· 

Jesienna Euforia

Stąpając cicho po wilgotnym, sypkim piachu, który wyścielał cały obóz, zerknęłam w niebo, obserwując białe obłoki powoli przesuwające się po niebie. Chmury zdawały się sięgać aż po horyzont; gdziekolwiek by spojrzeć, ledwo było widać skrawki różowo-błękitnego nieba oraz żółtego, jasnego słońca, powoli kryjącego się na zachodzie. Gdzieś w górze, w pobliżu Jeziora Dusz, zaskrzeczała pustułka. Nie znajdowała się daleko. Niemalże byłam w stanie wyobrazić sobie, jak z szelestem rozkłada pióra i energicznie poruszając skrzydłami, wzbija się w powietrze, aby ruszyć w dzicz na polowanie. Zanim to wyobrażenie na dobre zakwitło w mojej głowie, ujrzałam nagle nad wierzchołkiem obozowej góry wzlatującego brązowego, niewielkiego ptaka. Machając energicznie skrzydłami, poszybował on wysoko nad moim łbem, po czym skierował się w stronę południowego lasu. Wodziłam wzrokiem za drapieżnikiem, póki nie zniknął mi z pola widzenia za koronami drzew. Jednak gdy tylko wyłapałam spojrzeniem jasne korony, wyrwało mi się ciche westchnięcie. Zawsze ogarniał mnie smutek, gdy widziałam moich korzennych przyjaciół w takim stanie. Wprawdzie nadchodzące mrozy i utrata liści nie sprawiały im bólu, ale, mimo to, nigdy nie mogłam powstrzymać żalu kwitnącego w mojej duszy. Nagie, ciemne konary często nie dawały mi spokoju. Gdy tylko je widziałam, automatycznie upewniłam się, czy z drzewami jest wszystko w porządku. Dobrze było wiedzieć, jak się czują przed zimową, długą drzemką. I tym razem postanowiłam sprawdzić, czy nie przeoczyłam czegoś niepokojącego wśród moich korzennych przyjaciół.

,,Dobrze się dzisiaj czujecie?"-posłałam w ich stronę krótkie pytanie. Stojące najbliżej drzewo zatrzeszczało miło, a po całym lesie rozbrzmiał łagodny, cichy śmiech, brzmiący zupełnie niczym szelest liści lekko muskanymi chłodnymi podmuchami wiatru.

 

,,Oczywiście, że tak, dziecino!"-roześmiały się przyjaźnie.-,,Nie jesteśmy aż tak wiotłe, aby słaniać się od byle niepogody!".

,,Cieszę się..."-uśmiechnęłam się ciepło. Wiedziałam jednak, że pomimo tych zapewnień, nie raz czy nie dwa będę zadawać to samo pytanie. To było oczywiste, że się o nie martwiłam. Po prostu nie mogłabym się nie obwiniać, gdybym przeoczyła jakiś ważny szczegół, zdradzający o jakiejś chorobie czy zagrożeniu wśród drzew. Gdybym straciła je wszystkie z własnej winy, nigdy bym sobie tego nie wybaczyła.

 

Głuche stuknięcie wyrwało mnie z rozmyśleń. Cichy dźwięk, ledwo słyszalny pośród szelestu liści, trwał tak krótko, że nim zdążyłam zerknąć w stronę, z którego dobiegł, ten już zdążył ucichnąć. Zmarszyłam brwi, kierując się powoli w kierunku z którego prawdopodbnie doszedł. Przeczucie nakierowało mnie pod korzenia ogromnego kasztanowca, ale w tym miejscu moja pewność siebie natychmiast się ulatniała. Nie wiedziałam, czy to w tym miejscu rozległo się przytłumione łupnięcie, czy też dobiegło ono z innej strony. Sierść na karku uniosła mi się z zaciekawienia. Co mogło wydać ten osobliwy odgłos?

Swoje pytanie skierowałam w stronę najbliżej rosnącego drzewa. Zauważalnie górowało ono nad innymi, wznosiło się wyżej niż reszta; zupełnie jakby samym wierzchołkiem siebie chciało sięgnąć nieba. Gałęzie były krótkie, lecz silne- razem z osobliwymi, siedmioramiennymi liśćmi składały się w niezwykłą, zieloną koronę nakrapianą drobnymi, brązowymi łatkami. Całość ta tworzyła wizerunek nadzwyczajnie uformowanego kamienia... a może raczej niezwykłych, zielonych płuc Matki Natury.

 

,,Czy ty także słyszałeś to stuknięcie?"-zapytałam. W jednej chwili, tysiące przytłumionych szeptów przeobraziło się w głośny, silny głos, zupełnie jakby to jeden osobnik postanowił do mnie przemówić, a nie całe miliony drzew tworzących wspaniały, spokojny las.

 

,,Proszę o wybaczenie, dziecino"-donośny szelest liści wzebrał się tuż przed moim pyskiem, po chwili krążąc wokół mnie niczym chmara ciekawym motyli. Przez ogrom jednocześnie wypowiedzianych słów wyraźnie wybijał się ton, w którym dźwięczało poczucie winy.-,,To jeno me owoce, zmęczone schyłkiem roku. Wycieńczone po wielu dobach rozwijania się, opadają na ziemię. Nie moja rola je powstrzymywać, choć, proszę mi wierzyć, chciałbym zatrzymać je przy sobie na dłużej..."-wśród pni rozeszło się zduszone westchnięcie. Pokiwałam łbem, przyjmując ciszą słowa zrozpaczonego drzewa. Jesień zdecydowanie nigdy nie była ulubioną porą roku moich korzennych przyjaciół. Nie wyrządzała im wprawdzie krzywdy, ale codzienne przymrozki i lodowate dni szybko wysysały z nich energię i pozbawiały liści oraz nasion, owoców, kwiatów... pod sam koniec roku musiały rozstawać się z powiernikami swoich własnych genów i zdolności, czyli, innymi słowy, z własnymi dziećmi...!

Pokrzepiająco położyłam łapę na korzeniu potężnego kasztanowca.

 

Przymknęłam oczy, wyobrażając sobie, jak całą swoją energię przemieniam w jasne, ciepłe światło i delikatnym ruchem, niczym jakbym trzymała pajęczą nić, umieszczam ją w samym sercu drzewa. Chciałabym móc mu jakoś pomóc...

,,Wierzę w Twoje słowa. Zdaję sobie sprawę, z jakim trudem akceptujesz rozłąkę ze swoim potomstwem"-uniosłam łeb i otworzywszy ślepia, spojrzałam prosto na koronę drzewa. Wśród liści dostrzegłam niewielkie, kolczaste kulki, wyraźnie wyróżniające się spośród przytłumionej zieleni swoim dorodnym, jasnym kolorem. Starałam sobie wyobrazić, co bym czuła, gdybym to ja znajdowała się na miejscu tego biednego drzewa. Czułabym niepohamowaną radość, gdyby tylko moje dzieci przyszłyby na świat.

 

Opiekowałabym się nimi codziennie, ucząc je każdego dnia na temat otaczającej ich przyrody. Spędzałabym z nimi każdą wolną chwilę, dbając o nie, upewniając się, że nie dzieje im się żadna krzywda. Aż w końcu, niechybnie, nastałaby taka chwila, w której zmuszona byłabym się z nimi rozstać. Ruszyłyby wszystkie w dziki, niebezpieczny świat, aby szukać swojego szczęścia, przeżywać przygody lub nawet dzielić się z innymi wiedzą, którą im przekazałam, gdy były jeszcze młode. Ten dzień na pewno wyryłby się w mojej pamięci na dobre; czułabym smutek spowodowany rozłąką z moim potomstwem, ale i także radość, że byłam je wszystkie w stanie tak wychować, by mogły teraz o własnych siłach wyruszyć przed siebie i zasiać gdzieś nie tylko ich, ale i także moje ziarno, które kiedyś, tak jak one, rozwinie się tak dorodnie, że porzuci to, co kiedyś było mu bliskie i pójdzie odkrywać nowe ziemie, aby pełnić tą samą rolę co jego poprzednicy...

 

Gdy tylko patrzałam na to nieszczęśliwe drzewo, gula smutku natychmiast rosła w mojej krtani, a łzy napływały do oczu. Gdybym tylko mogła, natychmiast podążyłabym mu z pomocą... jednak nie miałam w sobie takiej mocy, aby to zrobić. Puszczanie swoich pociech w objęcia obcego świata było naturalnym odruchem drzew przed nastaniem zimy. Wraz ze zrzucaniem liści, żegnały się z własnymi potomkami, aby popaść w bezgraniczny smutek i zapaść w wielotygodniowy sen... wprawdzie z nastaniem wiosny, gdy wybudzały się w promieniach ciepłego słońca,  nie pamiętały już o pociechach, które je opuściły, ale wydawanie dzieci i rozstawanie się z nimi było ich obowiązkiem każdego roku. Niekończąca się mordęga... nie można było temu zaradzić. To była nieuniknione przeznaczenie nadane przez bezlitosną, a jednocześnie miłościwą naturę. Nieuchronny dar, który jednocześnie był zbawieniem i przekleństwem, karą i podarkiem. Nikt nie mógł temu zaradzić... jednak zawsze można było spróbować uśmierzyć niepokonany ból.

 

,,Pomogę ci"-odparłam hardo, napawając się falą szczęścia, która niespodziewanie napłynęła od strony zrozpaczonego kasztanowca.-,,Zbiorę tutaj twoje dzieci, aby razem z tobą spoczęły podczas najbliższej zimy"-uśmiechnęłam się pokrzepiająco, machając energicznie ogonem. Wiedziałam, jak wielką przysługę sprawię drzewu, przygarniając do korzeni jego pociechy... oczami wyobraźni ujrzałam, jak sama szykuję się do długiego, zimowego sen, a u moich bokach także rozkładają się radośnie gaworzące szczenięta...

 

,,Ależ, dziecino!"-pokrzyknęły drzewa, formując swe szepty w pełen niedowierzania ton.-,,Przecież...!"-nim jednak zdążyły dokończyć, przerwałam im, leciutko wbijając pazury w korę smutnego kasztanowca. Ból pojedynczego osobnika wpłynął na całą grupę. Zrobiłam to najdelikatniej jak się tylko dało, wyłącznie po to, aby zwrócić na siebie ich uwagę. Na moment zapadło milczenie. Jedynym odgłosem rozbrzmiewającym pośród tej niecodziennej ciszy, był szum wody w Jeziorze Dusz znajdującym się niedaleko, tuż za moimi plecami. Odetchnęłam głęboko, wdychając woń wilgotnej, zimnej ziemi pod moimi łapami. Dopiero po tym odważyłam się odezwać.

 

,,Nie chcę patrzeć, jak cierpicie"-odezwałam się cicho.-,,Wiem, że jest was naprawdę wielu. Wprawdzie nie jestem w stanie zaradzić wszystkim waszym problemom, choć zawsze się staram..."-spuściłam łeb, przenosząc spojrzenie z korony kasztanowca na własne łapy. Ciemne pazury nadal miałam wysunięte po tym, jak za ich pomocą zwróciłam na siebie uwagę. Nie kontrolując jednak ich działania, podczas rozmowy coraz silniej wbijałam je w korzeń cierpiącego drzewa.

 

-Przepraszam!-cofnęłam natychmiast łapę, piszcząc cicho. Doskonale jednak wiedziałam, że żadne drzewo nie będzie mnie w stanie zrozumieć, jeśli nie przemówię do niego za pomocą  myśli. Wzięłam głęboki wdech, starając się spokojnie kontynuować swoją wypowiedź.-,,Teraz jednak, gdy mam okazję pomóc któremukolwiek z was, nie mogę zmarnować swojej szansy. Nie potrafię siedzieć i bezczynnie obserwować, jak rozstajecie się z tymi, których kochacie. Dlatego, proszę..."-rozejrzalam się po rosnacym przede mnie lesie.-,,Choć ten jeden raz pozwólcie mi ukoić ból chociaż jednego z was...".

Zamarłam, wyczekując werdyktu drzew. Cierpiący kasztanowiec także zdawał się wstrzymywać oddech. Czy z jego korzeni biła właśnie nadzieja?

 

Wiatr zerwał się wśród liści, szarpał koronami, jakby w górę wzbijały się słowa sprzeczki. Czy drzewa mogły się teraz kłócić? Razem tworzyły jeden byt i na co dzień przemawiały wspólnym głosem, zgadzając się w oczywistych sprawach. Ale pomoc jednemu osobnikowi w sprawie jego potomstwa to bardzo poważna sprawa... niemalże niecodzienna. Czy był sens to robić? Co się z nimi wszystkimi działo, gdy miały samodzielnie zdecydować o losie jednego ze swoich pobratymców? Czy próbowały przekupić innych do swojej racji, zbierając się w niewielkie grupki z tymi, którzy podzielali to samo zdanie? Gdy tak nad tym rozmyślałam, doszłam do wniosku, że niewiele jednak wiem o moich drogich, korzennych przyjaciołach...

 

Niespodziewanie kasztan zatrząsł swoimi liśćmi, aż niektóre z jego dzieci ze stukotem spadły na ziemię mijając mnie tuż o włos. Wyrwało mi się zaskoczone piśnięcie, gdy od jego korzeni nagle zaczęły emanować fale pozytywnej energii i radość tak niepochamowana, że niemalże można było ją ujrzeć gołym okiem. W powietrzu zaszumiały słowa lasu.

,,W porządku, dziecino"-odparły, a w ich szeptach dało się wyłapać cichą nutkę powagi.-,,Możesz pomóc jednemu z nas".

 

Nie mogłam powstrzymać uśmiechu promieniującego na moim pysku. Dyskusja została zakończona, a werdykt podjęty: Kasztanowiec zapadnie w sen zimowy ze swoimi pociechami ułożonych wśród jego korzeni!

Niewiele czekając, doskoczyłam do najbliżej leżącej kupki suchych, pomarańczowych liści. Za pomocą łap, odgarnęłam je w poszukiwaniu małych, brązowych kulek. Posmutniałam nieco, gdy natrafiłam jedynie na podeptane, pobrudzone łupiny. Mimo to, nie zniechęcając się, ruszyłam natychmiast w stronę leśnego poszycia na dalsze poszukiwania. Na każdym kroku rozsuwałam suche patyki i igiełki na boki, czujnie rozglądając się za potomstwem kasztanowca. Już po chwili natrafiłam na jeden z nich- leżał smętnie wbity w ziemię. Prawdopodobnie jakiś wilk przechodząc tędy, przez nieuwagę na niego nadepnął i jednocześnie wepchnął w piach. Zadowolona ze swojego pierwszego znaleziska, pochwyciłam go delikatnie w zęby i zaniosłam tuż pod korzenia ogromnego drzewa. Ułożyłam go przodem do obozu w taki sposób, abym za każdym razem, gdybym kierowała się w stronę lasu, widziała go w towarzystwie własnego rodzeństwa. Przymykając oczy ze szczęścia, ruszyłam na dalsze poszukiwania. Kasztany znajdowały się w różnych miejscach. Raz odnajdywałam je bez trudu, za drugim razem musiałam przeszukiwać to samo miejsce nawet trzy razy. Jedne kasztany znajdowały się na widoku, niby czekając na odkrycie, inne zaś kryły się w cieniu, jakby bawiły się ze mną w chowanego. Niekiedy musiałam prosić inne drzewa o pomoc. Wtedy wskazywały mi kryjówkę ukrytego brzdąca. Za każdym razem, gdy przynosiłam je do jego rodzica, od razu wyczuwałam, z jakim trudem powstrzymywał fale swojego szczęścia, którego aż nie dało się nie zauważyć. Radość kasztanowca była niczym księżyc w środku nocy: jasna i niemożliwa do zignorowania. Nie kryły jej żadne chmury. Ja także nie mogłam powstrzymać szczęścia rozkwitającego w moim wnętrzu. Było niczym słaba, bezbronna roślinka w ciepłych objęciach wiosennego słońca. Gdy tylko udawało mi się zlokalizować choć jedną pociechę drzewa, nie mogłam powstrzymać się od kilku podekscytowanych machnięć ogonem. Tak bardzo się cieszyłam, że mogłam pomóc! Jesień już nie wydawała mi się tak okrutna dla drzew, gdy wiedziałam, że jestem w stanie uśmierzyć ich ból. Wraz z biegnącym czasem, zaczęłam z zadowoleniem zauważać, że gromada kasztanów wśród korzeni drzewa znacząco się powiększa. Za każdym razem, gdy na nią spojrzałam, dodawała mi ona sił do kolejnych poszukiwań. Nim zdążyłam się zorientować, straciłam już rachubę nie tylko odnalezionych potomków, ale i także upływającego czasu. Mijały kolejne minuty, a zachodzące słońce zaczęło się nieuchronnie kryć za horyzontem. Wpierw nieśmiało, powoli, wydłużając stopniowo cienie, potem zaś szybko i w pośpiechu, jakby chciało jak najszybciej pogrążyć świat w nieskończonych ciemnościach. Niektóre wilki ledwo co kończyły swoje codzienne obowiązki, inne zaś dopiero wyruszały wykonywać swoje zadania. Każdy, ktokolwiek mnie zauważył, przechodził obok bez słowa; a to z zaskoczenia, zastanawiając się, co wyrabiam lub zostawiając mnie w spokoju, wiedząc, że skoro wykonuję jakąś pracę wśród drzew, to oznacza, że jest to związana z nimi ważna sprawa.

 

Zatracałam się w swoim zadaniu tak szybko i bez jakichkolwiek sprzeciwów, że nim się spostrzegłam, światło dnia zaczynało wokół mnie gasnąć, a widoczność w lesie znacznie się pogorszyła. Ciemność zaczynała gęstnieć, kryjąc przede mną to, czego szukałam. Rozejrzałam się zaskoczona dookoła, gdy spostrzegłam, jak szybko nagle zrobiło się ciemno. Liście leżące na ziemi zlały się z nią w jedną, czarną masę, a wieczorne niebo było ledwo zauważalne pośród rozłożystych koron drzew.

 

,,Zaraz nastanie noc..."-uświadomiłam sobie.-,,W takim mroku nie uda mi się zebrać wszystkich kasztanów. Może inne drzewa mi pomogą w dalszych poszukiwaniach...?"-już miałam zwrócić się z prośbą do moich korzennych przyjaciół, jednak zamarłam, gdy w mojej głowie rozbrzmiał szemrzący głos. Pośród wszystkich szeptów, wyłapałam jeden, z którego wyraźnie biła radość i ulga, szczęście tak wielkie, że z trudem ogarniało się je umysłem.

,,Możesz już wypocząć, dziecino"-nastawiłam uszy, słysząc te słowa.

 

,,Odpocząć?"-zdziwiłam się, kładąc uszy. Co one miały na myśli? Czy chciały mi przekazać, że szukanie dzieci kasztanowca w ciemnościach jest bezsensowne i niewarte zachodu? Choć w mojej głowie natychmiast zaroiło się od natarczywych pytań, wstrzymałam je dla siebie, wyczekując odpowiedzi, która lada moment miała nadejść.

 

,,To już wszystkie moje pociechy"-wszystkie głosy wyrzuciły z siebie myśli dorodnego kasztanowca.-,,Udało ci się odnaleźć je wszystkie!".

Przez krótką chwilę sens wypowiedzianych słów do mnie nie docierał. Musiałam uważnie przestudiować każde słowo, aby w końcu zrozumieć sens tego, co mi przekazano.

 

,,W-wszystkie?"-nie dowierzałam. Zaskoczenie zamgliło moje myśli. Odwróciłam się na pięcie i doskoczyłam do korzeni przemawiającego drzewa. Omiotłam wzrokiem leżące na ziemi kasztany, zbite przy sobie w ciasną kupkę. Wcześniej wydawało mi się, że jest ich naprawdę dużo, ale po dłuższym przypatrywaniu im się, uświadomiłam sobie, że jest ich dojmująco mało... przeleciałam po nich szybko wzrokiem, dotykając łapą każdego z osobna i licząc je cicho pod nosem.

 

-37, 38, 39...-liczyłam w pośpiechu, mój język i umysł co chwila przekręcały cyfry. Chłód kulek łaskotał mnie w poduszeczki. Raz pojawiał się i znikał, ulatniał niczym słabe iskierki migoczące w mroku ogromnej, podziemnej groty. W moim umyśle odezwała się cicha myśl, informująca mnie, że powoli dochodzę do końca swoich zbiorów. Przełknęłam ślinę, gdy w końcu przyłożyłam pazur do ostatniego, zatrważająco małego kasztana. Drżącym głosem wypowiedziałam pod nosem ostatnią liczbę.-P-pięćdziesiąt...-wyjąkałam, nie dowierzając własnemu umysłowi i wzrokowi. Nie mogło ich przecież być tak mało! Kasztanowce to olbrzymie drzewa, na ich gałęziach zawsze rośnie bardzo dużo owoców! Dlaczego teraz było ich tak mało...? Czyżby to była moja wina? Odnalazłam ich tak mało?

 

,,Ale... dlaczego?"-nie dowierzałam. Głęboko w duszy bez ustanku wmawiałam sobie, że gdzieś się pomyliłam, że po prostu przeoczyłam wiele kasztanów skrytych pod osłoną gęstych roślin. Jednak gdzieś w sobie wiedziałam także, że nie ma tu mowy o pomyłce. Nie popełniłam żadnego błędu. Skoro kasztanowiec stwierdził, że zebrałam już wszystkie jego dzieci, to oznacza, że naprawdę ukończyłam już swoje zadanie...

 

,,Przepraszam, dziecino"-usłyszałam lekki, znacznie cichszy niż zazwyczaj głos w mojej głowie. Drzewa dookoła mnie zauważalnie posmutniały, odwzorowując emocje dorodnego kasztanowca.-,,To moje jedyne pociechy, które się zachowały od samego początku jesieni".

 

Przez umysł przemknęło mi szybkie, niemalże nieuchwytne wyobrażenie: kasztany zdzierane z gałęzi drzew lub wykopywane z ziemi, zabierane w dalekie tereny od swojego zrozpaczonego rodziciela... pozostała tylko nieliczna garstka, nietknięta przez oprawców.

 

,,Ledwo się rozwinęły, głodna zwierzyna przybyła, by napełnić nimi swoje żołądki. Ptaki, gryzonie, rogate łby... nim odeszły, by kłaść się do zimowego snu, większość mojego potomstwa zniknęła. Wyparowała. Zostało ich tak niewielu, zaledwie paru ocalałych..."-usłyszałam. Jesienny wiatr zerwał się wśród liści, szemrzących cicho niczym łagodne westchnięcie.-,,Lecz to dzięki tobie, dziecino, jestem w stanie się nimi teraz nacieszyć".

Świat zamarł na chwilę w miejscu. Wszystko, co mnie otaczało, przestało się ruszać. Dźwięki zanikły za kurtyną ciszy, a zapachy ulotniły się, pozostawiając za sobą jedynie suchą woń kurzu. Czułam, jak w mojej klatce piersiowej coś się dzieje, jakby serce, zazwyczaj pompujące zacięcie moją krew, teraz postanowiło się skurczyć... i urosnąć jednocześnie. Bowiem przeróżne emocje, przemyślenia przemykały po mojej głowie, nie dając mi chwili wytchnienia. Sama już się gubiłam w tym, co na co dzień nieświadomie kierowało mną w życiu.

 

Było mi smutno. Czułam nieopisany ciężar na barkach, łeb zdawał się ważyć więcej niż zwykle. Gdybym zechciała przemówić, prawdopodobnie nie byłabym w stanie tego uczynić; w gardle zaschło mi tak bardzo, że nawet oddychanie przychodziło mi z trudem. Cień winy spadł na mnie znienacka, zupełnie jakby wcześniej na mnie czekał i wypatrywał momentu mojej słabości. Czułam się tak, jakbym popełniła niewybaczalny błąd, haniebnie zgrzeszyła. Tylko pięćdziesiąt pociech... to wszak tak mało... na drzewach zawsze rośnie ich masa, setki, jak nie tysiące! Dlaczego zaś teraz okazało się, że jest ich tak mało...? Czyżby straceni bracia byli zwykłą ,,przynętą" służącą tylko po to, by móc ocalić resztę? Czy ich śmierć była warta tego, aby pozostałe dzieci utrzymały się na szali życia?

 

Choć w mojej duszy krążyły nieuniknione myśli i przemyślenia, pojawiały się pytania, na które nie można było odpowiedzieć z pełną pewnością, gdzieś w głębi siebie byłam w stanie dostrzec mały, ledwo widoczny promyczek dumy. Żałośnie mały, ale nadal usilnie trzymający się życia.

 

Udało mi się. Spełniłam swoją obietnicę, dotrzymałam słowa. Uratowałam pozostałe pociechy drzewa! Sama podjęłam się tego wyzwania, choć wiedziałam, że zawsze mogę wynieść z tego jakieś konsekwencje. Moja praca może pójść na marne. Cała energia i poświęcenie, jakie zużyłam dla tej sprawy, będą mogły w rzeczywistości być tylko niepotrzebną pracą, nic nieznaczącą pseudo-pomocą. Ale w ten sposób przekonałam się o urokach jesieni; drzewa wysilają się, aby zapewnić swojemu rodu potomstwo, są skazywane na porzucenie swoich pociech...

 

A ja się na coś przydałam. Poświęciłam swój czas, aby pomóc mojemu przyjacielowi. Dałam mu gwarancję, że swoje ostatnie dni jesieni spędzi przy swoich dzieciach.

 

Nie mogłam go zapewnić, że po przebudzeniu nadal będzie je miał przy swoich korzeniach; nieuniknione, że w czasie zimy głodne zwierzęta wytropią kasztany leżące pod lodowatą pierzyną śniegu. Może rzeczywiście wtedy okaże się, że całe to pomaganie drzewom było nic niewarte... ale jednak świadomość, że uśmierzyłam czyiś ból bez względu na koszty, napawała mnie szczęściem i spokojem.

 

Kiwnęłam łbem w stronę kasztanowca, dziękując mu za pokrzepiające słowa. Gdy zaś przeniosłam spojrzenie na niewielkie kasztany leżące blisko siebie pod korzeniem dorodnego drzewa, byłam niemalże pewna, że w zapadającej ciemności ich ciemne skorupki zalśniły nagle ciepłym, bursztynowym światłem pełnym miłości oraz wdzięczności. Obserwowałam, jak małe światełka migoczą do mnie w ramach podziękowania, po czym gasną, wtapiając się w czerń nocy. Zamrugałam; w jednej chwili promyczki wyparowały, pozostawiając mnie w objęciach zimna i nieokiełznanej nocy.

Jednak nie czułam się z tego powodu samotna. Gdziekolwiek bym się nie obejrzała, zawsze miałam przy sobie kogoś, kto wyciągnąłby do mnie pomocną łapę. Stanął w mojej obronie, ruszył z odsieczą. Moich pleców chroniły wilki- niezastąpieni towarzysze, silni pobratymcy broniących słabych i bezbronnych. Przede mną zaś, rosły potężne, mądre drzewa; cały las wsparcia, mądrości i niepohamowanej radości.