło.-,,To właściwie ma sporo sensu... skoro Alessa postanowiła przynieść ją aż tutaj, to oznacza, hm..."-poruszyłam uszami, gdy doświadczenie samo dokończyło moje własne przemyślenia.-,,Że nie miała w tamtej jaskini wystarczająco dobrych warunków... może ktoś jej zagrażał? Lecz co z tą nadzieją?"-zadałam sobie kolejne pytanie.-,,W kogo ona wierzyła? W Alessę? W Deimona? A może... może miała na myśli naszą czwórkę?"-rozejrzałam się po rozmazanej kryjówce. Wilki biegały tu i ówdzie, w ich ślepiach błyskała panika i przerażenie.-,,Alice, Mitchella, Shirę i... mnie?"-potrząsnęłam łbem, nie dowierzając własnym myślom.-,,Ona wierzy... we mnie?"-nim jednak na dobre poddałam się rozmyśleniom i analizowaniu uczuć Róży, poczułam na barkach zimny dotyk czyiś łap.

 

Uniosłwszy wzrok, natrafiłam na Alice, która, ze zdziwieniem i zdenerwowaniem wymalowanymi na pysku potrząsała mną lekko, próbując przywrócić mnie do rzeczywistości.

 

-To nie czas na myślenie!-krzyknęła, a jej głos wyraźnie zadrżał. Spuściłam wzrok, z poczuciem winy wyobrażając sobie, jakie przerażenie musiała odczuwać, widząc trzy wadery w niezbyt dobrym stanie. Nie miałam na celu jej wystraszyć...! Zamrugałam, lekko, zaskoczona nagłym pojawieniem się towarzyszki, a wszystko, co chwilę temu było niewyraźne i zamglone, ponownie nabrało ostrości. Na chwilę wszystko znów zawirowało wokół mnie, gdy srebrzystofutra raz jeszcze mną potrząsnęła, jakby w próbie wyciągnięcia mnie ze świata przesłoniętego nieprzebytą mgłą.-My wszyscy na ciebie liczymy!

 

Przełknęłam ślinę, ponownie wlepiając wzrok we własne łapy. Poczułam, jak silnie wypowiedziane słowa Alice wkradają się do mojej duszy i wstrząsają nią. Chwilę zajęło mi, zanim zorientowałam się, o czym mówiła moja towarzyszka.

 

-Na mnie...?-wyjąkałam. Choć nie uzyskałam odpowiedzi na ledwo zadane pytanie, poczułam, jak niewytłumaczalna energia zaczyna wirować w moim wnętrzu. Gdy wytężyłam słuch, byłam niemalże w stanie usłyszeć, jak krąży w moich żyłach i wraz z wydychanym powietrzem unosi się ku niebu. Dziwna siła przejęła nade mną władzę i gorejąc w mojej klatce piersiowej niczym kojący płomień ogniska, krzyknęła donośnie w mojej głowie: ,,Ruszaj!".

Nie pojmowałam co się ze mną dzieje, póki nie uniosłam stanowczo łba na znak stawienia czoła wszelkim przeciwnościom. Wiedząc, że inni liczą na moją pomoc, sama nareszcie zaczęłam w siebie wierzyć.

 

Przystępując do działania, czułam się dziwnie lekka i odważna- zupełnie jakby w niewytłumaczalny sposób z moich barek wyrosły niewidzialne skrzydła.

Kiwnęłam łbem w stronę Alice, dając jej w milczeniu znak, że wszystko jest już ze mną w porządku. Srebrzystofutra niewątpliwie poczuła ulgę; uśmiechnęła się pokrzepiająco w moją stronę, zupełnie jakby próbowała zagrzać mnie do walki. Nie mogłam jej zawieść.

Nie mogłam zawieść ani jej, ani Mitchella, Shiry, Róży, Deimona, moich towarzyszy i co najważniejsze- Telishy.

,,Udowodnię, że twoje nauki nie poszły na marne!"-poprzysiągłam w myślach, przypominając sobie spokojny, jasny pysk mojej nauczycielki.

 

Z determinacją odwróciłam się w stronę znajdujących się w pobliżu kompanów. Nabrałam powietrza w płuca i przystąpiłam do działania.

 

-Mitch-zwróciłam się w stronę basiora, który czujnie postawił uszy w moim kierunku. Jego napięte ciało zdradzało zarówno podenerwowanie, jak i determinację. Mój głos był donośny i pewny siebie, zupełnie go nie poznawałam. Brzmiał tak, jakby wcale do mnie nie należał.-Przynieś jak najwięcej mchu. Będziemy go potrzebować. Postaraj się, w miarę możliwości, ułożyć go pod ciałem Róży. Musimy odciąć ją jeszcze bardziej od tego zimnego podłoża.

 

Basior kiwnął poważnie łbem i pośpieszył do kamienia na którym leżały rozłożone zioła. Mchu było tam pod dostatkiem. Jednak nawet jeśli go zabrakłoby, to wszędzie, gdzieklwiek by nie spojrzeć, można było natrafić na zielone kępki obrastające drzewa i głazy wokół. Może te roślinki miały jakieś ukryte, magiczne właściwości, skoro były w stanie przeżyć wśród śniegu i lodu?

 

Obróciłam się w stronę Alice. Pełna gotowości i pewności siebie, czekała na moje rozkazy. Źle się czułam z tym, że na prawo i lewo rzucałam polecenia, jak jakiś przywódca. Przecież ja nim nie byłam, a w mojej naturze nie leżało zarządzanie wilkami. Jednak w aktualnej sytuacji, gdy wszyscy pokładali we mnie nadzieję, a tuż obok leżała ciężarna wadera w potrzebie, zmuszona byłam porzucić swoje przemyślenia i moją strachliwą duszę. Teraz potrzebowałam siły, która musiała pokierować moim ciałem i umysłem.

 

-Alice- przemówiłam do srebrzystofutrej.-Liczę na twoją wiedzę i doświadczenie. Wiesz, co robić?

-Jasne, partnerko!-wadera porozumiewawczo mrugnęła w moją stronę, po czym szybko ulokowała się przy łbie rodzącej Róży. Delikatnie przytrzymując ją za bark, dokładniej ułożyła ją na boku, aby łatwiej jej się leżało i oddychało. Niemal od razu z zadowoleniem spostrzegłam, że klatka piersiowa białofutrej unosi się wolniej i bardziej rytmicznie.

 

,,Dobra robota!"-przemknęło mi przez łeb, a ja sama pośpieszyłam, aby pomóc cierpiącej waderze. Usiadłam przy jej boku, zwracając się w stronę jej tylnej części ciała. Choć ogon bez jakiegokolwiek ruchu leżał na ziemi, bez trudu wyczuwałam dreszcze wstrząsające osłabioną Różą. Dygotała tak mocno, jakby miała gorączkę. Jej futro lepiło się od potu, zęby stukały, uderzając o siebie nawzajem. Nerwowa cisza przerywana była ciężkim oddechem samki i kojącym głosem Alice.

 

-Właśnie tak, spokojnie...-szeptała, delikatnie przeciągając łapą po szyi Róży i podsuwając pod jej pysk dwie małe bryłki lodu, które zapewne sama wyczarowała. Z zaskoczeniem zauważyłam, że Róża odzyskuje siły; a przynajmniej na tyle, by otworzyć oczy i wodzić po wszystkich zamglonym z bólu wzrokiem.-Nie martw się, jesteś w dobrych rękach. Jeśli będziesz spragniona, możesz polizać te kostki lodu.

 

Na słaby pisk białej wadery podskoczyłam i natychmiastowo powróciłam do swoich obowiązków. Wlepiłam wzrok w klatkę piersiową leżącej wilczycy i leciutko głaszcząc ją po boku, wyłapywałam dreszcze przechodzące przez jej słabe ciało. Pod poduszeczkami wyraźnie wyczuwałam każdą kość, spięty mięsień i zmierzwioną, pełną ran sierść.

 

,,Na ogon Terry..."-pomyślałam, z żalem kładąc po sobie uszy.-,,W jakich ty przebywałaś warunkach, skoro całe twoje ciało pokrywają blizny...?"-współczucie chwyciło mnie za gardło, a żal zacisnął się na klatce piersiowej. Kto był na tyle podły, aby tak brutalnie zranić waderę w ciąży?

 

-Skończyłem!-przy uchu usłyszałam lekko zniekształcony, męski głos. Z trudem powstrzymałam się od pisku zaskoczenia. Zamiast tego, całą swoją energię przekierowałam na odwrócenie się w stronę dźwięku. Obok mnie stał Mitch z pyskiem pełnym świeżego mchu. Brązowofutry basior odłożył zieloną kupkę na ziemi, po czym strząsnął resztę roślin ze swojego grzbietu.

-Dziękuję-machnęłam ogonem.-Teraz musimy je tylko ostrożnie ułożyć pod ciałem Róży. Pomogę ci.

-Jesteś pewna?-upewnił się Mitch, zerkając podejrzliwie w moją stronę. Jego spojrzenie wyrażało zaniepokojenie. Pochłonięta przez wydawanie poleceń i opiekowanie się rodzącą, zupełnie nie zwracałam uwagi na jego emocje. Zupełnie nie pomyślałam, jak się teraz czuje...! On zapewne także był tym wszyskim skołowany...

 

Ledwo otworzyłam pysk, aby mu odpowiedź, a po całej kryjówce poniósł się pełen cierpienia jęk. Wszyscy natychmiastowo spojrzeliśmy w stronę Róży. Białofutra zginała się w agonii, a jej ciało aż dygotało od bólu. Na sam widok jej bezwładnego ciała, w pysku raptownie mi zaschło.

 

-Rany-wychrypiał Mitch, ze zmartwieniem przypatrując się osłabionej wilczycy.-Czy nie można niczego jej dać na ten ból?

 

-Etria już jej dała zioła-odpowiedziała natychmiastowo Alice, kręcąc powoli łbem.-Kolejna porcja tylko by jej zaszkodziła-zerknęła krótko na Różę, mając, oczywiście, ją na myśli. Pokiwałam szybko łbem, przyznając jej rację. Ból w tej chwili był niestety konieczny; musiałyśmy wiedzieć, kiedy nadejdą najsilniejsze skurcze, a szczeniaki zaczną domagać się wyjścia na świat.

 

-Rozumiem-wymamrotał Mitch, przenosząc wzrok na leżące na ziemi kępki mchu.-Myślę, że powinniśmy się pośpieszyć-chwycił leżące na ziemi rośliny, po czym doskoczył do leżącej Róży. Sama poszłam w jego ślady i prędko zaczęłam układać zielone kupki pod plecami wadery. Musiałam się pośpieszyć, póki jeszcze był czas!

 

Kolejną porcję mchu wcisnęłam pod jej tylne łapy, blisko ud i pod ogonem. Ciało wadery wciąż drżało. Jak długo jeszcze będzie musiała znosić te katusze? Kiedy to wszystko się zakończy?

 

Obróciłam się, aby chwycić w zęby jeszcze jedną kupkę mchu, lecz dokładnie w chwili, gdy otwierałam pysk, by po niego sięgnąć, Róża wydała z siebie głośny, pełen cierpienia krzyk. W jednej chwili pojęłam, co się zbliża. Szczenięta szykowały się, by przyjść na świat!

 

,,Nie!"-rozległo się w mojej głowie, a ja zadrżałam ze strachu, wciągając głośno powietrze. Wszelka pewność siebie w jednej chwili opuściła moje ciało. Ponownie stałam się sobą: normalną waderą o zabliźnionym pysku.

-Zaczyna się!-oznajmiła Alice, a jej głos wyraźnie załamał się od podenerwowania. Doskoczyłam do brzucha Róży i łagodnie przejechałam po nim łapą. Cała drżałam ze zdenerwowania, więc z początku tego nie wyczuwałam; ale pod skórą wadery coś wyraźnie się poruszało. Szczenięta zaczynały się niecierpliwić.

 

-Spokojnie, Różo, będzie dobrze-mamrotała kojąco srebrzystofutra, lecz w jej słowach bez trudu dawało się wyczuwać napięcie.-Oddychaj miarowo. Skup się na moim głosie i swoich oddechach-boki Róży poruszały się coraz szybciej.

,,Co ja mam robić?!"-panikowałam, zerkając to na Alice, to na rodzącą. Mitch posłusznie wycofał się w jak najdalszy kąt kryjówki. Jak na jakąś komendę, wyjął przygotowany przez Vesnę sztylet i z obnażoną bronią przyczaił się przy wejściu, jakby chychając na wroga mogącego w międzyczasie czaić się w pobliżu. Choć wdzięczna basiorowi za tą natychmiastową reakcję, sama nie potrafiłam pozbierać rozbieganych myśli.-,,Czy powinnam teraz jakoś pomagać Róży? Czy mam ją masować po brzuchu?".

 

Jednak dokładnie w chwili, gdy uniosłam łapę, aby uspokajająco przejechać nią po boku wilczycy, jej ciało gwałtownie zgięło się w pół od silnego skurczu. W nos uderzył mnie odór krwi, szkarłatna ciecz spłynęła na mech. Z pyska wadery wyrwał się donośny, pełen cierpienia skowyt...

 

...i nagle było już po wszystkim.

 

Zamrugałam, czując, jak sierść na karku staje mi dęba. Krzyk Róży nadal odbijał się dookoła echem, rozbrzmiewał w moim umyśle. Potrząsnęłam łbem, aby przegonić odgłos z mojej głowy.

 

,,C-co?"-przełknęłam ślinę, zamykając i otwierając przez chwilę oczy.-,,Co się właściwie stało...?". Nie pojmowałam, co się właśnie wydarzyło, miałam mętlik w głowie. Dlaczego Róża tak nagle krzyknęła?

 

Zerknęłam na nią szybko, chcąc sprawdzić, w jakim znajduje się stanie. Była cała mokra od potu, jej białe włosie skleiło się grube strąki, a oczy przysłaniała mgła zmęczenia. Jej ciało przestało jednak drżeć; bez ruchu spoczywało na ziemi. Przerażająca myśl uderzyła we mnie siłą szarżującego dzika. Lodowaty dreszcz przebiegł po moim grzbiecie.-,,Czy ona nie żyje?!"-już otwierałam pysk, aby podzielić się swoimi obawami z resztą wilków, gdy kątem oka wyłapałam powolny ruch- to Alice pochylała się nad Różą i trzymając ją za łapę, gładziła ją po barku, szepcząc kojące słowa.

 

-Dobra robota-pochwaliła waderę, lekko mierzwiąc jej futro.-Możesz sobie nieco odsapnąć-Róża na te słowa jednak podniosła się gwałtownie, ze stęknięciem podrywając z ziemi górną część swojego ciała.

 

-A co z dzieckiem?-wychrypiała. W jej głosie rozbrzmiewała panika. Alice stanowczym ruchem położyła waderę na legowisku, po czym zerknęła w moją stronę, dając mi spojrzeniem znak, abym przystąpiła do działania.

,,Z dzieckiem?"-przemknęło mi przez łeb, a w duszy zawirowało zdziwienie. Zmarszczyłam brwi, chcąc poddać się głębokim rozmyśleniom, lecz mój stan w jednej chwili przerwało ciche, oskarżycielskie piszczenie. Dochodziło niemalże spod moich łap, w pobliżu ogona Róży. Przełykając ślinę, zerknęłam w tamtą stronę.

 

Zdębiałam, wciągając ze świstem powietrze. Na czerwonym od krwi mchu, okręcając się i piszcząc donośnie, znajdował się... szczeniak!

Z początku nie miałam pojęcia, czym może być ta dziwna, ciągle kręcąca się kuleczka. Była chuda i mokra, wydawała z siebie skrzeczące dźwięki. Jej łapki nie miały pazurów, a palce były małe i sklejone ze sobą. Dopiero gdy spostrzegłam mikroskopijny ogonek i wilgotną, przylegającą sierść, pojęłam, że to w rzeczywistości jest dopiero co urodzony wilczek.

 

Kręcił się pośród czerwonych kępek, zagrzebując się w nie coraz głębiej i głębiej. Biedaczysko zapewne utopiłoby się w tym morzu mchu, gdybym nie pośpieszyła mu z pomocą i nie przyciągnęła w swoją stronę. Ciemne, niemalże czarne futerko kleiło się do ciepłego, malutkiego ciałka, a pomarszczony łepek z białą łatą przypominającą czaszkę przekręcał się co chwila na boki. Z bezzębnego pyska wydobywały się cieniutkie, żałosne skomlenia.

Posmakowałam powietrza; wyłapałam nieprzyjemną woń krwi, ale do mojego nosa dotarł także kojący aromat mleka. Wyczułam także charakterystyczny dla basiorów zapach; lekko gryzł w nozdrza, ale bez trudu dało się go znieść. Ostrożnie przykryłam malucha łapą, starając się zatrzymać ciepło powoli uciekające z jego wilgotnego ciała.

 

-T-to chłopczyk-wyjąkałam, a mój głos znacznie się załamał. Patrząc na ruchliwą kuleczkę wiercącą się pod delikatnym naporem mojej łapy, spostrzegłam, że powieki malca są kurczowo zaciśnięte. U boku poczułam znajomy zapach i ujrzałam srebrzyste futro, przepychające się w stronę szczeniaka. Alice uśmiechnęła się, merdając ogonem. Jej szare ślepia mieniły się blaskiem radości i podekscytowania.

 

-Pozwól, że się nim zajmę-wyszeptała w moją stronę, a ja z wdzięcznością cofnęłam łapę, pozwalając waderze zabrać maluszka do jego rodzicielki. Usiadłam na ziemi, drżąc z emocji i zmęczenia i obserwowałam pełną miłości scenę, która odegrała się tuż przed moimi oczami.

 

Alice położyła malucha przed pyskiem matki. Róża podniosła nieznacznie łeb, przyglądając się w zaskoczeniu szczeniakowi, które skomląc i piszcząc, wierciło się niecierpliwie tuż przed jej nosem. Wyraźnie wyczuwałam jej zdziwienie i szok, które osiedliły się na jej futrze niczym uciążliwy kurz. Niemalże byłam w stanie sobie wyobrazić myśli, które przemykały w jej umyśle: ,,Czy to prawda? Czy to naprawdę moje szczenię?". Szczęście i radość jednak szybko wzięły górę nad zaskoczeniem i na dobre zagościły w jej sercu. Pierwszy raz tego długiego dnia, miałam okazję zobaczyć uśmiech na pysku wilczycy.

 

-J-jestem taka szczęśliwa...-wyszlochała, pociągając nosem. Łzy radości skrzyły się w jej przymrużonych ślepiach.-Nie sądziłam, że mi się uda... to nasze pierwsze dziecko, moje i Deimona... Ajakos, tak się będziesz nazywał, synu...

 

Alice puściła czarną łapę wadery, którą ściskała przez cały jej poród, po czym postąpiła do przodu, zasłaniając wilczycę swoim ciałem.

-Dobrze, Różo, najpierw musimy go wyczyścić. Liż go pod włos; w ten sposób wysuszysz go i pobudzisz krążenie krwi. Ułóż się na boku, właśnie tak-zrobiła jakiś gest łapą, którego nie byłam w stanie wychwycić.-Szczeniak sam będzie wiedział gdzie pójść, aby dotrzeć do twojego mleka... -srebrzystofutra na krótką chwilę uniosła łeb i zerknęła w moją stronę. Choć jej ślepia skrzyły się szczęściem i zadowoleniem, w jej spojrzeniu dostrzegłam także lekki niepokój. Gdy Alessa przyniosła tutaj Różę, ta mówiła o jeszcze jednym szczenięciu... dlaczego dziecko nie próbowało przyjść się na świat? Czy mogło mieć to związek z tymi słabymi skurczami na samym początku? Może maluch po prostu potrzebował jeszcze odrobiny czasu...?

 

Nagle ciszę przerwał niespodziewany dźwięk zza moich pleców. Zupełnie się go nie spodziewając, odwróciłam się na pięcie, wstrzymując z zaskoczenia oddech. Spojrzałam w stronę wyjścia z kryjówki- to ze stamtąd doszedł nietypowy odgłos. Zmarszczyłam brwi.

 

Na tle białego puchu i jasnych promieni słońca odbijających się w śniegu, w naszą stronę kierowała się dwójka wilków. Nie byłam w stanie dokładnie dojrzeć ich rys- widziałam tylko ich kontury. Za nimi ciągnęła się czerwona ścieżka krwi.

 

Jeden z przybyszów wyraźnie kulał; podskakiwał niemrawo na trzech kończynach, jedną z łap unosząc dziwnie nad ziemią. Barkiem opierał się o swojego skrzydlatego towarzysza z długą grzywką. Zmarszczyłam brwi, wstając z miejsca i kierując się w stronę wilków. Nie byłam w stanie wyłapać ich zapachu, choć zimowy wiatr wiał wyczuwalnie w moją stronę; to oznaczało, że są to moi pobratymcy. Lecz co się im stało...?

 

-Uhm...-ze strony przybyłych dobiegło zmieszane chrząknięcie.-Macie gościa.

W tej dokładnie chwili para wkroczyła do kryjówki, a moje oczy natychmiastowo wyłapały ich wcześniej przyćmione oblicza. Mitch, zaciskając zęby na sztylecie, przytrzymywał skrzydłem rannego Midnight'a. Czarny basior słaniał się na nogach, a jego ślepia zamglone były od bólu. Całe jego ciało zdobiły wyraźnie widoczne szramy, z rozcięć na bokach sączyła się krew. Lecz najpoważniejsza rana bez wątpienia znajdowała się na przedniej, prawej łapie wilka. Wstrzymałam oddech, ze zgrozą wsłuchiwałam się w obezwładniające łomotanie własnego serca.

 

W kończynę czarnego basiora była wbita twarda, drewniana strzała. Jej kamienny grot rozerwał skórę i ścięgna; dyndał po drugiej stronie łapy, przeszywając ją na wylot. Czy to możliwe, że była ona w stanie przebić także i kość?

 

Poczułam, jak w pysku robi mi się sucho, a w umyśle powstaje mętlik.

,,Muszę zawołać Alice!"-przez głowę przebiegła mi szybka, nieuchwytna myśl pełna strachu. Najszybciej jak potrafiłam, odwróciłam się w stronę srebrzystofutrej i przełknęłam ślinę.

 

-Ali...!-zaczęłam, lecz urwałam gwałtownie, gdy nagle po całej kryjówce poniósł się kolejny wrzask pełen cierpienia. Doskonale znałam ten skowyt- to Róża prosiła o skrócenie bólu.

 

Panika zawładnęła całym moim umysłem i ciałem. Stałam w miejscu niczym zimny głaz, obserwujący wszystko bez emocji. Wszystkie uczucia pierzchły do kącików mojego umysłu, pozostawiając mnie z wszechogarniającym przerażeniem. Z paniką rosnącą w sercu patrzyłam, jak na ciało wadery wstępuje zimny pot. Alice zabrała szczeniaka sprzed nosa Róży; pysk białofutrej marszczył się w grymasie bólu, a jej ciało trzęsło się od dreszczy.

 

-Etrio, szybko!-wysapała medyczka, ponownie chwytając waderę za łapę i nie odrywając od niej oczu.-Róża znowu rodzi!

 

Rozejrzałam się dziko, a świat zawirował wokół mnie. Przeskakiwałam wzrokiem od jednej rzeczy do drugiej, od Róży do Midnight'a. W piersi poczułam ból wprost nie do opisania- dusza rozdzierała mi się na pół. Czułam się rozdarta między dwoma obowiązkami.

 

,,Co ja mam robić?"-piszczałam, a moje ciało zaczęło nieznacznie drżeć. Wyczułam to jak przez mgłę, choć większość mojej uwagi nieświadomie skupiłam na otaczających mnie wilkach. Powietrze aż trzęsło się od naporu dźwięków, które nagle rozległy się wokół. Nawoływanie Alice, jęk Róży, skomlenie Ajakosa...-,,Właśnie, szczeniak!"-przypomniałam sobie, zerkając w jego stronę. Biedny, piszczący maluch kręcił się w miejscu, unosząc w górę swój drobny pyszczek i wyłapując zapachy w poszukiwaniu woni mleka swojej matki.-,,Kto się nim zajmie?"-zerkałam na swoich towarzyszy, a obłęd ogarniał moje ciało. Nić w moim ciele zaczęła się naprężać- rozciągała się coraz silniej w moje klatce piersiowej, wywołując nieprzyjemne, koszmarnie mrowiące uczucie zagubienia i przerażenia.

 

Co ze szczeniakiem? Kto się nim zaopiekuje? Kto miał pomóc rodzącej Róży? Co z Midnight'em? Kto opatrzy jego ranę?

 

Rozglądałam się wokół, a krzyk rozpaczy rósł w mojej krtani. Nie wiedziałam na co mam się zdecydować.

 

Jeśli zajmę się białofutrą wilczycą, skażę Midnighta na cierpienie, a Ajakosa na brak opieki. Jeśli popędzę z pomocą do czarnego basiora, pozostawię Alice samą wraz z Różą. A jeśli ruszę ku szczeniakowi...

 

Zamrugałam, zatrzymując wzrok na basiorze udzielającemu wsparcia Midnight'owi. Skrzydlaty wilk stał zdziwiony w miejscu, łypiąc na mnie podejrzliwie. Omiotłam go wzrokiem, wypuszczając wstrzymywane powietrze. W umyśle zawitała nieuchwytna myśl. Pomysł pełen wątpliwości przejął na moment kontrolę nad moim rozumem.

 

,,Mitch!"-pokrzyknęłam w głowie, spoglądając na brązowofutrego. Zaufanie w wiernego kompana zaczynało kwitnąć w mojej duszy.-,,Musisz nam pomóc! Nie poradzimy sobie bez ciebie!"-przełknęłam ślinę, a w jednej chwili cała kontrola powróciła do mojego zagubionego ciała.-,,W tobie ostatnia nadzieja!".

 

C.D.N.

 

<Shira?>