· 

Górski Nieprzyjaciel [Część #6] Ciemność

Gdy wróciłam do obozu, w powietrzu wisiała już cisza. Nieboskłon zabarwił się na piękny, granatowy kolor, przeplatany gdzieniegdzie drobnymi, białymi punkcikami. Gwiazdy mrugały delikatnie w górze, jakby obserwując krzątaninę w obozie. Pomimo późnej pory dnia, wilki nadal były na łapach, z determinacją i stanowczością wykonywały swoje obowiązki lub przygotowywały się do jutrzejszej walki. Różnokolorowe futra przemykały tu i ówdzie, skrzydła co chwila przerywały milczenie swoim łopotem. Ślepia błyskały w mroku, ciche rozmowy były ledwo słyszalne. Zupełnie jakby świat postanowił stłumić wszelkie donośne, hałaśliwe odgłosy. Wilki idące przede mną skinęły sobie na pożegnanie, po czym rozdzieliły się, kierując każdy w swoją stronę. Jasne futra natychmiast zniknęły z mojego pola widzenia, stapiając się z czernią nocy. Wadery i basiory dookoła mnie żegnały się z sobą, wymieniały ostatnimi słowami przed nieuniknioną walką. Raz po raz byłam świadkiem, jak wilki przytulały się do siebie, doradzały jak postępować na polu walki. Do moich uszu dotarło nawet żałosne zawodzenie, raz po raz przerywane donośnymi pociągnięciami nosem, ale nie byłam w stanie zlokalizować, kto zasmucił się tak bardzo, że nie potrafił powstrzymać płaczu.

 

Jedynie Alice kroczyła przy moim boku, trzymając w pysku swoją torbę. Razem ze mną zmierzała w stronę Jaskini Uzdrowiciela. Miałam jej tam przekazać najważniejsze zioła, niezastąpione podczas bitwy, a także nieco poduczyć się przed jutrzejszym wyzwaniem. Jednak na samą myśl o tym czułam wszechogarniające przerażenie... uczepiło się mojego futra już wtedy, gdy Alessa z Midnight'em u boku ogłosiła zbliżającą się wojnę. Od tamtego momentu w moim wnętrzu rozgrywała się własna, nieunikniona walka. Strach mieszał się ze zdrowym rozsądkiem, co rusz czułam, jak zapiera mi dech w piersiach, a na umysł wstępuje nieprzenikniona mgła szaleństwa...

 

-Um...-zagadnęłam w stronę srebrzystofutrej. Głos miałam zachrypnięty od wielogodzinnego milczenia. Ból chwycił mnie za brzuch dokładnie wtedy, gdy wadera spojrzała w moją stronę. Już sama nie wiedziałam, co może być powodem tej reakcji- fakt, że od dłuższego czasu czułam podenerwowanie biegnące po moim kręgosłupie niczym zimny dreszcz, czy świadomość, że czułam na sobie czyjeś spojrzenie. Instynktownie spojrzałam na bok, unikając kontaktu wzrokowego.

-Tak?-Alice wyraźnie zdziwiła się, widząc, jak zerkam w bok. Przechyliła łeb i położyła po sobie ucho, z zaskoczeniem się we mnie wpatrując.

 

-Ja...-zaczęłam, lecz urwałam, gdy zorientowałam się, jak dziwnie załamuje się mój własny głos. Odchrząknęłam cicho, starając się zacząć mówić od nowa.-Um... więc...-odważyłam się zerknąć w stronę srebrzystofutrej. Niepotrzebnie to uczyniłam, bowiem ledwo spotkały się nasze spojrzenia, poczułam, jak na moje ciało wstępuje zimny pot.-Przepraszam, że mówię o tym tak nagle...!-wyjąkałam, a w moim głosie rozbrzmiewała panika.-Mogłabyś dać mi małą chwilę?-przełknęłam ślinę.-Muszę coś załatwić w Jaskini Uzdrowiciela... sama.

 

Alice niemal natychmiast kiwnęła głową na potwierdzenie. Od razu poczułam, jak ciężar podenerwowania spada z mojego serca. Cieszyłam się, że wilczyca zrozumiała moją potrzebę samotności. Naprawdę potrzebowałam chwilki dla siebie.

 

-Jasne-machnęła uspokajająco ogonem.-Będę czekać tuż przy wejściu-pokiwałam łbem na potwierdzenie, że dosłyszałem jej słowa, po czym żwawym krokiem skierowałam się prosto w stronę znajomej groty. Ból w brzuchu, który pojawił się w czasie naszej konwersacji, nie zmalał, a przeciwnie, nasil się jeszcze bardziej. Zaczęłam głębiej oddychać, starając się uspokoić podenerwowanie szalejące w mojej duszy. Wiedziałam jednak, że parę krótkich oddechów wcale nie zmieni mojego stanu. Odkąd usłyszałam, że obca wataha zawitała na naszych terenach i zaatakowała jednego z członków stada, ciągle odnosiłam wrażenie, że coś napina się w moim ciele; niczym nić rozciągana przez pająka, tworzącego niewidzialną pułapkę na swoje bezmyślne ofiary.

 

Gęsia skórka wstąpiła na mój kark, gdy wilgoć nagle zawitała wokół mnie, a ja sama zostałam pochłonięta przez nieprzeniknioną ciemność. Łapy natychmiast rozpoznały znajomy grunt; jedynie ciało pozostawało na chwilę w szoku, nie rozpoznawając otoczenia. Mrok wokół mnie zakrywał zarysy tego, co mnie otaczało, dlatego niczego nie potrafiłam dojrzeć. Zerknęłam wstecz, rozglądając się za wejściem do jaskini, którym tu przybyłam. Akurat w chwili, gdy obejrzałam się za siebie, gruba kurtyna bluszczu szczelnie okryła jedyną drogę na zewnątrz. Poprzez szczelinkami między liśćmi, byłam w stanie dojrzeć przebłyski światła księżyca świecącego na zewnątrz; białe promyczki migotały do mnie niczym słońce, niezdolne przebić się przez ciemności zionące dookoła mnie. Dopiero po tym w moim umyśle zamajaczyła niewyraźna myśl. Skrzyła się ledwo niczym snopy światła zaglądające nieśmiało do miejsca, w którym się znajdowałam. Lecz sięgnęłam po nią śmiało, rozwijając jej treść niczym skrawki wyschniętej, cienkiej kory. Słowa rozbrzmiały w mojej głowie, a ja natychmiast pojęłam, gdzie się znajduję.

 

,,Jesteś w Jaskini Uzdrowiciela".

Poprzez mrok panujący w tym miejscu, kompletnie go nie poznałam! Wiedziałam jednak, co mam uczynić, aby odegnać precz wszechogarniającą czerń. Parę lat temu nawet nie odważyłbym się tego zrobić. Wszystkim tutaj zawsze zajmowała się moja niezastąpiona, mądra mentorka... zawsze, gdy posłusznie za nią podążałam, to ona pierwsza wypowiadała znaczące słowa, które sprawiały, że ciemność natychmiast pierzchała do cieni, a wszystko wnet stawało się jasne. W tym miejscu to ona była królową, władczynią własnego, małego królestwa. Biła od niej niezwykła siła i pewność siebie, przeplatana co rusz aromatem ziół i przeróżnych roślin.

 

Odkąd jednak Telisha postanowiła szukać wiedzy w otwartym, dzikim świecie, chcąc czy nie, sama musiałam zacząć wypowiadać słowa karzące ciemności uciec skąd przyszła. Za każdym razem, gdy tylko otwierałam pysk, aby przemówić, czułam charakterystyczne dźgnięcie w okolicach serca, zupełnie jakby ktoś ukradkiem coraz to głębiej pchał wcześniej już wbite ostrze niewidzialnego sztyletu. Ale wataha musiała jakoś brnąć naprzód bez pomocy niezastąpionej uzdrowicielki i jednej z moich towarzyszek, medyczki Red Dust. Żadne z aktualnie istniejących słów nie potrafiły oddać mojego smutku po zniknięciu ukochanych przyjaciółek. Ich odejście zasmuciło nie tylko mnie; cała wataha także utonęła w żalu. Jednak wszyscy wraz ze mną po cichu wierzyli, że Telisha powróci... że ponownie zajmie należyte jej miejsce, a ja będę jej wiernie pomagać, zupełnie tak jak wcześniej... ale do tego czasu muszę uzbroić się w cierpliwość i wziąć na swoje barki kwestie, którymi to wcześniej zajmowała się Telisha... to znaczy... tak chyba powinnam zrobić, prawda...?

 

Tak jak ostatnim razem, nabrałam powietrza w płuca, przygotowując się psychicznie do zrealizowania nowego obowiązku. Nadal nie zdążyłam się przyzwyczaić do tego, że teraz ja musiałam to robić, więc słowa nadal brzmiały dla mnie obco, gdy musiałam je wypowiadać. Odczekałam krótką chwilę, przełknęłam cicho ślinę, po czym drżącym głosem wyrzuciłam z siebie jedną, krótką komendę:

 

-Światło.

 

W jednej chwili całe wnętrze rozjaśniło się za sprawą małych światełek, jaśniejących z każdą sekundą coraz bardziej. Drobne skrzydełka uderzały o siebie nawzajem, gdy niewielkie robaczki przemieszczały się w górę i rozjaśniały wszystko swoim ciepłym, bursztynowym blaskiem. Żółtawa poświata skąpała wszystko w jasnym blasku; biały kamień pod łapami zamigotał kojącymi błyskami, tafla drobnego wodopoju w rogu magicznie się roziskrzyła. Nad opuszczonymi, nieco startymi legowiskami dla rannych uniosły się małe pyłki kurzu. Zamrugałam szybko oczami, aby przyzwyczaić wzrok do niespodziewanej jasności. Drobne światełka usadawiały się pod sklepieniem sufitu, rozświetlając całą jaskinię swoim blaskiem. Niektóre świetliki nie potrafiły znaleźć dla siebie miejsca wśród swoich towarzyszy; wtedy wzlatywały niżej, aby usadowić się na ziemi lub ścianach. W milczeniu obserwowałam, jak z bzyczeniem skrzydełek owady usadawiają się na swoich miejscach.

 

Gdy tak podziwiałam, jak migoczące światła w końcu znajdują odpowiednie stanowisko, nie mogłam powstrzymać się od cichego westchnięcia. Rozejrzałam się dookoła, wyłapując sprawnie elementy każdej rzeczy znajdującej się w pobliżu. Gdzieś w głębi siebie wyczułam, jak naciągnięta nić ponownie napręża się, jakbym nieświadomie czegoś wyczekiwała. Czyżbym cicho wierzyła, że natknę się zaraz na Telishę, spokojnie segregującą zioła przy swoim stanowisku pracy? Natychmiast powiodłam wzrokiem w tamtą stronę. Zimny, gładki głaz leżał dziwnie pusty pod ścianą, zionąc pustką i chłodem. Wprawdzie leżały na nim przeróżne mieszanki ziół, liście i opatrunki, które używało się przy zabezpieczeniu ran, ale co rusz odnosiłam wrażenie, że czegoś przy nim brakuje.

 

Pod ścianą leżała długa, przecięta na pół kłoda. Była wydrążona od środka, dzięki czemu w jej wnętrzu można było umieścić potrzebne zioła. Martwe drzewo, choć nieme, idealnie nadawało się do przechowywania leczniczych roślin. Nieco dalej, między dużą belką a kamiennym stanowiskiem pracy, podłoże wyraźnie wznosiło się nieco ku górze, by utworzyć w jaskini niewielką pułkę. Ziemia tam była wyścielona słomą i sianem, na każdym kroku można było natrafić się na legowiska zapewniające ciepło dla chorych i rannych pacjentów. Tuż obok posłań płynęła spokojnie niewielka, cicha rzeka. Nie zajmowała ona zbyt wiele miejsca w tej jaskini, szemrała spokojnie w kącie, po czym ginęła gdzieś w skalnym otworze wydrążonym w ścianie. Źródło to jednak było nadzwyczajne, skrywało w sobie bowiem tajemniczą moc. W zależności od nastroju i stanu zdrowia najbliżej stojącego wilka, woda zmieniała swoją temperaturę. Gdy potrzebujący chciał się napić, ta stawała się chłodna i zimna, niczym strumień wijący się pośród dziczy. Jeśli jednak ktoś potrzebował się odświeżyć i zmyć brud ze swojego futra, wodopój nagle stawał się ciepłym potokiem, idealnym do kąpieli po męczącym dniu.

 

Powietrze całe przesiąknięte było zapachem suchego drewna i kwiatów. Wyraźnie wyczuwałam niezwykłą woń tej jaskini- aromatu ziół i kory, wymieszanego z garstką zapachu kamienia i wysuszonej trawy.

 

Podeszłam do wydrążonego drewna, wdychając kojące wonie. Pochyliłam się nad leczniczymi roślinami, lustrując je wzrokiem. Podjęłam się próby przypomnienia sobie nazw i zastosowań poszczególnych ziół, ale cała wiedza, którą zgromadziłam od momentu, gdy Telisha zaczęła mnie nauczać, raptem się ulotniła. Czułam się tak, jakbym błądziła w mroku. Bez jakiegokolwiek wsparcia, pomocy, światła, niezastąpionej wiedzy mojej mądrej mentorki. Bez Telishy.

 

Brakowało mi jej.

 

Raptem ogarnęło mnie znużenie, nić naprężona w moim ciele nagle zwiotczała, a wraz z tym ulotniła się jakakolwiek wola, jaką w sobie miałam. Łapy ugięły się pod moim ciężarem, pozwoliłam ciału opaść na zimne podłoże. Ułożyłam się na ziemi, zatopiwszy nos w leżących na drewnie kojących ziołach. Czułam się chora i osłabiona, bezsilna i głupia. Sama nie wiedziałam już, co się dzieje dookoła mnie. Ledwo parę miesięcy temu wszystko było w porządku: wilczki bawiły się razem w obozie, ruszały na wspólne polowania. Nawet codzienne obowiązki nagle wydały mi się spokojne i wręcz pełne radości.

I wtem wszystko zaczęło się rozpadać. Telisha, jedyna uzdrowicielka naszej watahy, ulotniła się. Nikt nie wiedział, co się z nią stało. Ponoć ruszyła w dziki, pełen zagrożeń świat, aby poszerzać swoją wiedzę na temat medycyny, lecz nikt nie był tego do końca pewien. Arelion natychmiast zorganizował specjalne patrole, każdy szkolący się w profesji zwiadowcy miał niezwłocznie się na nie zgłaszać i wyruszać wraz z innymi na poszukiwania. Każdy dzień kończyłam niemalże tak samo- zmęczona, mokra, drżąca z wyczerpania. Jednak, w przeciwieństwie do mojego aktualnego stanu, we mnie tliła się wtedy iskierka nadziei. Ledwo widoczna, niemalże wcale nieistniejąca... ale nadal żywa i walcząca o swoje. Wierzyłam, że Telisha powróci i wszystko wróci do normy. Że ja i Red będziemy nadal się u niej szkolić, uczyć się, aby móc w przyszłości komuś uratować życie, a zielarze pod jej czujnym okiem wciąż będą poszerzać swą wiedzę na temat leczniczych roślin. Jednak myliłam się, a z każdym dniem było po prostu coraz to gorzej i gorzej...

 

Red Dust odeszła. Moja wierna przyjaciółka, towarzyszka stojąca ze mną ramię w ramię na stanowisku medyka... ona zniknęła. Jednego dnia widziałam ją w obozie, witałam się z nią, a ona sama brała udział w życiu watahy, tak jak zawsze... i nagle już jej nie było. Możliwe, że postanowiła na własną łapę wyruszyć w świat, w poszukiwaniu swojej mentorki. Chcąc jednak czy nie, spędziła wielu osobom sen z powiek. Sama niemalże cały swój czas poświęciłam na zamartwianie się o nią... nie wspominając nawet o biednym Midnight'cie, który spędził niemalże całe dwie doby bez jakiegokolwiek odpoczynku i przerwy. Spędził całe dwa dni na poszukiwaniu swojej ukochanej, której, niestety, koniec końców, nie odnalazł.

To jednak nie był koniec nieprzyjemnych wydarzeń. Wiele wilków także nagle postanowiło opuścić ziemie watahy i pozostawić swoich towarzyszy za sobą. Velganos, Marston, Antoni oraz Clementine... w jednej chwili jaskinie opustoszały jak nigdy dotąd. Pustka była zauważalna na jeden rzut oka. Wystarczyło zerknąć na nasz obóz, aby bez wahania stwierdzić, że kogoś w nim brakuje...

 

I dokładnie w tej chwili, gdy opuściły nas wilki najbardziej znaczące dla watahy, okazało się, że w Dolinie Burz niespodziewanie zawitało obce stado... najgorsze w tym wszystkim było to, że wcale nie była przyjaźnie nastawiona. Z donośnym krzykiem pełnym agresji zaatakowała wilka, który natknął się na nich zupełnie przypadkiem. Udało jednak mu się uciec bez szwanku, lecz jego wierny towarzysz, Akanos, ucierpiał, postrzelony w skrzydło. To nie świadczyło niczego dobrego o nieznajomych przybyszach.

 

Reszta wydarzeń była niczym koszmar. Ciężkie milczenie podczas streszczenia zaistniałej sytuacji. Przerażenie wbijające się w moje ciało niczym bezlitosne ostrze. Strach wiszący nad tłumem wilków niczym zgubny sztorm. Długie chwile samotnie spędzone w jaskini, poświęcone rozmyślaniom nad aktualną sytuacją. Trening z Alessą, gdy okazało się, że lekcje, które dawał mi mój bezduszny ojciec, jednak nie poszły na marne...

 

Już sama nie wiedziałam, co mam o tym wszystkim myśleć. Czułam się bezwładna i niepotrzebna, a było tyle spraw do załatwienia i przemyślenia, że ich ogrom natychmiast pozbawiał mnie jakiejkolwiek energii. Nie potrafiłam uwierzyć w to, co dzieje się dookoła mnie. Wilki ponownie ostrzyły bronie, omawiały strategie walk, chodziły podgorączkowe po całym obozie... sytuacja się powtarza. Wataha znów szykuje się do bitwy, rzuca w wir śmierci i życia. Wszystko wygląda tak samo, niczym parę lat temu, gdy silnym, aczkolwiek drżącym z emocji głosem, Alessa donośnie obwieściła stadu, że szykuje się wojna z największym wrogiem- bezlitosnym, silnym Westem i jego sforą...

 

Naprawdę się wtedy bałam. Byłam wtedy zwykłą waderą szkolącą się w profesji zwiadowcy, unikającą jakichkolwiek walk i starć. To wtedy postanowiłam spróbować swoich sił w medycynie... któż by się domyślił, że wiedza z tamtych okrutnych chwil przyda mi się i teraz? Gdy wyszło na jaw, że wszyscy wrogowie polegli co do jednego, sądziłam, że taka walka już nigdy więcej się nie powtórzy. Myślałam, że w Dolinie Burz ponownie zapanuje spokój, a jedyną przeszkodą do wiecznego szczęścia będą tylko braki w zwierzynie na zimę i jesień.

 

A teraz wszystko rozpoczyna się od nowa- wilki przygotowują się do starcia, żegnają z towarzyszami, trenują, by móc chronić siebie i innych podczas ataku. Chciałam dać głowę, że i tym razem wszystko skończy się szczęśliwie; ucierpi parę wilków, ale tak czy inaczej- wygramy. Naprawdę chciałam wierzyć, że ponownie tak się stanie. Jednak, gdy tylko widziałam to wszystko, co rozgrywało się wokół, trudno mi było w czymkolwiek pokładać nadzieję.

 

Smutek ściskał za serce, a wątpliwości ogarniały umysł, gdy obserwowałam, jak wszyscy przygotowują się do nieuniknionej walki. Skąd mieliśmy mieć pewność, że to starcie nie niesie z sobą żadnej klęski? Może była to zagłada, która miała spotkać każdego z nas, po kolei? Czy mieliśmy jakiekolwiek szanse na zwycięstwo, gdy nawet nie mieliśmy pewności, jakimi mocami dysponowali nasi przeciwnicy?

Zaciągnęłam się ziołami leżącymi pod moim nosem. Ich zapachy łączyły się z sobą, tworzyły charakterystyczną, przyjemną, słodko-gorzką woń.

 

Ten aromat natychmiast nasunął mi wspomnienie sprzed paru lat. Było ono tak odległe... a ja odnosiłam wrażenie, że to wszystko wydarzyło się zaledwie wczoraj.

 

Piaskowofutra wadra dotykająca łapą każdą zerwaną roślinę, spoczywającą przed nią na ziemi. Skomplikowane nazwy rozbrzmiewające z jej pyska, obce zapachy łaskoczące nos. Zimny pot na ciele, strach przeszywający duszę. Alice, jako wierna towarzyszka u boku.

 

Zarys wilczycy o brązowawym futrze był zamglony i ledwo widoczny, jakby ktoś próbował go wymazać. Choć starałam się jak najbardziej przyjrzeć pyskowi mądrego wilka, ten zanikał coraz bardziej, im bardziej starałam się rozpoznać jego twarz. Już nie wiedziałam, jakiego koloru były te oczy, jaki głos niósł się lekkim echem po całej jaskini. Mój umysł z każdym dniem zapominał coraz więcej szczegółów o mojej mentorce... jeśli wszystko będzie się tak toczyło, w końcu zapomnę, jak się nazywała!

-Telisho...-wyszeptałam jakby w próbie wyrycia jej imienia we własnej pamięci. Mój głos był słaby i wyraźnie drżał. Przymknęłam oczy, poddając się obezwładniającemu uczuciu bezsilności. Jak my wszyscy mamy w jakikolwiek sposób funkcjonować, skoro wśród nas nie było tak ważnej uzdrowicielki...? Jak ja miałam sobie poradzić z tymi wszystkimi zadaniami i obowiązkami, które spadły na mnie tak niespodziewanie, niczym grom z jasnego nieba?

 

Chciałam po prostu odpocząć od tego wszystkiego... zrobić sobie długą przerwę, odetchnąć głęboko, poukładać wszystko, co znajdowało się w mojej głowie i poza nią. Potrzebowałam czasu... tak wiele czasu...

 

-Czy wszystko w porządku?!-głos przepełniony strachem i podenerwowaniem rozbrzmiał w pustej jaskini tak niespodziewanie, że sierść mimowolnie stanęła mi dęba, a ja sama podskoczyłam, wydając z siebie zaskoczony pisk.

-Ła!-zawyłam, okręcając się dookoła. Zrywając się niespodziewanie, nie spostrzegłam, że parę listków zaschniętych ziół, w których zatapiałam pysk, przykleiło się do mojego wilgotnego nosa. Odwróciłam się, rozglądając czujnie za tym, kto mnie tak wystraszył. Zareagowałam tak gwałtownie, że przekręcając się na bok i zrywając na równe łapy, niemal uderzyłam łbem w biedną Alice, która niespodziewanie znalazła się tuż za mną. W ostatniej chwili wadera jednak odskoczyła sprawnie do tyłu, unikając ze mną zderzenia. Zachwiałam się w miejscu, łapiąc równowagę.

-Na miłość Luny!-wilczyca zmarszczyła brwi, a w jej głosie wyraźnie rozbrzmiewała troska wymieszana z podenerwowaniem.-Etrio, co ty wyrabiasz?!

-P-przepraszam...-wyjąkałam, kładąc po sobie uszy. Czułam, jak na moje ciało wstępuje zimny pot.

-Zdajesz sobie sprawę, jak to wyglądało, gdy tak tu leżałaś bez ruchu? Myślałam, że nie żyjesz!-głos samki zadrżał nieznacznie, gdy głośno wypowiadała słowa. Z poczuciem winy spostrzegłam, że ciało wilczycy aż dygocze ze strachu.

,,O nie..."-jęknęłam w myślach. Dotarło do mnie bowiem, że Alice naprawdę musiała się przerazić na mój widok.-,,Nie dość, że nie dawałam długo o sobie znaku życia, to w dodatku ułożyłam się w najbardziej przypadkowym miejscu, niemal się nie ruszając...!"-wadera musiała mieć rację- zapewne na jeden rzut oka wyglądałam, jakbym w jednej chwili została pozbawiona życia... ja jednak nie miałam w tym żadnych złych intencji! To było tylko zmęczenie!

-Przepraszam...!-pisnęłam, kuląc się od naporu poczucia winy spoczywającego na moich barkach.-To nie było specjalnie! Ja...-zaczęłam. Nim jednak skończyłam swoją wypowiedź, poczułam, jak coś łaskocze mnie w pysk. Poczułam, że kręci mi się w nosie. -A...-wydalam z siebie niezrozumiały bełkot, zezując na swój własny nos w poszukiwaniu rzeczy, która wywołała u mnie taką reakcję. Alice patrzyła na mnie ze zmarszczonymi brwiami, a na jej pysku co chwila malowały się przeróżne emocje; od niedowierzania i przerażenia po niepohamowane rozbawienie. Wstrząsnął mną charakterystyczny dreszcz, a ja w jednej chwili wiedziałam, co się szykuje.-Cofnij się...!-wymamrotałam do towarzyszki, dając jej znak łapą, aby się ode mnie odsunęła. Dokładnie w chwili, gdy ta odskoczyła na bezpieczną odległość, potężnie kichnęłam.-Apsik!

 

Alice parsknęła krótko, balansując na granicy roześmiana się, a byciu poważną.

-Na zdrowie!-zachichotała. W jej głosie nie rozbrzmiewało już podenerwowanie, co przyjęłam z dużą ulgą. Pociągnęłam nosem, kręcąc łbem.

-Jeszcze raz przepraszam za to, co zaszło...-wymamrotałam, spuszczając wzrok. Na samo wspomnienie spanikowanego spojrzenia wadery czułam wszechogarniające poczucie winy. Nie powinnam się tak bezmyślnie rozkładać na ziemi... ona naprawdę musiała się wystraszyć! Niepotrzebnie zafundowałam jej kolejną dawkę stresu... już sama wiadomość o zbliżającej się bitwie na pewno nie była dla niej zbyt miła. Co musiała sobie pomyśleć, widząc mnie leżącą bez ruchu na ziemi?-To nie było zamierzone!

Alice pokiwała ze zrozumieniem łbem. Jednak po tym ruchu wyraźnie spoważniała. Obie natychmiast zrozumiałyśmy, że czas na żarty minął.

-Ale ogólnie wszystko jest w porządku?-upewniła się, spoglądając na mnie czujnie. Instynktownie zerknęłam na bok, unikając z nią kontaktu wzrokowego. Nie miałam jednak co do tego złych intencji; była to moja po prostu wyuczona reakcja... jakiś czas temu spostrzegłam, że gdy tylko spojrzałam komuś w ślepia, niekiedy w moim wnętrzu zaczynały wirować nowe emocje... one nie należały do mnie. Były obce. Czyjeś.

Nie potrafiłam zrozumieć tej reakcji mojego organizmu. Dziwiło mnie, że w ułamku sekundy wszystkie moje emocje wnet się ulatniały, ustępując miejsca nieznajomym uczuciom... co gorsza, w ogóle nie byłam w stanie panować nad tą zadziwiającą umiejętnością. Nigdy nie potrafiłam określić, kiedy się uaktywni, a kiedy nie da o sobie żadnego znaku życia. Chcąc czy nie, zawsze unikałam jakiegokolwiek kontaktu wzrokowego w obawie, że przez przypadek uruchomię swoją nieokiełznaną moc i ponownie wedrzę się do czyjegoś umysłu...

-Jest dobrze-kiwnęłam krótko łbem na potwierdzenie. Fizycznie czułam się całkiem nieźle... jednak w duszy nadal czułam się przygnębiona, obładowana nowymi obowiązkami i oczekiwaniami ze strony innych wilków. Wielu zdawało się we mnie pokładać nadzieję... wierzyli, że stanę na wysokości zadania i przejmę po mądrej nauczycielce jej rolę, stając się nową uzdrowicielką. Nie chciałam ich zawieźć, nie chciałam, aby wataha funkcjonowała dalej bez uzdrowiciela... ale dlaczego wszyscy liczyli, że to ja będę nadawać się na miejsce Telishy? Dlaczego sądzili, że zasługuję na tę rolę? Czemu wierzyli we mnie tak bardzo, gdy ja nie miałam w sobie choć jednej iskierki pewności siebie?

 

-Czyli możemy już zaczynać?-upewniła się Alice, odkładając swoją torbę na bok. Podeszła do wysuszonych kwiatów, dotykając łapą te, które leżały najbliżej niej.-Mam na myśli powtarzanie ziół...-sprecyzowała.

Pokiwałam pokornie głową, usadawiając się w miejscu. Starałam się odegnać ze swojego umysłu zażenowanie, które zjawiło się podczas nieprzyjemnej sytuacji sprzed chwili, po czym skupiłam myśli na znajdujących się przede mną ziołach.

,,Muszę się ogarnąć!"

-Dobrze, więc-zaczęła srebrzystofutra, przekładając łapę na kupkę roślin leżących obok.-Co to jest?-zapytała, wlepiwszy we mnie spojrzenie swoich szarawych oczu. Spojrzałam w dół, przyglądając się lekko zakrytemu ziołu. Białe, pięciopłatkowe, drobne kwiaty, zbite w ciasną kupkę przypominającą chmurę sterczały na zielonej łodydze. Od korzenia ku górze pięły się osobliwe liście, przypominające nieco gałęzie jakiegoś iglastego drzewa. Zmarszczyłam czoło, porównując ze sobą przeróżne, białe rośliny w mojej głowie. Było ich całkiem wiele- aminek, dziki bez, gwiazdnica... odpowiedź natychmiast roziskrzyła się w mojej głowie. Była tak samo widoczna i trudna do zignorowania niczym ciepło ognisko żarzące się pośrodku pustkowia w czasie nocy.

 

-Krwawnik!-odpowiedziałam bez niemalże żadnego wahania. Alice kiwnęła głową, akceptując moją odpowiedź. Nie mogłam powstrzymać się od podekscytowanego machnięcia ogonem.

,,Udało mi się!"-moja radość jednak nie trwała długo. Ulotniła się natychmiast, wraz z następnie zadanym pytaniem.

 

-Który?

 

Zastygłam w bezruchu. Mogłam się spodziewać tego pytania. Krwawników na świecie było po kilka rodzai, a wszystkie różniły się najdrobniejszymi szczegółami. Gdybym nie wiedziała, czym się różnią, mogłabym pomylić ich zastosowania i zamiast skutecznego lekarstwa wręczyć wilkowi coś zupełnie szkodliwego... przeczesałam swoją pamięć, szukając odpowiedniej nazwy do wyglądu krwawnika.

 

-...pospolity-odparłam po chwili, lecz w moich słowach wyczułam ostrożność. Podświadomie szykowałam się na naganę. Pomimo moich obaw, wadera kontynuowała przepytywanie.

-Dlaczego tak sądzisz?-na to od razu znałam odpowiedź.

-Ponieważ jego kwiaty mają tylko po pięć płatków, z czego pozostałe krwawniki mają ich więcej.

-Dobrze-Alice pokiwała łbem, posyłając w moją stronę łagodny uśmiech.-Jest to wystarczający powód, dla którego mogłabyś odróżnić go od reszty. I ostatnie pytanie...-nabrała powietrza w płuca, a ja psychicznie przygotowałam się do kolejnego wyzwania.-Jakie jest jego zastosowanie?

-Na pewno służy do gojenia ran...-odparłam ostrożnie, starannie dobierając słowa. To był oczywisty fakt, zresztą sama nazwa to wskazywała. ,,Krwawnik" był przecież uderzająco podobny do wyrazu ,,krew" czyli czerwonej cieczy, którą wypływała nawet z najmniejszych zadrapań. Ale do czego jeszcze mógł służyć? To przecież nie było jego jedyne zastosowanie... przeczesałam pamięć w poszukiwaniu odpowiedzi, ale natrafiłam jedynie na pustkę.

 

,,Zastanów się..."-pogoniłam samą siebie. Wlepiłam wzrok w pięciopłatkowe, białe kwiaty. Wygląd rośliny coś mi przypominał... cóż to jednak mogło być...? Istniało wiele sposobów na zapamiętywanie takich informacji... niektórzy wkuwali wszystko tak, aby na dobre wyryło się w ich umysłach, inni zaś dobierali do tego różne rymowanki lub piosenki. Jaką metodę ja wybrałam, gdy Telisha przekazywała mi tą informację? Może to było w jakiś sposób powiązane z wyglądem tych kwiatów?-,,Pięć płatków... hm..."-głowiłam się, zaciskając ze zdenerwowania szczęki. Nie mogłam przecież zapomnieć tak oczywistej rzeczy! Musi ona tkwić gdzieś w mojej głowie, w najciemniejszych kącikach mojego umysłu...-,,Pięć płatków... pięć słów?"-głowiłam się, unikając spojrzenia stojącej niedaleko Alice. Czułam na sobie jej wzrok. Co ona musiała teraz o mnie myśleć?-,,Nie, to nie to... pięć liter?"-nic się jednak nie rozjaśniało w mojej głowie, dlatego próbowałam zgadywać dalej.-,,Pięć... pięć... sylab!"-przez całe ciało przeszedł mi charakterystyczny dreszcz, gdy wnet pojęłam, że to prawidłowa odpowiedź. Reszta informacji zaczęła spływać do mnie niczym wygłodniałe kruki do świeżej padliny. Kolejne słowa wykształciły się w moim umyśle, cisnęły na usta.-,,Pięć sylab, oczywiście! Jak to szło, jak to szło..."-ledwo zaczęłam się nad tym zastanawiać, odpowiednie słowa pojawiły się same.-,,Brak-a-pe-ty-tu! Tak! To jest związane z żołądkiem!"-zaczerpnęłam tchu i wyrzuciłam z siebie wszystkie informacje, które niespodziewanie wyłoniły się z najdalszych zakamarków mojej pamięci.

-Za jego pomocą polepsza się trawienie i wspomaga pracę żołądka!-odparłam, a w moim głosie rozbrzmiała nuta zadowolenia. Alice pokiwała głową, przyznając mi rację.

-Bardzo dobrze sobie poradziłaś!-pochwaliła mnie, krocząc w moją stronę. Zajęła miejsce u mym boku, a mnie samą popchnęła zachęcająco w stronę ziół.-Teraz twoja kolej.

 

Kiwnęłam na to głową, po czym podeszłam do wydrążonego pnia. Nabrałam powietrza, wdychając ze spokojem niezwykły aromat roślin. Przeleciałam wzrokiem po wszystkich z nich, badając każdą z osobna.

 

,,Co ja mam wybrać?"-zastanawiałam się. Drobne liście i jasne kwiaty przesuwały się tuż przed moim pyskiem. Musiałam przedstawić Alice coś, co na pewno przyda jej się podczas walki... musiałam upewnić się, że zna zioło, które najbardziej potrzebuje.

 

Zatrzymałam się na samym końcu drzewa, przyglądając się ziołom rozłożonym na ostatnim odcinku. Znajdowało się tu parę kwiatów, między innymi nagietek czy mniszek lekarski. Między ich liśćmi wyłapałam wzrokiem niewielką roślinę. Składała się niemal tylko i wyłącznie z dużych, długich liści pokrytych białym, drobnym meszkiem. Grube korzenia przypominające konary rozpościerały się na boki. Pomimo jednak tych sporych rozmiarów elementów, można było bez trudu dojrzeć malutkie, oklapnięte, fioletowe kwiatki. Niewiele ziół posiadało taki charakterystyczny wygląd. Może to była dobra okazja, aby wykorzystać zmysł inny niż wzrok... niewiele zastanawiając się nad pomysłem, który niespodziewanie zawitał w mojej głowie, potarłam parę razy łapą o najbliżej znajdujący się liść. W górę uniósł się charakterystyczny, lekko pikantny zapach. Gryzł on w nos, sprawiał, że oczy natychmiast zaczynały łzawić. Powstrzymałam się jednak on uronienia łez i odwróciwszy się na pięcie, podeszłam do Alice z wyciągniętą łapą przesiąkniętą nieprzyjemną wonią.

 

-Powąchaj-poprosiłam, a wadera, choć lekko zaskoczona, natychmiast wykonała moją prośbę. Zmarszczyła nos, gdy wyłapała zapach zioła.

-Ostre...-stwierdziła, łypiąc na moją łapę. Postawiłam ją na ziemi, chcąc lekko przytłumić odpychający zapach.

-Powiedz mi-zaczęłam, usadowiwszy się na ziemi. Zerknęłam krótko na srebrzystofutrą, która także posłała mi zdziwione spojrzenie. Szybko przeniosłam wzrok na kamienne podłoże.-jaka roślina wydobywa z siebie taki zapach?

-Hm...-zamyśliła się wilczyca. Wpatrzyła się w dal, wyraźnie nad czymś dumając. Ogonem machała delikatnie na boki, zatapiając się coraz bardziej w swoich przemyśleniach. Po krótkiej chwili padła odpowiedź.

-Żywokost-odparła, spoglądając w moją stronę, a ja kiwnęłam łbem na potwierdzenie. Na moje stwierdzenie na pysku wadery wymalowała się ulga.  Udało jej się odpowiedzieć prawidłowo na pierwsze z paru pytań. Odchrząknęłam, chcąc kontynuować.

-Więc...-zmarszczyłam brwi, dobierając w myślach słowa.-Jakie jest jego zastosowanie?

Alice odezwała się niemal od razu. Wystarczył jeden rzut oka, aby stwierdzić, że wszystkie informacje na temat żywokostu ma w małym palcu.

-Służy do gojenia kości, zwichniętych stawów, otarć, ran, oparzeń oraz odmrożeń-odpowiedź padła tak natychmiastowo, że potrzebowałam krótkiej chwili, aby przyswoić sobie to, co usłyszałam. Zaskoczona wiedzą i entuzjazmem srebrzystofutrej, ponownie kiwnęłam głową. Zastanowiłam się nad kolejnym pytaniem. Nie był to bowiem koniec; Alice czekała jeszcze ostatnia prosta.

-W jaki sposób się go używa?-mój głos wyraźnie zadrżał, gdy odezwałam się pośród ciszy, która nagle zapadła wokół nas. Zerknęłam w stronę wadery. Siedziała ze zmarszczonym czołem, wgapiona z uporem w swoje łapy. To rzeczywiście nie było łatwe pytanie; żywokost bowiem używało się nieco inaczej niż pozostałe rośliny. Trzeba było jednak zapamiętać te znaczące różnice; pominięcie ich groziło czymś gorszym niż złe samopoczucie pacjenta...

-Robi się z niego okłady-zaczęła ostrożnie, a w jej głosie wyraźnie brzęczało wahanie.-I maści.

-A w jaki sposób się go podaje?-chciałam wiedzieć.

-Wsmarowuje w ranę lub robi kompresy na złamane kończyny-Alice zmarszczyła czoło, wyraźnie się nad czymś zastanawiając. Położyła po sobie uszy, głęboko nad czymś myśląc. To, co powiedziała przed chwilą, byłą najprawdziwszą prawdą i jedyną, poprawną odpowiedzią. Żywokostu nie przyjmowało się w inny sposób; mógł w ten sposób zaszkodzić wilkowi. Jeśli Alice teraz nie przypomni sobie tej zasady, będę musiała wytknąć jej błąd... a nie chciałam tego robić. Źle się czułam z tym, że musiałabym ją zganić za tak małą pomyłkę... chociaż, z drugiej strony... ten błąd może kosztować kogoś nawet życie!

,,Nie mów nic!"-błagałam ją w myślach, spoglądając, jak wadera niecierpliwie udeptuje grunt pod sobą.-,,To, co przed chwilą powiedziałaś, było wystarczające...!"-dokładnie jednak w tej chwili srebrzystofutra dokończyła swoją wypowiedź.

-I daje się wilkowi do zjedzenia.

Przełknęłam ślinę, zastanawiając się, jak mam na to zareagować. Co mam powiedzieć? Naprawdę muszę wytknąć jej błąd? Ale zwrócenie jej uwagi wcale nie będzie miłe... a co jeśli ją w jakiś sposób urażę?

-Um...-wyjąkałam. Niepotrzebnie jednak wydawałam z siebie jakikolwiek dźwięk, bowiem Alice zwróciła się w moją stronę, przechylając łeb bok. Jej szarawe ślepia wwiercały się we mnie uporczywie.

-Pomyliłam się?-zdziwiła się, spoglądając na mnie spod swojej grzywki. Jej pytanie sprawiło, że przez grzbiet przeszedł mi ostrzegawczy dreszcz.

,,Co ja mam robić?"-pytałam samą siebie.-,,Czy zabrzmię wrednie, jeśli zwrócę jej uwagę? Może w jakiś sposób ją obrażę?"-głowiłam się w pocie czoła.-,,Ale jeśli jej tego nie przekażę, kiedyś popełni ten błąd w rzeczywistości! A co jeśli ktoś wtedy utraci życie? To byłoby przecież jednoznaczne z tym, gdybym kogoś zabiła!"-przełknęłam ślinę. Alice wyglądała na coraz bardziej skołowaną moim stanem. Nie, nie mogłam jej pozwolić odejść w niewiedzy! Musiałam przypilnować, aby dowiedziała się, gdzie popełniła błąd! Obie musiałyśmy mieć świadomość, że z powodu naszych drobnych pomyłek ktoś może umrzeć!

Zaczerpnęłam tchu, zbierając w sobie odwagę. Czułam pewne opory przed wypowiedzeniem tych słów. Wątpliwości przemykały po moim umyśle, podsuwając niefortunne zakończenia wynikające z mojej decyzji. Jednak świadomość, że to, co robię, jest słuszne, pchała mnie do przodu i nakazywała mówić.

-Pomyliłaś się...-oznajmiłam ostrożnie, starannie dobierając słowa. Mój głos wyczuwalnie zadrżał. Alice wlepiła we mnie zdziwione spojrzenie.

-Hm? Gdzie?-zapytała.

-Żywokostu nie powinno się podawać wilkom do zjedzenia-spojrzałam na waderę, uniósłszy łapę. Futro na nim nadal było przesiąknięte charakterystycznym, ostrawym zapachem.-To dlatego, że ma w sobie toksyczne substancje. Są one w stanie uszkodzić wątrobę lub płuca wilka, a w dużych dawkach nawet doprowadzić do śmierci-wyjaśniłam powoli, choć w głębi siebie ledwo powstrzymywałam się od krzyku rozpaczy. Przecież to brzmiało, jakbym przechwalała się swoją wiedzą!

Alice pokiwała łbem, dając mi znak, że zrozumiała. Powtarzała sobie pod nosem dopiero co usłyszane informacje.

 

-Tylko kompresy i maści, hm...-mamrotała cicho do siebie.-Złamania i rany...-w swojej zadumie wcale nie wyglądała, jakby się na mnie gniewała. Właściwie to nawet przeciwnie; jej lekko falujący ogon sugerował o pozytywnych emocjach wadery. Czyli... nie była na mnie zła, że wytknęłam jej błąd...?

-To było ostatnie pytanie?-usłyszałam głos Alice, który niespodziewanie wyrwał mnie z rozmyśleń. Pośpiesznie kiwnęłam głową na potwierdzenie, a wadera znów wstała, aby zamienić się ze mną miejscami. Z ulgą zajęłam jej stanowisko. Usiadłam na chłodnym kamieniu i wpatrzyłam się w Alice. Szarosierstna wilczyca spokojnym krokiem kroczyła do wydrążonego drzewa. Jej ogon drżał w skupieniu, gdy przesuwała wzrokiem po leżących u jej łap ziołach. Badała każdy łapą, przewracała na boki, aby dokładnie go obejrzeć. Z zainteresowaniem przyglądałam się jej ruchom. Ciekawiło mnie, jakie zioło dla mnie wybierze. Jakie pytania mi zada? Co będzie chciała wiedzieć? Dokładnie w chwili, gdy ciche możliwości zaczynały szeptać w moim umyśle, wadera odwróciła się gwałtownie w moją stronę. Jej ślepia błyszczały radośnie. Na jej słowa wzdrygnęłam się, zaskoczona.

 

-Zamknij oczy-obwieściła, a ja natychmiast zacisnęłam powieki. Świat nagle utonął w nieprzeniknionej czerni, pozostawiając mnie tylko z własnymi zmysłami, które natychmiast się uaktywniły- z węchem, czuciem i słuchem. Chłód kamienia, na którym siedziałam, wydał mi się niespodziewanie wręcz lodowaty.-Wyciągnij łapę-usłyszałam.-Wierzchem do góry-posłusznie zrealizowałam jej polecenie. W jednej chwili spokojny umysł znów rozebrzmiał głośnymi, podenerwowanymi pytaniami.

 

,,Co ona chce mi zrobić?"-wystraszyłam się.-,,Co ona zaplanowała?"-bez aktywnego zmysłu wzroku czułam się niepewnie, jakbym błądziła w dzikiej puszczy osnutej mrokiem. Każdy krok wydawał się nieskończoną próbą, umysł krzyczał o pomoc. Napięłam się cała, spodziewając się najgorszego. Czułam, jak wiotka nić w mojej duszy ponownie się napina, coraz silniej i mocniej, jakby lada chwila miała się zerwać.

 

Dokładnie w chwili, gdy zorientowałam się, że moje serce zaczyna gwałtownie przyspieszać, uderzając boleśnie o klatkę piersiową, poczułam, jak niespodziewanie chłodna, cienka łodyżka jakiejś rośliny ląduje na mojej poduszeczce. Wraz z tym, z wszechogarniającej ciemności dobiegł do mnie kojący głos Alice:

 

-Bez używania oczu, powiedz mi, jakie jest to zioło.

 

***

 

Alice schowała ostatni bukiet ziół do swojej torby, po czym zamknęła ją i chwyciła w pysk. Machając zadowolona ogonem, zwróciła się w moją stronę. Jej szarawe oczy zdradzały zmęczenie, ale i także wdzięczność i podenerwowanie zbliżającą się walką. Kiwnęła do mnie lekko pyskiem, zaciskając jednocześnie zęby na swoim bagażu.

 

-Dziękuję ci, że znalazłaś dla mnie czas-oznajmiła, a jej słowa lekko zniekształciły się poprzez przedmiot, który kurczowo trzymała w pysku. Uśmiechnęłam się na to delikatnie, także się kłaniając.

-Ja także ci dziękuję-odpowiedziałam, wciągając ciepłe powietrze jaskini. Woń ziół nadal nieco łaskotała mnie w nozdrza.-Dzięki tobie, miałam okazję powtórzyć sobie co nieco i nauczyć się czegoś nowego. Nigdy bym nie pomyślała, że heban jest najlepszym drewnem do usztywniana kończyn.

Samka przytaknęła, uśmiechając się miło. Już jutro nasze ścieżki miały się rozejść... będziemy pomagać pobratymcom na dwóch liniach fortu, wspierając się swoimi umiejętnościami i wiedzą, jaką się dzisiaj wymieniłyśmy. Czy obie damy sobie radę? Alice na pewno świetnie sobie poradzi... lecz co będzie ze mną? Czy podołam temu wyzwaniu?

 

Rozejrzałam się po jaskini, starając się zachować w pamięci każdy jej szczegół. Zioła w porządku poukładane obok siebie na suchym drewnie... opustoszałe legowiska z niecierpliwością wyczekujące potrzebujących wypoczynku pacjentów... magiczny strumień, kojąco szemrzący w rogu groty... a także pusta, gładka skała, służąca niegdyś za stanowisko pracy naszej nauczycielki... ona teraz powinna tam stać.

 

Telisha powinna teraz być wśród nas i wspierać całą watahę swoją wiedzą i miłością. Powinna być tu ze mną i Alice, życzyć nam szczęścia na najbliższej bitwie, a także dawać w pośpiechu ostatnie wskazówki co do postępowania z rannymi. Dlaczego... dlaczego jej tutaj teraz nie było? Dlaczego ona nas opuściła? Czemu akurat w tej chwili, gdy potrzebowaliśmy jej mądrości bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, ona odeszła?

 

-Bardzo miło mi się z tobą pracowało-Alice wyrwała mnie z rozmyśleń, posyłając w moją stronę pokrzepiający uśmiech.-Pozwól, że cię opuszczę. Nie przeszkadza ci to?

-Nie-pokręcilam pyskiem.-Nie mam nic przeciwko.

Na te słowa samka odwróciła się i z torbą w pysku ruszyła ku wyjściu. Jej pazury wystukiwały na białym kamieniu głuchy rytm. W chwili, gdy dotarła do bluszczowej zasłony i miała zamiar się przez nią przecisnąć, niespodziewanie zwróciła pysk w moją stronę i wykrzyknęła:

-Powodzenia w jutrzejszej walce!

Poczułam, jak coś ściska mnie za gardło, a łzy napływają do oczu.

-Tobie również!-odkrzyknęłam, z trudem nakazując łamiącemu się głosowi posłuszeństwo. Alice raz jeszcze kiwnęła w moją stronę pyskiem, po czym zniknęła, zatopiwszy się w liściastej kurtynie i ciemni nocy.

 

Zamknęłam oczy, wzdychając cicho. Pochyliwszy łeb, dotknęlam nosem chłodnego podłoża. Zimno załaskotało mnie w pysk, a ja wdychałam mróz niczym powietrze, starając się opanować drżące ciało. Wraz z tym, jak zostałam sama w jaskini, poczułam, jak tracę część siebie. Roztrzaskałam się w drobne elementy, które rozprysły się na ziemi niczym kropla skapująca z zielonego liścia. W jednej chwili, gdy już nie miałam nikogo przy sobie, ciężar tego wszystkiego, co działo się dookoła mnie, spadł na mnie z siłą większą niż cios rozwścieczonego niedźwiedzia. Jedyne, na co mogłam się zdobyć, to płakać po cichu i krzyczeć z rozpaczy w duszy. To, co właśnie rozgrywało się dookoła mnie, pozbawiało mnie sił i jakiejkolwiek energii do działania. Jak mam sobie poradzić w jutrzejszym starciu? Przecież ja będę sama; bez nikogo, a jedynie z szaleństwem desperacji w moim umyśle. Jak ja będę miała kogokolwiek leczyć, skoro nawet moja wiedza na temat ziół będzie płatać mi figle? To okrutne, jak historia lubi się powtarzać... przecież zaledwie parę lat temu wstrząsały mną te same rozterki co dzisiaj. Naprawdę się wtedy bałam. Nie chciałam wierzyć, że będę musiała na własną łapę ratować rannych pobratymców... ale koniec końców, wszystko skończyło się dobrze. Opatrzyłam Vixen, współpracowałam z Alice, Alessa i Vesna pokonały Westa, a mi udało się uratować Red. No właśnie. Red...

 

Aktualna sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Wprawdzie miałam teraz nieco większą wiedzę na temat ziół niż parę miesięcy temu... ale co mi po niej, gdy jutro zawiodę jako medyczka? Sama myśl ostatnich i następnych dni sprawiała, że drżałam z rozpaczy.

 

Jak ja mam w jakikolwiek sposób funkcjonować, gdy wszystko się kruszy na moich oczach i zamienia w pył? Wpierw Niyebe, potem Telisha, Red Dust i pozostali członkowie... nieznajomi przeciwnicy czyhający na wilki w cieniu, wzrok przywódcy zamrażający zarówno ciało, jak i umysł... zielarze patrzący na mnie z ufnością i nadzieją, cała wataha wierząca we mnie jak nigdy dotąd...!

Jak ja mam sobie poradzić bez pomocy Telishy? W jaki sposób mam w ogóle ich nie zawieźć? Ja... nie potrafię! Nie umiem! Nie jestem wystarczająco silna, aby udźwignąć te wszystkie pokładane we mnie nadzieje!

 

Świetliki gnieżdżące się pod sufitem wyraźnie zaczynały tracić swoją energię. Światło, które wydzielały, zauważalnie zaczynało gasnąć. Z każdą sekundą w jaskini zaczynał panować coraz większy mrok. Magiczne stworzonka zaczynały tracić opuszczać moce. Nie chciałam patrzeć, jak walczą do ostatnich resztek sił, wydzielając światło dla tego, kto go nie potrzebuje.

 

Wypuściłam z drżeniem wstrzymywane powietrze, starając się jednocześnie opanować skapujące po pysku łzy. Z trudem uniosłam łeb, obolały od natłoku negatywnych myśli. Całe ciało miałam jak z kamienia; wydawało mi się dziwnie ciężkie i nieruchome, jakby jedyne do czego było zdolne, to stać bez ruchu. Choć coś w mojej duszy wołało do mnie, abym została w miejscu i nie wyściubiała pyska na świat, zebrałam w sobie resztki siły, aby ruszyć do wyjścia z Jaskini Uzdrowiciela i skierować się do wytęsknionego legowiska. Z przygnębiającymi myślami o niechybnie nadchodzącej bitwie, wypowiedziałam słowa komendy, która gasiła jakąkolwiek jasność w tej grocie.

 

-Cień.

 

Cały świat okryła nagle nieprzebyta ciemność, czerń tak gęsta, że żadne spojrzenie nie mogło się przez nią przebić. Fala nocy zabrała mi wszystko, czego niegdyś kurczowo się trzymałam- radość, nadzieję, wiarę w lepszą przyszłość, własne myśli, a nawet zdrowy rozsądek.

 

C.D.N.

 

>Mitch...?<