- Potem, jeśli mam dobrą wiedzę, nic wielkiego nie powinno się wydarzyć. Ze trzy większe osady. Raczej spokojni mieszkańcy. O dzień drogi od traktu niskie pasmo wapiennych gór... I dopiero potem prawdziwe góry, które są naszym celem. Ale to już... - Velganos machnął łapą, spojrzawszy w kierunku swojego przyjaciela. Nie wyglądało, aby tamten chciał coś powiedzieć. Stał i patrzył na północ.
- Rindil, wszystko gra? - Wilk podszedł do niego, usiadłszy obok. Wytężył wzrok, powędrowawszy za jego spojrzeniem.
- I po co nam to było..
- Ku pokrzepieniu serc. - Basior uśmiechnął się cierpko. Wiedział, że Rindil nie będzie zadowolony z takiej odpowiedzi. Łypnął oczami na bok, mina towarzysza była wymowna.
- Nie żartuj, Velganosie.
Niebo nad szlakiem było jaśniejsze niż wczoraj; pierzyna obłoków, wczoraj szczelnie zakrywająca firmament przed wzrokiem wędrowców, dziś ustąpiła, na wschodzie jeszcze trochę mgły zawisło nad horyzontem i tam z oparu wynurzyć się zamierzało za chwilę słońce. Nad głowami, nad obozem dominował soczysty błękit, choć gdy patrzyło się uważnie, nieboskłon nie był równo zabarwiony; niebo wyglądało na bezbrzeżną połać wody, w której mieszały się nurty kilku odpływów: pasma i plamy jaśniejsze, ciemniejsze, bledsze i przechodzące w szarości, na północy - w granat nieledwie, a na wschodzie nawet w jednym miejscu w amarant.
Layla, wilczyca o białej niczym śnieżny puch sierści, zaszła basiorów od tyłu.
- Piękne - powiedziała, podnosząc głowę. Rozciągnęła kąciki pyska w szerokim uśmiechu, po raz pierwszy zdradzając ochotę pochwalenia czegoś tak po prostu, dotychczas chwaliła tylko to, co było użytkowe, a zwłaszcza ostre i spiczaste, łatwo wchodzące w ciało, albo przeciwnie - twarde i odporne, nadające się jako ochrona - Raz widziałam ruiny potężnego zamku....
- Zdumiewasz mnie, Laylo. - Velganos pozwolił sobie przerwać jej.
Nie lubiła tego, obdarzyła basiora gniewnym spojrzeniem. Czarnuch obrócił lekko łeb, charakterystycznym wyrazem pyska zdradzając swój zapał do przekomarzań z nią. Prychnęła, kontynuując:
- ....Nie pamiętam, jak się zwał. Nieważne. Jedna sala miała podłogę mającą przedstawiać niebo, wyłożono ją jakąś niewiarygodną ilością małych płytek, i właśnie w galerii nad salą widziałam podobne wielobarwne niebo, ale były też tam i słońce, i księżyc, i gwiazdy, bo część nieba była dzienna, a część nocna... Piękne to było. - Westchnęła. Potem przekręciła głowę i powiedziała z namysłem - A może to było właśnie to niebo? Bo takiego - wskazała nosem - nigdy wcześniej nie widziałam.
Rindil milczał. Velganos uśmiechnął się tajemniczo, powiedziawszy:
- Nie sądziłem, że drzemie w tobie taki romantyzm. Wykorzystałbym to. - Wyszczerzył białe zęby.
Wadera - zawsze dumna i bezbłędna w swej ocenie - warknęła krótko, ostrzegawczo, dając wyraźny sygnał, że nie jest w nastroju do żartów.
- Dobre oko, Laylo. - Tu wreszcie wkroczył Rindil. Stoicki spokój wilka porażał, ale i jednocześnie zdumiewał. Layla lubiła to w nim. - Tak chłonnie pożądane w okrutnych czasach wojny.
- Dziękuję ci. - Uśmiechnęła się.
***
Słońce, choć blade, jednak grzało, szadź, szron i lód topiły się, i to coraz szybciej. Zanim zapłonęło ognisko ogrzewające kociołek z wodą na wywar z mięsa jelenia, blask wyraźnie osłabł, a jeszcze chwilę potem rośliny pozbawione usztywniających je powłok z lodu zaczęły uginać się sparzone mrozem, tracić soczyste barwy. Zebrane w obozie wilki śniadanie kończyły w otoczeniu burych traw, zamarznięte dno strumyka powlokła warstwa spływającej wody, kryształki lodu lśniły tylko na pogrążonym jeszcze w cieniu wschodnim zboczu parowu. Velganos zaczerpnął wody, napił się i umył. Pozostałe basiory poszły w jego ślady, a potem zwolniły miejsce przy strumyku wilczycom. Zaczęła się zwyczajna obozowa krzątanina. Lada moment wszyscy mieli przenieść się w inne miejsce, ruszyć dalej. Wojna trwała. Nie mogli pozwolić sobie na stratę czasu, gdyż odgrywał on bardzo ważną rolę.
Layla podeszła do Velganosa:
- Czy - Zaczęła, zamilkła, zaczerpnęła powietrza - wiesz, co może nas czekać dalej? Czy jeszcze jakieś dziwne coś może nas zaatakować? Pobratymcy szeptają, plotkują.. - Uniosła łapę, lecz natychmiast ją opuściła.
Oczywiście, pomyślał Velganos, tylko lewy bark, prawa łapa przez cały czas w pogotowiu. To się nazywa wyszkolenie.
- Jeśli dobrze pamiętam - a mapy i księgi przestudiowałem w sposób wyczerpujący - przez kilka następnych dni nie powinniśmy spotkać ludzi. Dojdziemy do pewnej osady, tam zrobimy zapasy.
- Kiedy to wszystko się skończy? - Zapytała wadera. Basior zobaczył w jej oczach zmartwienie.
- Nie wiem, Lay - Podniósł łapę na wysokość jej policzka. - Ale skończy, obiecuję. - Musnął ją opuszkiem palców za uchem - tam, gdzie najbardziej lubiła.
Wilczyca, przyjąwszy miły dotyk Velganosa, w pełni zawierzyła jego słowom, uspokajając strapionego niepokojem ducha. Wilk odwrócił się, odchodząc. Należało przeorganizować poszczególne oddziały - basior wiedział, że musiał się teraz nad tym mocno skupić.
- Velganosie... - Miękki, melodyjny głos Layli wypełnił powietrze. - Obiecujesz?
- Obiecuję.
A była to potężna deklaracja.
***
Od wschodu bił brzask niepozwalający patrzeć dłużej niż mgnienie oka, jakby pękło słońce i niczym nakłute żółtko wylało się na ziemię. Zjawisko było tym dziwniejsze, że blask był przeraźliwy, ale choć światło rozlewało się na boki, wcale nie zrobiło się jaśniej, promienie nadal niemrawo świeciły nad głowami, a ze wschodu płynęła rzeka mieniącego się połysku. Droga była wprawdzie miękka, pokryta warstwą mchu, ale gładka, można było nie obawiać się, że koła wozów, które za sobą ciągnęli, podskoczą na wybojach i że wozy się wywrócą. Szli równym marszem - Velganos z Rindilem na czele, za nimi Layla ze świtą walecznych wader i reszta odważnych pobratymców, którzy zgłosili się na ochotników do walki, do wojny, do przeprowadzenia rewolucji. Wtem coś zobaczyli - nagle setki, może nawet tysiące ptaków w panice uciekało przed blaskiem, leciały warstwami, nie atakując się wzajemnie i nie obawiając, jedne wyżej, inne niżej, niektóre polatywały, przysiadały na chwilę i frunęły dalej. Wszystkie, niezależnie od wielkości skrzydeł i sił, uciekały najszybciej jak potrafiły. Chwilę potem liczebna grupa wilków zobaczyła, że łąka też się porusza, faluje; blask utrudniał obserwację, ale pierwszy zrozumiał Velganos:
- Zwierzęta uciekają! - Krzyknął.
Sunęła na nich lawa drobnej i większej zwierzyny: zające wyciągały łapy i i biegły naprzód, nie zwracając uwagi na przecinającą szlak karawanę; długimi susami pędziły jasne, niemal żółte sarny; obok nich lisy i kojoty, nie zwracające uwagi na smakowitą, biegnącą obok nich zdobycz; uciekały, wyciągające krótkie nogi, skazane zapewne na śmierć świstaki, norniki, jakieś pieski stepowe i mnóstwo wszelkiej drobnicy.
- Osłonić wozy! - Krzyknęła Layla i zwolniła.
Miała rację, oszalałe z przerażenia zwierzęta pędziły na oślep, zadeptując się nawzajem, na pewno nie zamierzały zwalniać. Wszystkie wilki, z wyjątkiem prowadzącego Velganosa, który jeszcze nie widział niespodziewanego bliższego niż blask zagrożenia, przesunęli się na prawo od wozów, odsunęli nieco w pole, usiłując powstrzymać pierwsze szeregi spłoszonej zwierzyny. Przez chwilę wydawało się, że tego pomysłu nie da się zrealizować, ale gdy czoło uciekinierów dotarło na pięćdziesiąt kroków od idących równym marszem wilków, pierwsze szeregi zaczęły zwalniać, niektóre zające, dotąd śmigające przed siebie, zaczęły uskakiwać w bok, zderzając się kilkukrotnie. To - niczym pierwsza kula śniegu na zboczu - spowodowało powstanie wału ze skotłowanych, beczących, prychających, skrzeczących ciał i dało szansę powozom - dwieście kroków dalej fala uciekającej zwierzyny była rzadsza i znajdowała się dalej od traktu, więc udało się ją powstrzymać. Rindil warknął przeciągle. Kilka saren, choć śmiertelnie przerażonych, przeskoczyło na bok.
Od straszliwego blasku uderzyła fala upału. Teraz już nie ulegało wątpliwości, że to coś, przed czym uciekały zwierzęta, to przerażająca pożoga, wał żaru przetaczający się przez step.
- Patrzcie tam, nad żarem! - Layla wysunęła łapę, wskazując na horyzont.
Nad upiornym bałwanem ognia wzlatywały nadpalone ptaki, to te, które albo nie mogły długo lecieć, albo zlekceważyły niebezpieczeństwo, ufając sile skrzydeł. Teraz, rozumiejąc błąd i wytężając resztki sił, wzlatywały wysoko nad walec ognia, ale było za późno - ich lotki zajmowały się ogniem, ogony rozpalały i nieszczęsne ptaki, płonąc, frunęły jeszcze chwilę, by w końcu zwalić się na pędzącą po ziemi lawinę zwierząt.
- Kończąca się zima, co... - Velganos wycharczał pod nosem mało przyjemnym tonem. - Cholerna magia! Przygotować się! - Ryknął w stronę towarzyszy, zwracając ku nim łeb.
- To nie pożar! - Dopowiedziała swoje Layla.
- Pewnie, że nie! - Warknął Rindil.
- Ani step nie jest tak suchy, ani - gdyby nawet był - to nie dałby tak wysokiego ognia... - Zawołał ktoś z tyłu.
- Ani nie ma płomienia! - Kolejny głos. - Nie ma trzasku ognia, nic z tych rzeczy! I dymu nie ma!
- I pędzi w jednym kierunku!
Żar dopiekał wilkom, ale coraz wyraźniej zostawał z tyłu, umykali, uciekali przed pożogą, nadal nie wiedząc, ani co ją spowodowało, ani czym jest. Właściwie pewne było, że to nie jest zwyczajny pożar suchego stepu.
Przebiegnąwszy pewną odległość, czuli się już bezpieczniejsi, tylko pojedyncze sztuki zwierząt pędziły im na spotkanie, ogień parł w jednym kierunku, na zachód, nie rozchodził się na boki, nie rozszerzał.
-Nic wielkiego nie powinno się wydarzyć, Velganosie? - Rindil zrównał z basiorem krok. Po chwili dołączyła do nich Layla, która wtuliła głowę w bok czarnofutrego.
- Nie przewidziałem tego... - Velganos, objąwszy łapą waderę, zaczął się rozglądać.
- Co jest? - Zainteresowała się Layla.
Basior nie miał spokojnego wyrazu pyska:
- Wszyscy cali? - Zmarszczył gniewnie brwi.
Otrzymał potwierdzenie od Rindila, który również czujnie i uważnie czuwał nad grupą rewolucjonistów. Bo jakże inaczej mogli ich nazywać? Żołnierzami? Wojownikami? Zbyt prosto. Wszak każdemu z osobna przyświecała piękna, słuszna idea walki z zarazą nie-z-tego-świata.
- Mnie to się tak w ogóle nie podoba. - Powiedziała Layla, patrząc po towarzyszach broni. - Rozumiem, że stajemy, zatrzymujemy się ze wszystkim, bo i tak tego pogorzeliska dziś nie pokonamy?
I wtem, jak na komendę wszyscy odwrócili się w stronę zagrożenia, któremu w ostatniej chwili umknęli. Oglądana z boku ściana ognia przypominała wał muru zamczyska. Przed nią mknęła ława zwierząt, tylko nieliczne pchane instynktem uciekały w bok i ratowały skóry, futra, pierze... Inne, oszalałe z przerażenia, zbite w masę, trawożercy i drapieżniki, nie miały szans utrzymać szybkiego tempa ucieczki. Do wilków nie dobiegały żadne odgłosy, tylko ptaki czasem skwirliły i skrzeczały, po czym albo chwiejnie odlatywały i ratowały życie, albo nurkowały ku ziemi, zapalały się i waliły w żar.
Rindil zarządził ponowne rozbicie obozu. Kiedy to zrobiono, wozy stały bezpieczne z całym zachowanym ekwipunkiem potrzebnym do walki i przetrwania podczas wojennej tułaczki. Zapadł zmrok. Wilki usiadły razem przy małym, bezpiecznym palenisku, w którym tlił się szczap. Długo nikt nic nie mówił. Layla postanowiła, że odezwie się jako pierwsza:
- A może to, co dziś widzieliśmy to zjawisko naturalne? Czy jak to rozpatrywać - burza pyłowa, grad, trzęsienie ziemi? - Biała wadera czuła na sobie mętne spojrzenia pobratymców. - Nie patrzcie tak. Jestem tak samo zdezorientowana, jak i wy.
Velganos westchnął ciężko, wstając. Niespokojnie obszedł ognisko, ostatecznie siadając przy Layli. Zaciągnął się powietrzem, wypuszczając z głębi gardła swój donośny baryton:
- Nie tak miało być, wybaczcie mi. Plan był inny.... Przemyślany i porządnie ułożony - krok po kroku. Teraz już niczego nie jestem pewien. Dotąd żywiłem przekonanie, jak i kilku innych mych towarzyszy, którzy swą wiedzę zgłębiali w starożytnych księgach, że to jakaś zaległa w historii sprawa, legenda może, przekleństwo jakiegoś potężnego Maga Chaosu. Według map - jesteśmy na ziemiach, z których magia zniknęła dawno temu. - Basior zadarł pysk, spojrzawszy nostalgicznie na oddaloną od nich o zaledwie paręnaście metrów ścianę wypalonego lasu. - Skoro jednak magia nie zniknęła z tej krainy, a Ogień Chaosu istnieje, to może jest gdzieś jakiś specjalny wulkan, - tak pisano w podaniach - z którego trzewi wylatuje takie oto ogniste tchnienie, po drodze przybierając kształt kuli. Według zapisków gdzieś na zachodzie można znaleźć miejsce, w którym wygasają te Moce - stoją tam niezliczone ilości leżących wystygłych kolumn, monolitów, które są zasilającym źródłem energii Ognia Chaosu. Jak się zapewne domyślacie - trzeba je zniszczyć. Sądzę, że TO COŚ będzie nawracać. Albo nawet podążać za nami.
Rindil - wilk o wyjątkowo burgundowej sierści - powstał, skinąwszy łbem w stronę przemawiającego Velganosa. Podszedł i poklepał przyjaciela po barkach, potwierdziwszy jego słowa. Wymienili krótkie, aczkolwiek smutne uśmiechy. Pozostali, ochłonąwszy i nasyciwszy się przypieczonymi zającami, poczuli senność.
- Śpijcie, towarzysze broni. Wraz z Velganosem będziemy trwać i czuwać. - Szlachetny Rindil wypiął pierś, nie odpuszczając, nie poddając się. Mieli wspólny cel.
- Dziękuję. - Bursztynowe ślepia czarnego basiora błysnęły w świetle zawieszonego wysoko na granatowym niebie księżyca.
Layla jako jedyna z pozostałych kompanów starała się zawalczyć z wszechogarniającą ją potrzebą snu i odpoczynku. Chciała być - tu i teraz. Czuwać razem z nimi. Velganos, zabrawszy uprzednio ciepłe płótno z wozu, nakrył nim białą wilczycę. Ta zaśmiała się cicho:
- Przecież wiesz, że tego nie potrzebuję.
Odpowiedział jej leniwym, przeciągłym pomrukiem:
- Wiem. Śpij dobrze. To jest rozkaz. - Basior uśmiechnął się, liznąwszy waderę za uchem - tam, gdzie najbardziej lubiła.
- Z tobą mieć do czynienia to jeszcze.... Ale z Rindilem? Nie odważyłabym się. Nie myśl sobie, Czarnuchu, robię to tylko ze względu na niego. Velg?
- Tak?
- Obiecujesz...?
- Tak, Lay. Przysięgam ci. - Po tych słowach basiora, biała wilczyca zasnęła spokojnie, chrapnąwszy słodko i uroczo.
Velganos udał się nad przydrożny strumyk. Lubił szum wody w środku nocy. Pofalowana tafla ładnie odbijała światło srebrzystego księżyca. A więc to był ten moment, w którym należało wziąć się za rozważania natury psychologicznej, uczuciowej i emocjonalnej. Obiecał. On przecież Jej obiecał. Znaczyła dla niego wiele. Sam nie wiedział, jak i kiedy to się stało. Był typem samotnika, ale dziękował losu, że biała wilczyca imieniem Layla stanęła na jego drodze i ani myślała, aby odpuścić. I jemu, i sobie. Wiele jej zawdzięczał - naukę pokory, odstawienie pożerającego duszę mroku. Layla.... Napił się, mocząc łapy przy brzegu. Obiecał Jej, że to wszystko się skończy, że minie i wrócą do życia, do czasów, momentów i chwil sprzed wojny. Że zwyciężą. Że wszystko będzie dobrze i nikt nie zginie. Velganos nie chciałby tego. Za bardzo szanował swych pobratymców. A Laylę za bardzo kochał. "Cholera", przemknęło mu przez myśl, kiedy podniósł pysk znad strumyka, żeby spojrzeć w stronę zmierzającej w jego kierunku wadery. Jej białe futro lśniło w świetle nocy. Spokojnej nocy. Aż do tamtej chwili - zbliżyła się do niego. Zamknięte w czarnej piersi serce zabiło mocniej, a przez skórę przetoczył się przyjemny dreszcz.
- Cholera, Laylo... Miałas spać.
Nie dane mu było powiedzieć więcej. Layla skutecznie udaremniła mu to. Nie oponował. Ciepły wiatr zakołysał trawami, a oni, bez namysłu, poddali się emocjom i magii spokojnej nocy. Tę magię Velganos lubił. Ta magia mogła trwać wiecznie.
Wilki wstały skoro świt. Za zgodą wszystkich - musieli porzucić plany związane z dotarciem do osady, znajdującej się za wysokimi górami. W tej chwili cel był jeden - zachód. Pokonanie wroga, który ośmielił się zaatakować ich Ogniem Chaosu - dawnym, zapomnianym, istniejącym zaledwie w legendach i podaniach. Małe zboczenie ze szlaku? Nie szkodzi. Zaraza mogłaby ciągnąć się za nimi milami, niszcząc wszystko na swej drodze. Nie mogli do tego dopuścić. Ruszyli.
Czarne punkciki na tle mglistego nieba, poruszając się, przyciągnęły uwagę kroczącego na przedzie Velganosa. Było ich wiele. Ptaki krążyły, zataczając wolne, spokojne kręgi, potem raptownie zniżały lot i zaraz znów wzlatywały w górę, bijąc skrzydłami. Wilki opuściły dolinę z sąsiadującym z nią ognistym stepem. Basior obserwował ptaszyska przez dłuższy czas, oceniał odległość i przypuszczalny czas potrzebny na jej pokonanie, z poprawką na rzeźbę terenu, gęstwinę lasu, na głębokość i przebieg jaru.
- Nadłożymy trochę drogi. - Stwierdził wreszcie na głos, obracając łeb w stronę idących z tyłu pobratymców.
Jar był rzeczywiście tam, gdzie się go spodziewał. W pewnym momencie Velganos z góry spojrzał na korony drzew, ciasno wypełniające rozpadlinę. Zbocza wąwozu były jednak łagodne, a dno suche, bez tarniny, bez gnijących pni. Pokonali jar łatwo. Po drugiej strony był brzozowy zagajnik, za nim duże pola, wrzosowisko i drzewa, wyciągające macki poplątanych gałęzi i korzeni.
Cały czas kierowali się na zachód. Po trzech dniach wędrówki, zatrzymali się w niewielkiej osadzie. Tam spędzili dzień. Odpoczęli i wyruszyli tuż po zapadnięciu zmierzchu.
Niebo było czyste i ciemne. Wiał lekki wietrzyk. Znad otaczających okolicę gór przypłynął srebrzysty obłok. Promienie ciężkiego księżyca w pełni, umiejscowionego między dwoma szczytami, zabarwiły krawędzie chmur na pomarańczowo. Ze wzgórz i wierzchołków spływały po zboczach połyskliwe strumienie. Z dna doliny leniwie podnosiła się mgła, dość gęsta, by niemal przysłonić trawiaste podłoże, z łapami włącznie. Ruszyli naprzód. Podążali przez skąpany w krwistym księżycowym blasku las. Zmierzali w stronę polany. Wysoko pnące się w górę drzewa przysłaniały niebo, rzucając na ziemię pierzaste cienie. W świetle złotych gwiazd, Velganos, Rindil, Layla i reszta widzieli około dwudziestu nieruchomych plam w miejscach, gdzie leśna zwierzyna legła pośród traw. Jedna z łani wyciągnęła niezgrabnie lewą przednią nogę przed siebie. I w tym momencie nocą wstrząsnęła eksplozja. Gdy stado wilków znalazło się dostatecznie blisko odpoczywających jeleni, zwierzyna – jak jeden mąż – poderwała się gwałtownie i śmignęła naprzód. W powietrze wzbiły się tumany ulatującego spod kopyt kurzu. Płochliwa zwierzyna. Polowania w tym miejscu były nie lada wyzwaniem dla każdego doświadczonego myśliwego.Byli daleko poza granicami krain, z których większość z nich pochodziła. Właściwie, w pewnej chwili, nawet Velganos nie rozpoznawał terenów, na których przyszło im się znaleźć. Idący z mapą Rindil również. Nie wspominając o pozostałych. Musieli mocno kombinować, bo pewne zjawiska same narzucały bieg wydarzeń.
Gdy ognisty, porywisty wiatr oparzył skupione pyski wilków, wiejąc z każdej możliwej strony, w końcu dotarli. Wyszli z lasu, zostawiając piękniejszą, lepszą cześć terenu za sobą. Kiedy na moment wstrzymali wozy, ich bystrym, czujnym oczom ukazał się krąg osmalonych, dymiących drzew i traw. Wiele sosen straciło szpilki. Trawa na zewnątrz kręgu leżała płasko przy ziemi. W powietrzu unosiły się smużki dymu, niosąc ze sobą woń spalenizny. Velganos otworzył szerzej ślepia, mruknąwszy pod nosem:
- A więc to są Szare Wrzosowiska. Zachód... - Zmrużył oczy w zamyśle. - Sceneria dokładnie taka, jak opisywały księgi... - Powiedział do zrównującego z nim krok Rindila.
- Z zamkiem w tle? - Odpowiedział Rindil.
A tego, w pierwszej chwili, basior nie zauważył. Wytężył wzrok.
- To te ruiny... ! - Layla podeszła do nich, robiąc jeszcze większe z zaskoczenia oczy, niż Velganos. - To te! Opowiadałam wam o nich!
- Widzę. Ciszej, Laylo. Nie wiemy, z czym możemy mieć do czynienia. - Velganos postawił uszy, nasłuchując odgłosów z oddali.
Pośrodku czarnego kręgu samotnie stał lśniący, zdobiony dziwnymi grawerunkami monolit. Wśród spalenizny zaczęły pojawiać się pierwsze pasemka szarej mgły, sięgające bezcielesnymi palcami w jego stronę. Stali chwilę w napięciu. Zjawisko to było co najmniej mocno niepokojące. Jedyną rzeczą, jaka się poruszała, była mgła. Gęsta, stłumiona, rozsiewająca swe macki to tu, to tam. Najwięcej jej jednak było przy głazie.
- Co jest? - Velganos zaniepokoił się jako pierwszy.
Podeszli z Rindilem, ale na nieznaczną odległość. Zachowywali odpowiedni, nakazujący przez rozsądek i rozwagę dystans. Blady księżycowy cień ciągnął się leniwie po ziemi, zahaczając o ich sylwetki.
- Ogień Chaosu. - Powiedział Rindil. - Zobacz, co zrobił z tym miejscem. Nie zbliżajmy się, Velganosie, zawróćmy. Nie wiemy, co kryje się w ruinach - czy nie chroni ich jakaś czarna magia. Nie możemy ryzykować.
- Chroni albo siedzi... - Mruknął w odpowiedzi basior. - Za późno na odwrót. - Spojrzał przyjacielowi w oczy. - Księgi prawiły o zniszczeniu monolitów. Widzę tylko jeden, ale może w ruinach zamczyska jest ich więcej. Trzeba wszystkie zniszczyć.
Rindil westchnął głośno i przeciągle:
- Obiecaj mi, Velganosie, że nie zginiesz.
- Martw się o siebie. - Czarnuch zaśmiał się, rozciągnąwszy kąciki pyska w ciepłym uśmiechu pokrzepienia. - Potrafię walczyć, halo. Zapomniałeś już, staruszku?
Rindil zbliżył się do basiora, kładąc mu ciężką łapę na barku. Popatrzyli sobie w oczy. Wspólne historie, czasy niewoli, walki ramię w ramię i wszelkie przeżyte wojny, porażki i zwycięstwa - odbiły się w ślepiach wilków migającym obrazem wspomnień. Zrozumieli.
Basior o burgundowym odcieniu futra dodał po dłuższej chwili wspólnego milczenia:
- Obiecaj mi coś jeszcze. Właściwie, kilka rzeczy - dbaj o Nią. Velganosie?
- Tak, Rindilu?
- Nie wiem, co nas tu czeka. I jak się to skończy. Kiedy będzie naprawdę źle, kiedy polegnę....
- Przestań, do cholery.
- Zamilcz. I wysłuchaj mnie chociaż raz - porządnie i do końca, nie przerywając. Kiedy polegnę, nie każ sobie na to patrzeć. Zabij, dobij. Chcę, abyś to ty dokończył mój żywot w momencie porażki. Żadnego konania. Rozumiesz mnie, Velganosie? Obiecaj mi to.
Basior nie mógł wydobyć z gardzieli słowa. Bursztynowe ślepia zaszły mętną mgłą. To pewnie przez wiatr. Tak, to wiatr....
- Ob-obiecuję. - Odpowiedział głosem, który nigdy jeszcze u niego nie wystąpił - głos zwątpienia, porażki, żalu i bólu.
W stojącym pośrodku polany głazie wyryte były jakieś grawerunki. Layla zauważyła inskrypcje, po czym, zupełnie nieświadomie, spróbowała odczytać je na głos.
- Laylo, nie! - Wrzasnął Velganos, który nie zauważył momentu zbliżenia się wilczycy do monolitu.
Wilki rozbiegły się, dzieląc na poszczególne grupki. Część z nich pobiegła w stronę ruin, a część została na wrzosowisku. Każdy coś robił, badał, szukał, sprawdzał, był czymś zajęty.
Biała wadera zdawała się nie słyszeć nawołującego ją Velganosa. Niczym zahipnotyzowana, kontynuowała:
- Absens carens .. Animam debeo .. Animus aeger semper errat morituri te salutant.
Gdzieś w tle usłyszała szemrany pogłos, ginącego w eterze głosu basiora, który wrzeszczał zdartym gardłem:
- Nieeeee....!
I wtedy wszystko się zaczęło. Wbrew wszelkim prawom i prawidłowo zachodzącym zjawiskom przyrody: zza horyzontu wyłonił się skrawek słonecznej tarczy, rozwijając na niebie złocisty, świetlisty wachlarz. W jednej chwili ponury dotąd świat rozjaśniła pełna gama kolorów – mgła rozbłysła bielą, woda w przyziemnych rzeczkach stała się ciemnobłękitna, ceglano-błotny kolor gleby zajaśniał mętną żółcią, drzewa opatuliły się wszelkimi odcieniami zieleni, a powstały wokół głazu krąg zarumienił się czerwienią i pomarańczą. Ziemia zaczęła pękać. Wiatr ucichł, a powietrze zagęściło się tak, że dla normalnego zwierzęcia oddychanie było jedną z tych gorszych i trudniejszych czynności. Zaraz po Velganosie, zauważył to Rindil, który przybiegł Layli na ratunek. Czarny basior ponowił krzyk:
- Nieeee....! - Wiedział bowiem, że to pułapka.
Utworzone koło, pośrodku którego stał monolit zdobiła sieć czarnych, popękanych żyłek. W miejscach, gdzie ziemną powierzchnię naznaczyły charakterystyczne szczeliny, zebrał się szron. W jednej chwili Layla i Rindil poczuli, że coś ich blokuje. Gdy chcieli się wycofać, odkryli że nie mogą wyjść poza krąg. Jakby na linii okręgu powstała niewidzialna ściana, która uniemożliwiała ucieczkę. Wysunięta znad linii horyzontu ognista kula dopadła swymi ciepłymi promieniami ciał wilków. I tak aż zyskała na ostatecznej intensywności.
Gorąc palił do żywego. Znajdujący się za polem magicznej pieczęci Velganos nie mógł nic zrobić; nie mógł zbliżyć się do nich ani w żaden sposób pokonać sięgającej nieba ściany ognia. Był bliski rozpaczy. Krążył wokół, kombinując, szukając sposobu.... Wtem zorientował się, że wilki znajdujące się w ruinach, również zostały złapane w pułapkę Ognia Chaosu. Zamczysko płonęło.
Layla podupadła, krzycząc z bólu. Rindil starał się otoczyć ją ciałem, chcąc uchronić przed parzącym żywiołem. Nasiąknięte czarną magią chaosu miejsce, w którym się znaleźli, odebrało wszystkim po kolei moce. Wyssało z ciał i umysłów niczym soki z kwiatów. Inskrypcja została ponownie odczytana, tym razem przez Rindila, i to w różnej kombinacji. Basior nie wiedział tego, ale dzięki temu jeszcze bardziej spotęgował siłę działania Ognia Chaosu. Ułamki sekund dzieliły ich od ostatecznego końca. Lada chwila mieli zamienić się w grudki popiołu. Gdyby nie jedno gwałtowne zjawisko - ziemia zawaliła się, a wraz z nią Rindil i Layla. Brutalną wymuszoną siłą runęli w dół. Spadali. Grawitacja, szybciej niż ich, przyciągnęła osypujący się grunt, skalne odłamki, kamienie i wszelaką roślinność. Zdaje się, że należało chronić głowy przed zbliżającymi się w zawrotnym pędzie ku dołowi skałom – monolit posypał się w drobny mak. Nie było żadnego punktu zaczepienia. Ich ciała – wedle praw fizyki – spadały ziemnym tunelem w dół, którego głębokość była nieodgadniona. Straszliwa panika ogarnęła ciało białej wadery - niczym w najgorszych snach. Rzeczywistość zniknęła, a wraz z nią poczucie bezpieczeństwa.
- Obiecał, on mi przecież obiecał! - Layla machała łapami, chcąc złapać się czegokolwiek.
Spadali. Wciąż i wciąż. A wątpliwa przyjemność ta zdawała się nie mieć końca. Po chwili jednak wylądowali z hukiem na twardym gruncie. Rindil wstał jako pierwszy, niemalże natychmiast kierując się w stronę Layli. Pomógł jej wstać. Obydwoje otrzepali się, ale zdecydowanie nie mieli sił na nic więcej. Spojrzeli przed siebie. Znaleźli się w podziemnym tunelu. Bolało, tak bardzo wszystko ich bolało. Nie musieli długo podążać wyżłobionym w ziemi tunelem - gdy oczy przyzwyczaiły się do egipskich ciemności, ujrzeli przed sobą rozległą sklepioną jaskinię, zalaną zimnym blaskiem panującego wszędzie mroku. Może 'ujrzeli' to zbyt duże słowo. Jakieś kontury, zarysy zamajaczyły przed ich ślepiami. Jaskinia miała kształt nieregularnego owalu, wysokiego na jakieś pięćdziesiąt stóp, szerokiego na sześćdziesiąt. Dalej komora rozszerzała się dwukrotnie i kończyła dobry strzał z łuku dalej stosem grubych kamiennych płyt, opierających się o siebie pod niepewnymi kątami. Podłoże pokrywała sieć zadrapań, śladów wielokrotnych startów, lądowań, spacerów... Czego tylko.Rindil rozejrzał się za pasem z bronią, który zawsze nosił ze sobą. Jeden ze sztyletów pękł, drugi na szczęście zachował się w całości. Miecz tez zleciał ale klinga była wyszczerbiona na górnej krawędzi. Kiedy poszli dalej, zauważył dziwne ślady i przyłożył palec do pyska, nakazując Layli, żeby tym razem była cicho. Wadera skinęła głową, nie wykonując nawet najmniejszego ruchu. Zresztą, wszystko ją bolało i piekło. Usłyszeli coś. Poruszenie jakby? Tak! To reszta wilków - ujrzeli ich w ciemnościach, wyczuli! Ucieszyli się, dołączając do nich. Okazało się, że również spadli. Czyli już wiedzieli - znajdowali się pod ruinami zamczyska.
W ścianach jaskini ziało pięć otworów niskich tuneli, przypominających tajemnicze dziurki od kluczy, a także szerszy korytarz, dość duży, by pomieścić... no właśnie, co? A może kogo? Zalegała w nich nieprzenikniona ciemność, wyglądały na puste. Jako że Rindil szedł na przedzie, poczuł nagle coś na twarzy - coś lepkiego, cienkiego. Pajęczyna jakby? Zarówno Layla, jak i reszta, czuli się coraz bardziej nieswojo. Wszystko to było bardzo nienaturalne i tajemnicze. Wiało grozą. Z wnętrzności mrocznych korytarzy dobiegały osobliwe, chaotyczne pomruki, sugerujące obecność nieznanych stworów, przebiegających w mroku, i kapiącą bez końca wodę. Do owego chóru szeptów dołączył miarowy odgłos czyjegoś oddechu, dźwięczący głośno pośród ścian pustej jaskini. I wciąż ta niepewność - z każdym krokiem intensywniej narastająca. Rindil wyciągnał sztylet i miecz. Będzie musiał pamiętać, żeby ciąć w razie czego jedną stroną klingi. Zawsze jeszcze zostawały pazury ale nie musiały być skuteczne w każdym momencie i na każdego przeciwnika. I nie przy poparzonych palcach. Sztylet utrzymają, ale walki pazurami niekonieczni. Najbardziej charakterystyczna była jednak przenikająca powietrze mieszanina smrodliwych woni. Dominował wśród niej odór gnijących ciał. Wilgoć, pleśń i coś znacznie gorszego - mdlący, słodki fetor zdechłego mięsa. Pośród dziwnego chóru szelestów usłyszeli kilkanaście jednoczesnych stukotów, jakby ktoś uderzył w skałę całą garścią toporów. Dźwięk powtórzył się parę sekund później. Atmosfera stała się gęsta.Czy Rindil myślał o jakiekolwiek szansie dla nich? Przepływający przez nozdrza smród drażnił, a hałas potęgował nerwy. Idąca za Rindilem Layla czuła jak przepełniała ją złość połączona z bezsilnością. Brakowało jej Velganosa u boku. Przecież obiecał....
Cały czas musieli iść naprzód, gdyż nie było innej drogi. I wtem - w ułamku sekundy - wielka skręcona postać wyprysnęła z dużego tunelu, biegnąc wprost na wilki. Wybałuszone, pozbawione powiek czarne oczy. Właściwie, to osiem oczu. A pędził niczym taran na ośmiu owłosionych nogach. Potężny stwór, który ledwo mieścił się w jaskini, bo liczył sobie około dwóch i pół metra. Jadowita bestyjka wypadła z mroku z mocą i wściekłością, którą można było porównać do skalnej lawiny. Jednakże, pogłos jaki wywołał szarżujący stwór pomógł wilkom w ocenieniu jego lokalizacji. Obolały, ranny Rindil wystrzelił w kierunku potwora niczym błyskawica, dotkliwie raniąc mieczem jedno z jego odnóży, po czym w ostatniej chwili uniknął ciosu, który - jak grom - wbił się w ziemię tuż obok niego. Serce Layli biło jak oszalałe. Moment był wręcz kulminacyjny - atakująca bestia przygwoździła Rindila do twardej ściany jaskini, dopadając odnóżem jego gardła. Wilki chciały ruszyć mu na pomóc, ale stała się rzecz niespodziewana - huk rozniósł się echem po tunelu, a Velganos nadbiegł z drugiej strony, pędząc w popłochu w kierunku zmutowanego pająka. Wraz z zawaleniem się ziemi, ogień odpuścił, a czarny basior sprytnie wykorzystał tę sposobność.
Velganos zaatakował - wybrał jakieś wyjątkowo czułe miejsce w ciele potwora. Nerwy, ścięgna, cokolwiek, byle ograniczyć mobilność tego czegoś. Zatopił zębiska w odwłoku. Wielkość mutanta, paradoksalnie, pomogła mu w tym - stwór nie wszędzie mógł wejść i się zmieścić.
- Wykorzystajcie tunel! Jest za duży, żeby się zmieścić! - Krzyknął do reszty.
Towarzysze niemalże od razu ruszyli do ataku, szarżując. Skóra wraz z charakterystycznymi włoskami na ciele stwora wyglądała jak żelazne ćwieki, w dodatku - parzyła, dając dotkliwe rany w postaci napompowanych bąbli. Jedno z odnóży pajęczego podupadło, przez co do wilczych uszu dotarł upiorny, morderczy ryk. Pająk przez swoje gabaryty był nieco nieporadny, ale od czego miało się mniejszych kumpli. Takich metrowych. Teraz, po zjawieniu chmary towarzyszy, w jaskini zapanował przerażający smród - jak gdyby ktoś wrzucił kilkanaście nieżywych, kilkutygodniowych ciał do beczki z pomyjami, które potem przez tydzień fermentowano w letnim słońcu. W odwecie pajęczy stwór uniósł jedną z odnóży i z impetem wbił w łapę atakującej Layli. Wadera zawyła. Rindil trafił ostrzem w górną segmentowaną część. Zakrzywione pajęcze oczy kręciły się dookoła, stwór nie widział gdzie stawia odnóża. Jaskinia zaczęła się trząść, część skalnych odłamków z kilkoma soplami runęła na ziemię. Jeden spadł niebezpiecznie blisko Velganosa, a drugi już ranił go w grzbiet. Nie poddawali się jednak. Walczyli do ostatniej kropli krwi. Ale mieli już na niego sposób - wilki doskakiwały tak, że monstrum nie wiedziało, w którą stronę się obracać, gdzieś patrzeć, gdzie stawiać nogi. Jaskinią zatrzęsło. Przyspieszali, do granic możliwości. Więcej. Jeszcze więcej. Szarża. Atak. Unik. I znowu. Atak. Część skał runęło prosto na łeb potwora. Sytuacja na tyle oszołomiła olbrzyma, że nie wiedział nawet gdzie spojrzeć, a oczu do dyspozycji miał osiem. Pajęcze bestyjki turlały się po jaskini, skakały, biegały, czmychały, kopiąc i gryząc co popadnie. Część z nich kończyła przepołowiona ostrzem Rindila na pół. Część nadal walczyła, podgryzała, atakowała i pluła jadem. Niezdarne poruszanie się największego z nich sprawiło, że jaskinia w najbardziej napiętym momencie zatrzęsła się nie na żarty, zwiastując rychłe zawalenie. Skały zaczęły odpadać, głazy uderzały o ziemię. Tuż za olbrzymem odsłoniła się droga - tunel ze światełkiem na końcu. Wywołany nagłą lawiną i trzęsieniem łoskot był niewyobrażalny. Wszystko zaczęło się zapadać. Jeden z większych głazów spadł prosto na tylny odwłok olbrzyma, przygwożdżając go do ziemi.
- Teraz!!! - Krzyknęli Rindil z Velganosem jednocześnie. - Do wyjścia!
Wszyscy ruszyli. Wyszli, wybiegli, wypadli dosłownie w ostatniej chwili. Ostatni z kamiennych ciężarów spadł tuż za ich plecami, całkowicie zamykając wylot jaskini. Olbrzym utknął w środku przygwożdżony stertą skał. Na zewnątrz udało się czmychnąć niewielkiej grupce najmniejszych pająków, które zaraz gdy tylko poczuły wolność rozbiegły się na boki. Tylko jeden podskoczył, żeby ugryźć Velganosa w łapę. Zabił go, wbijając pazur w ciałko i wyrzucił za siebie, warknąwszy ostro.
Zapewne ku ogromnemu zdumieniu wszystkich, oczom ich ukazał się ..... kolejny monolit. Dokładnie taki sam jak jego poprzednik. Tyle że teren był inny. Gdyby spojrzeli w prawo, zobaczyli las. Gdy zerknęli w dół, ujrzeli zieloną, oświetlaną blaskiem księżyca dolinę. Z jaskini wyszli na naprawdę dziwną powierzchnię.
- O nie, nie, nie! To jakiś koszmar! - Pisnęła Layla, przylgnąwszy obolałym ciałem do Velganosa.
Głaz po prostu stał. Nie działo się nic nadzwyczajnego. Wiatr wiał, poruszając koronami drzew.
- Musimy je zniszczyć. Ale nie w taki sposób. Niech nikt nie waży się odczytywać inskrypcji! - Rindil znacząco podniósł głos.
Rozejrzeli się, popatrzyli po sobie. Każdy po każdym. Wszyscy - cali i zdrowi. Velganos odetchnął głęboko, przysiadając na wypalonej trawie. Nie był w stanie nic powiedzieć.
O tym, co wydarzyło się później, Velganos nie chciał śnić z najgorszych koszmarach....
Paraliżująca zmysły aura rozniosła się po terenie niczym mgła, zaglądając w każdy zakątek leśnej gęstwiny, nie szczędząc po drodze nikogo ani niczego. I Velganos, choć odporny na zagrywki stworzeń Chaosu, odczuwał to każdym atomem swojego ciała. Zza monolitu wyłoniła się pierwsza zmutowana bestia - wyglądem swym przypominająca kopytnego kozła, ale poruszającego się na dwóch nogach. Ot, kolejny mutant, wybryk natury. W rękach dzierżył większy od własnej rogatej głowy topór. Velganos był najbliżej - stwór zamachnął się, gotów oddać pierwszy, miażdżący cios. Basior warknął, będąc o sekundę szybszym - uniknąć uderzenia w łeb, odskakując na bok. Rogacz, wyczuwając siłę, jaką pałał Velganos, skupił się na nim. Żeby go dobić. Velganos z gniewnym wyrazem pyska wstał, otrzepując się teatralnie ze zbędnego kurzu i brudu. Rzucił coś jeszcze o wstrętnych potworach i już chciał przystąpić do kontry, kiedy w najmniej spodziewanym momencie zaskoczyła go wyłaniająca się zza drzew horda przeciwników. Zacisnął szczęki, spiąwszy mięśnie. Reszta wilków wraz z Laylą i Rindelem dopiero teraz mogli zauważyć, z czym mieli do czynienia, cóż takiego nadciągało w ich stronę. Koźle mutanty - rasa dzikich zmutowanych humanoidów z kopytami, muskularnymi torsami i rogatymi łbami.
Na ich szczęście, bestie te nie należały do najbystrzejszych istot świata. Nie świeciły, ani inteligencją, ani sprytem. Były jednak bardzo silne, zwarte, nasączone magią Chaosu i w pełni gotowe do mordu. Wypełnione nieuzasadnioną nienawiścią uważali wszystkie inne stworzenia za przyczynę swoich nieszczęść. W żółtych ślepiach błyskała dzikość oraz niepowstrzymana żądza krwi. Velganos doskoczył do tego, który znajdował się najbliżej, wykorzystując moment jego chwilowego rozproszenia. Basior, żeby wydrzeć ciężki topór z jego muskularnych rąk, musiał maksymalnie napiąć mięśnie w barkach, zaprzeć się łapami o jego kopyta i pociągnąć z taką siłą, że aż odrzuciło ich oboje. Basior był jednak żwawszy; pozbierał się sprawniej. Nie zastanawiając się ani chwili dłużej, przysadził ostrą częścią broni, rozdzierając powietrze na pół. Ułamek sekundy później rogata łeb rozpadła się na dwie części. Velganos sapnął ciężko, wymierzając reszcie bandy wyzywające, brutalne, mroczne spojrzenie. Zdaje się, że w takiej odsłonie żaden z wilków nie miał okazji go jeszcze widzieć. Coś w nim pękło, i to coś wcale nie poszło w dobrą stronę. Z bezwzględnością w ślepiach, postawie ciała i wyrazie pyska ruszył na kolejnych śmiałków, nie oszczędzając, ani siebie, ani ich. W jego ślady poszła reszta wilków, w tym Rindil. Walczyli. Aż do upadłego. Zabijali. Jedno po drugim. Nie obyło się bez otarć, głębokich ran, potu i krwi. Velganos, przy podrzynaniu gardła siódmemu stworowi poczuł jak opada z sił. Wywijał toporem może mniej sprawniej niż mutancie kozły, ale na pewno skuteczniej. Trafiał tam, gdzie powinien. Szaleńcze ciosy Velganosa zadawały śmierć. Wir walki miał również swoje konsekwencje, które czarny basior odczuł dotkliwie, kiedy jeden z rogaczy zadał mu solidnego kopniaka w potylicę i odrzucił go tym samym na przeciwległy kraniec leśnej alejki, gdzie skończył wgnieciony w twardy pień. Drzewo ugięło się pod naporem masywnego ciała Velganosa i zachwiało niebezpiecznie, zwiastując rychłe złamanie i powalenie. Otumaniony basior wymamrotał coś pod nosem, próbował się podnieść, ale w pierwszej chwili mu nie wyszło. Pozostała żywa część kozłopodobnych już ostrzyła rogi, kopyta i topory, skandując o bolesnej, długiej i wyczerpującej śmierci.
W najmniej spodziewanym momencie swojego życia, Velganos ujrzał konającego przyjaciela. Doskoczył do niego. Nie wiedział, co robił i co się działo. Rindil odezwał się, uprzednio wypluwszy z pyska krew:
- Pamiętaj, co obiecałeś, towarzyszu... Tam leży mój sztylet. Zrób to. Obiecałeś.
- Chędożyć te obietnice!
- Obiecałeś, Velganosie....
Lecz przerażony sytuacją basior nie był w stanie tego zrobić. Złamał obietnicę, nie dotrzymał obietnicy....
Velganos nie był w stanie zapanować nad wszystkim. A już na pewno nie nad kolejnym biegiem wydarzeń, który miał miejsce - ze strachem rozszerzył ślepia, przyglądając się ostrej krawędzi broni, zatapiającej się - jak nóż w musie owocowym - w gardzieli ukochanej Layli. Krew. Tryskająca krew. I szybka śmierć. Kozłopodobny stwór obrócił głowę, triumfując. Strach, sparaliżował umysł odebrał rozum, odebrał światłość myśli. Złamana obietnica....Kolejna.
W takich chwilach jak te działał instynktownie, brutalnie, wręcz zabójczo. Budziła się w nim chęć nieposkromionego, bezlitosnego mordu. Czerń powoli pokrywała serce, zabierając światłość umysłu. Rozważny osąd poszedł w odstawkę. Bezwzględne trzewia wewnętrznego mroku robiły z nim, co chciały, zabierając dobro. Gęsta atmosfera zacisnęła macki. Velganos otworzył szerzej oczy. Czuł jak kruszą się kości szczęki pod naporem zacisku zębów. Wszystko miało swoje granice. Był słaby, wycieńczony, ale wiedział, że nie może się poddać. Zapalna iskra nadziei leżała po jego stronie. Kiedy czarny basior stanął na mocnych łapskach, rozpoczęła się szarża. Nie brał jeńców, mordował. Metaliczny posmak krwi pobudzał jego receptory, wzmagał chorą adrenalinę. Dostał nowego napędu. O, zgrozo - zabijanie go chełpiło. Krwawe szczęki miażdżyły, zgniatały, odcinały, szarpały i rwały. Spory szał. Wilk oberwał parę solidnych razy, ale to go nie zniechęcało, wręcz przeciwnie. Kiedy wbił ostre szpony w ostatniego nieszczęśnika i rozdarł jego tors, nagła cisza opanowała okolicę. Nawet drzewa przestały szumieć. Ciężkie krople gęstej krwi ociekały z wilczego pyska, spadając na ziemię i brocząc leśną ściółkę. Przejmująca cisza zaległa w uszach. Basior, wciąż w pełnym napięciu, wylazł łapami ze zmielonego truchła, przysiadając obok. Basior nie był do końca sobą. Bliżej mu było w tym momencie do nieujarzmionej, żądnej krwi bestii niż przyjacielskiego, dobrego ducha. Wysunął lepki od czerwonej posoki jęzor, oblizując pysk - jak zachłanny drapieżca, któremu wiecznie było mało. Jeszcze za mało ofiar i śmierci.
Obietnica dana Layli, obietnica dana Rindilowi - złamane. Wszystko przepadło. A przecież obiecał....
***
Velganos, kiedy się obudził, czuł jak pali go każdy, nawet najmniejszy, o istnieniu którego pojęcia nie miał, mięsień. Ból atakował i drażnił z każdej strony ciała. Typowe zjawisko tuż po przebudzeniu ze snu, w którym ciało podejmowało walkę. Uniósł lekko łeb, rozejrzawszy się. Była noc, słyszał pohukiwanie sów. Spojrzał zaszklonym, mętnym wzrokiem na śpiące Alice i Vesnę. No tak - znajdował się w Jaskini Lazurowych Kryształów. Właśnie przeżył koszmar, kolejny raz. Dlaczego, skąd, jak.... To był sen, tak - wiedział to. Ale dlaczego ukazujący wydarzenia z przeszłości, w dodatku tak bolesne?! Zawył. Zawył do wtóru. Krzyknął, wydarł się, wydobywając z czeluście gardzieli bliżej nieartykułowane dźwięki i słowa. Tak, że zbudziłby zmarłego.
A przecież obiecał....
KOMENTARZE ORAZ PUNKTACJA:
- Ilość słów: 6148 (6 punktów)
- Fabuła: Oryginalna, dobrze rozwinięta i poprowadzona, wszystkie wątki zostały wyjaśnione i doprowadzone do końca. (10 punktów)
- Ortografia: 0 błędów (4 punkty)
- Interpunkcja: 3 błędy (4 punkty)
- „- I po co nam to było..” – Tutaj powinien być wielokropek składający się z trzech kropek, bądź jedna kropka.
- „Jednakże, pogłos jaki wywołał szarżujący stwór, pomógł wilkom w ocenieniu jego lokalizacji. – brak przecinka, który dzielił by czasowniki.
- Olbrzym utknął w środku przygwożdżony stertą skał. Na zewnątrz udało się czmychnąć niewielkiej grupce najmniejszych pająków, które zaraz, gdy tylko poczuły wolność rozbiegły się na boki. – Przecinek powinien być przed: „gdy”.
- Gramatyka/błędy językowe: 5 błędów. (2 punkty)
„Ale mieli już na niego sposób - wilki doskakiwały tak, że monstrum nie wiedziało, w którą stronę się obracać, gdzieś patrzeć, gdzie stawiać nogi. „ – „Ale nie w taki sposób. Niech nikt nie waży się odczytywać inskrypcji! - Rindil znacząco podniósł głos.” „Ale dlaczego ukazujący wydarzenia z przeszłości, w dodatku tak bolesne?!” - Nie powinno się zaczynać zdania od: „ale”.
- obok nich lisy i kojoty, nie zwracające niezwracające uwagi na smakowitą, biegnącą obok nich zdobycz; - Nie z przymiotnikami i przysłówkami piszemy łącznie.
- „Właściwie, to osiem oczu.” – Prawidłowa forma: „Ośmioro oczu”.
- Budowa: Brak uwag, dobrze napisane dialogi, wyraźne akapity, zdania dobrze złożone. (5 punktów)
Łączna ilość punktów: 31/33