Po przemowie Alessy wszyscy członkowie Watahy Wilków Burzy rozeszli się w swoje strony lub plotkowały coś na na uboczu. Ja nie byłem w stanie się ruszyć, nic nie rozumiałem. Stałem jak wryty nie odwracając wzroku od podłoża spod moich łap. Od zawsze byłem tchórzem, a teraz musze walczyć? Mam na imię Mitch, ja nie potrafię walczyć. Takie wyzwania są dla mnie trudne… ale zgłosiłem się by chronić mojego domu i rodziny. Bałem się że nie podołam że przezemnie będą ginąć niewinni. Z daleka widziałem przyjaciół których często uśmiechnięte pyski teraz miały wyraz zmartwienia i strachu. Gdy ujrzałem moją drogą przyjaciółkę Alice coś we mnie pękło. Znów poczułem się jak przed laty. Łapy zaczęły mi się trząść a oczy zamgliło. Szybko nabierałem powietrza jakbym miał się zaraz udusić. Atak paniki. Moje ciało stało się świątynią bólu i strachu. Nie widziałem co w tamtej chwili się działo, wszystkie możliwe myśli przeleciały przez mój łeb. Śmierci się nie bałem gdyż kiedyś sam próbowałem nieskutecznie do niej dostrzec. Bałem się że już nigdy nie będzie tak jak kiedyś. Że nigdy już nie ujrze moich przyjaciół, którzy byli moją jedyną rodziną.
Wszystkie wilki odeszły by się przygotować i porozmawiać z najbliższymi. Też chciałem tak zrobić jednak w drodze do jaskini zrozumiałem że tak na prawde nie mam się z kim żegnać. Nikt nie był mi na tyle bliski by spotkać się ze mną w być może ostatnim moim dniu. Nie bolało mnie to jednak, dobrze wiedziałem że na najbliższych trzeba sobie zasłużyć. Wdzięczny byłem że będę miał za co walczyć.
Po drodze do jaskini spotkałem dobrze znaną mi wilczyce która rówież wyglądała na zmartwioną.
- cześć Mitch, przygotuj się proszę na późniejszy trening samoobrony. - powiedziała Vesna co potwierdziłem kiwnięciem łba i smutnym uśmiechem.
Wadera z pośpiechem odeszła w swoją stronę a ja wszedłem do mojego miejsca zamieszkania i skierowałem na swoje legowisko. Miałem tutaj dziś spać jak co dzień, ale to mógł być ten ostatni raz. Rozglądnąłem się po moim ukochanym miejscu i chwyciłem swój łuk, przeczyściłem go ze skupieniem, mój stary przyjaciel leżał w koncie głównie dlatego że ja sam wolę łowy bez broni. Przeczyściłem każdą strzałę po kolei jakbym w tym momencie chciał położyć wszystkie nadzieje w tej broni. Zdjąłem już trochę zużytą cięciwę i założyłem nową. W tym momencie odwiedził mnie Arelion.
-- Lunek? Co ty tutaj robisz?
-- Mitchell, daj mi swoją broń, sprawię że będzie dużo bardziej skuteczniejsza.
Kiwnąłem łbem i podałem wilkowi bez zawahania łuk wraz ze strzałami. Basior ze zmęczeniem w oczach chwycił za sprzęt i już miał wychodzić. Odwrócony łbem do wyjścia usłyszał ode mnie słowa
-- Arelionie, myślisz że nam się uda? -- spytałem szeptem, trochę załamany wpatrując się w ziemie. Pytanie o takie rzeczy było głupie bo przecież nikt nie wiedział co się wydarzy ale przy każdym pokrzepiającym słowie mój strach minimalnie się kurczył
-- Miejmy taką nadzieje… -- westchnął, kiwnął łbem w moim kierunku i wyszedł z jaskini.
Ja teraz musiałem przygotować się do treningu, trzeba było dać z siebie wszystko przez te ostatnie lata. A ja obijałem się nie doskonaląc swoich umiejętności. Strach jaki mną przemawiał był nie do opisania. Czułem się jak dziecko we mgle któremu zaginęła matka. Od zawsze bałem się wojny, nie ważne z kim, po prostu bałem się walczyć. Gdy przyszła chwila gdy mogłem się wykazać skuliłem się w jakini czekając tylko na to aż ktoś dobrze wytłumaczy mi metody samoobrony. Cieszyłem się że padło na Vesnę, wadera jest naprawdę bogata o umiejętności i jestem pewien że idealnie wyszkoli mnie i moich znajomych. Tylko czy uda mi się nauczyć bronić samego siebie? Pewny jestem że dam siebie wszystko choćbym miał przypłacić to życiem i zdrowiem. Westchnąłem cicho wpatrując się w jedno z moich piór, i właśnie wtedy mnie olśniło. Miałem jeszcze trochę czasu do treningu więc sam mogłem się podtrenować. Mianowicie chciałem poćwiczyć moją przemianę w ptaka, do tej pory szło mi to koszmarnie ale gdyby tak coś w mojej głowie załapało i nauczyło się zmieniać, było by to bardzo przydatne podczas jutrzejszej wyprawy. Tak też zrobiłem, wybrałem się pod jedno z najwyższych drzew w zasięgu mojego wzroku i za pomocą dwóch ruchów skrzydeł, już byłem na jednej z gałęzi. Nabrałem lekko powietrza i skoczyłem z całych sił próbując obudzić orła siedzącego we mnie. Za pierwszym razem nic, zleciałem z drzewa jak głupi i za pomocą skrzydeł leciałem chwilę nad ziemią a następnie wylądowałem. Następna próba poszła mi już trochę lepiej, podczas spadania zrobiłem coś na rodzaj salta podczas którego moje ciało na sekundę się zmniejszyło, niestety tuż przy ziemi powróciło do normalnego rozmiaru. Sama przemiana powodowała w moim ciele wielki ból, jakbym płonął. Spróbowałem trzeci raz, odbiłem się od gałęzi a moje ciało bardzo szybko zawirowało i się zmniejszyło, przednie łapy jakby wrosły w tułów a tylnie łapy zmieniły się w ptasie nogi z ogromnymi pazurami. Pysk zamienił się w dziób i tak z całym ciałem. Leciałem wysoko nad ziemią ciesząc się z tego wspaniałego uczucia. Byłem teraz dużo mniejszy niż zwykle co było bardzo dziwnym uczuciem.
Nim się obejrzałem robiło się coraz później a ja już miałem być gotów na trening. Podleciałem pod wejście mojej jaskini i zmieniłem się z powrotem. Truchtem udałem się na umówione wcześniej z Vesną miejsce. Na miejscu czekała już druga alfa i Savilla. Kathia się jeszcze nie zjawiła jednak gdy wadera tylko do nas dołączyła czym prędzej zaczęliśmy. Fiołkowa wadera zaczęła od teori, której nie był mało. Cała nasza trójka starała się pojąć jak najwięcej nowych informacji. Oczywiście nauka w tym czasie była wyjątkowo trudna, każdy z nas miał w głowie pełno myśli i obaw odnośnie jutra. Sama Vesna nie wydawała się dosyć skupiona. Tłumaczyła nam samoobronę i trochę z walki. Nigdy nie pomyślał bym że z samych ataków może być tyle teorii. Wszystko musiało być idealnie dopięte na ostatni guzik.
Wreszcie przyszedł czas na trochę praktyki, wytypowany zostałem razem z Savillą do małego sparingu. Mimo dopiero co nabytych umiejętności szło nam nienajgorzej. Potrafiłem przewidzieć niejeden ruch wadery.
Po skończonym treningu dopełniliśmy wszystko małą wymianą zdań i rozeszliśmy się w swoje strony. Słońce już było nisko a moje powieki coraz bardziej opadały. Udałem się na swoje legowisko i zamknąłem zmęczone oczy odpływając do krainy Morfeusza.
Moje sny nie były kolorowe. Śniła mi się walką i krew, dużo krwi. Gineli moi przyjaciele i rodzina. To było okropne i z pewnością nie wpłynęło dobrze na moje samopoczucie następnego dnia.