Uwaga! Opowiadanie zawiera przekleństwa i wulgaryzmy!
Velganos obudził się cudownie rześki - nie pamiętał, by o czymkolwiek śnił. Opuścił leże, zmierzając w kierunku wzgórza. Znajdował się na górzystych terenach, ale nie był w stanie określić konkretnego położenia. Nowy, nieznany mu dotąd obszar otworzył przed nim swe wrota, zapraszając dalej. Otrzepawszy futro ze zbędnego brudu i kurzu, ruszył przed siebie. Przyspieszył, zamieniając spokojny chód w rytmiczny trucht po leśnej ściółce - łapy wybijały miarowy rytm przy każdym uderzeniu o ziemię. Nie potrafił stąpać cicho, o nie. Nie był pieprzoną rusałką o bezszelestnym, niemalże niezauważalnym sposobie poruszania się. Zapewne każdy zwierz w okolicy już wiedział, że coś nadciąga, że nadchodzi i zbliża się wielkimi krokami. A nawet głośnymi. W poświacie różowiejącego nieba jego ciemna sierść wyraźnie błyszczała - niczym czarna perła, odbijająca w wodzie światło. Rozpędził się, przeskakując nad powalonym, blokującym drogę pniem drzewa.
Żarłocznie próbował czuć wiatr na pysku podczas szaleńczego biegu przez las. Rozciągał wszystkie ścięgna swego mocarnego cielska z dziką rozkoszą odbijając się obiema tylnymi łapami i lądując na przednich. W pędzie minął jednego z wolniej poruszających się dzików. Z pełną mocą dotarł do jego nozdrzy piżmowy zapach zwierza. Kątem oka dostrzegł jego pękate ciało. Basior, poczuwszy w żołądku prawdziwą eksplozję głodu, przyspieszył. Był blisko; tętent racic odbijał się głuchym echem od jego wyczulonych uszu, wracając z powrotem do źródła i roznosząc się po eterze. Pogoń za ofiarą nie trwała długo – Velganos dopadł dzika, ryknąwszy donośnie. Zatopił kły w szyi zwierzęcia. Poczuł, że pod naciskiem jego szczęk pęka gruba skóra i rwą się mięśnie. Wbił pazury w szorstką szczecinę, rozkoszując się cudownym aromatem świeżego mięsa. Przerażający kwik rannego dzika rozdarł dzień. Ofiara walczyła jeszcze o życie, chrumkając rozpaczliwie, podczas gdy Velganos uwijał się wokół niego, wyrywając ostrymi zębami kolejne kawały cielska. W końcu dotarł do miękkiego podbrzusza i rozciął je szponami, otwierając drogę dla spragnionego krwi języka. Sycił się ogromnymi kęsami ociekającego czerwoną posoką mięcha, nie zważając na ostatnie podrygi zwierzęcia, które darło ziemię racicami, wydając ostatnie tchnienie. Basior chłeptał krew i odrywał smakowite paski mięśni i ścięgien. Wydawało, że minęła cała wieczność, nim ucichły ostatnie piski i ustał wszelki ruch; po chwili już tylko warkot wilka rozbrzmiewał w czeluściach lasu.
Po zaspokojeniu głodu, ruszył dalej. Szedł pod górę, wsłuchany w pracę własnych ścięgien i mięśni. Było ciepło, a zapach traw uderzał do głowy, oszałamiał, ale oszałamiał przyjemnie. Swobodna wędrówka nie trwała długo - przyłożony do ziemi pysk basiora napotkał przeszkodę w postaci wyrośniętego tuż przed jego ślepiami słupa. Zaraz, moment. Spojrzał w górę. Monolit stał u szczytu wzgórza. Nad pagórkowatymi polami krążył czarny kruk, zataczając spokojne okręgi na szeroko rozpostartych skrzydłach. Jedyny ruchomy punkt wśród zamarłego w promieniach słońca krajobrazu. Na szerokim u podstawy obelisku widniały wykute znaki runiczne. Velganos miał się na baczności. Zawieszony na jego karku medalion drgnął. - Cholerna magia... - Mruknął pod nosem, ostrożnie obchodząc kamienny blok. Coś było nie tak - czuł to każdym otwartym porem skóry. Zmrużył odbijające światło bursztynowe oczy, w myślach odczytując runy. Nie rozpoznał wszystkich. Ale jak się chwilę później okazało - nie musiał. Aura wokół monolitu zgęstniała, a powietrze zadrżało niczym spłoszone porywistym wiatrem fale na niespokojnym morzu. Nieskalany jak dotąd błękit nieba przykrył ciemny płaszcz zbitych chmur. Velganos, wywinąwszy wargi w gardłowym warkocie, wycofał się, strosząc uszy dla lepszego posłuchu. Zacisnął szczęki, przekląwszy szpetnie. - A miało być tak pięknie. - Burknął do siebie. Demony przeszłości? Ale jak? Skąd? Tutaj? Nie tak funkcjonowała moc podobnych temu magicznych obiektów. Nie tak.... Basior zaczął się rozglądać. - Pokaż się. - Warknął groźnie, zbyt pewnie i ostro. Wszak w każdej chwili mógł tego pożałować. Nasączona magią energia przybrała na sile. Wik podupadł, odczuwając pierwsze skutki działania tajemniczego, jawiącego się znikąd monolitu. Kiedy poczuł, że nie może się poruszyć, przeklął kolejny raz. Pieprzony paraliż. - Cudownie. Nie zginę tu przez jakiś kawałek skały, o nie. - Odezwał się, popatrzywszy w górę. Gdzie to przeklęte ptaszysko?! Kamienny słup zaczął dygotać niczym spętany niewolnik smagany ciężkimi batami. Jego barwa zmieniła się z ciemnych szarości i brązów zwyczajnej skały w bardziej krwiste odcienie, potem fiolety przemieszane z czernią. Wiatr zaświszczał niebezpiecznie w odmętach oddalonej od wzgórza o paręnaście metrów puszczy. Ucichł szmer leśnej zwierzyny. Ziemia zamarła, a wraz z nią natura - drzewa, krzewy, trawy....
Łapy wilka, wbrew jego woli, rozjechały się na boki, zmuszając go tym samym do szczelnego przywarcia ciałem do zimnego podłoża mokrej gleby. Amulet na jego szyi zaświergotał metalem, puszczając - zerwał się i niczym wystrzelona z łuku strzała wyleciał z impetem, trafiając w kamienną ścianę obelisku. Velganos zdołał tylko przekręcić łeb, zaciskając mocno szczęki - aż do krwi, która wąskim strumieniem wylała się z wilczych warg, spłynąwszy po pysku na ziemię. - Kurwa....- Nic więcej nie zdołał z siebie wydobyć, bo właśnie zobaczył, jak pojedyncze pnącze ulatuje z monolitu z prędkością światła i leci w jego kierunku. Zaraz za nim podążyło następne i kolejne, i jeszcze kilka. Basior dawno nie był w tak bardzo czarnej dupie. Bądź tunelu. I to takim bez wesołego światełka na końcu.
Żywe liany poruszały się równo, karłowaciały, gęstniały, pączkowały. U góry rozdygotanego bloku skalnego pojawiło się coś, czego kształt z każdą upływającą sekundą przybierał formę zmutowanej istoty. Małe, lśniące ślepia tego czegoś strzeliły na boki, potem postać obejrzała swe ciało, a ostatecznie wytężyła wzrok, by popatrzeć w dal - na kontrolującego go szamana. Stwór zawył, wyciągając zdeformowaną kończynę w stronę leżącego, nie mogącego się poruszyć wilka. Na niebie zgromadziły się ciemne chmury, nie dając słońcu żadnych szans. Błyskawica rozdarła nieboskłon, a zaraz potem rozległ się ogłuszający huk gromu.
A więc to pułapka. Ktoś wiedział, ktoś go śledził od dłuższego czasu. Basior nie był przygotowany na taki obrót spraw. Szukał w głowie rozwiązania, jednak nie pomagał fakt, że nad jego bezużytecznym, sparaliżowanym cielskiem zawisła dziwna postać, która za sekund parę miała pozbawić go żywotności. I to na dobre. Jakież to siły... Skąd....? Co to za miejsce....
Nie było czasu ani warunków na rozmyślania. Dostał pierwszy cios - liany dotkliwie i boleśnie uderzyły w wyprężony, sztywny kręgosłup. Basior warknął złowrogo, obnażając zakrwawione dziąsła i lepkie od brudu kły. Pysk wykrzywił grymas bólu. Zrobiło się gorąco. Nagle otworzył szerzej oczy - szlachetna barwa bursztynu ustąpiła miejsca mrocznej czerni. Skończyło się myślowe dochodzenie, a rozpoczęło konkretne działanie. Nie miał wyjścia, wiedział, że musiał to zrobić, choć bardzo tego nie lubił - wiedział, że to jedyny ratunek i wyjście z tej pokrętnej, zagrażającej jego życiu sytuacji. Skupienie. Wola walki. Mrok. Odmęty podświadomości. Coś błysnęło - i to nie w strefie widzialnej. Coś pękło - w nim, w basiorze. Żywioł mroku zatoczył własne koło.Jeśli miałby nastać koniec świata, to dokładnie w tym momencie. Bo jakież inne wrażenie mógł odnieść Velganos, dla którego rzeczywiste tu i teraz właśnie się skończyło. Pękła nić bytu, zaginając czasoprzestrzeń. Powietrze zawirowało, kreując pewną dziwną matnię - to działanie wilka, który starał się wytworzyć pod sobą magiczną pieczęć, dzięki której mógłby przenieść się w inny punkt i tym samym uniknąć kolejnych ciosów i ataków. Sparaliżowane ciało nie było w stanie przynieść mu żadnych korzyści, otwarty zaś umysł już tak, co odpowiednio wykorzystał. Zdeformowana postać zbliżyła się z zamiarem wykonania ostatecznego, śmiercionośnego uderzenia wszystkimi czterema kończynami, które wydawały się być ze stali. Łomot, zwiastowały konkretny łomot. I ból. Przed tym, co miało wydarzyć się za chwilę, Velganos usłyszał jeszcze wysoki skrzek lądującego tuż przy nim czarnego ptaszyska. Jeszcze zdążył mu się przyjrzeć - kruk. I to ten sam, który latał nad polami. Ciało czarnego wilka zawibrowało, wpadając w dzikie drgawki. Spękana ziemia rozstąpiła się, pochłaniając go do środka, ciągnąc ku sobie, zamykając szczelnie pod pokrywą nicości. Udało się - wpadł we własną pułapkę. Nic przyjemnego, nie polecał. Od całkowitego odłączenia od krzywizny wymiaru ratowała go tylko zachowana podświadomość umysłu. A potem zgasły światła. Kurtyna znanej mu rzeczywistości opadła, zamykając go w bańce opętańczych macek pustki.
Wiejący z północy wiatr wplątał się w zarośla, gęste korony drzew i przyboczną łąkę, gwiżdżąc, świszcząc i trzeszcząc. Od zachodniej strony skraju lasu ciągnął się kamienisty trakt. Otumaniony basior podniósł łeb - szybko tego pożałował. Wymamrotał coś pod nosem, podejmując pierwszą próbę powstania. Nic z tego. Czerń na nowo pokrywała serce, zabierając światłość umysłu. Rozważny osąd poszedł w odstawkę. Rozchylił szerzej ślepia - wydawało mu się, że minęły całe wieki od momentu... Ach, tak - niewiele pamiętał. Wystawił jęzor, oblizując pysk. Ciężkie krople gęstej krwi ociekały z wykrzywionego bólem pyska, spadając na glebę i brocząc leśną ściółkę. Z rozciętej na łbie rany przy uchu sączyła się posoka. Oprócz licznych otarć, nacięć, siniaków i zadrapań miał również poważniejsze rany - otwarte złamanie lewej łapy, rozcięta do kości skóra przy łopatkach, obite bolące żebra wraz z klatką piersiową i wbity głęboko w przednią łapę kawałek jakiegoś żelastwa. Ból trawił go zjadliwie i powoli. - Gdzie ja, kurwa, jestem... Co się stało. - Zdaje się, że odpowiedzi na te egzystencjonalne pytania będzie musiał poznać później. Z krzywym wyrazem pyska popatrzył na swoje rany, oceniając przydatność ciała. Zgrzytnął na zębach, kiedy usłyszał tuż nad obolałym uchem skrzek jakiegoś ptaszyska. Warknął, chcąc go odstraszyć. - Wynoś się. - Mruknął, poruszywszy się. Niespodziewany towarzysz nie poddawał się - wzbił się w górę, by po chwili wylądować i przysiąść basiorowi na łbie. Nie wiadomo czy była istota równie porywcza, co Velganos, która potrafiłaby wpaść w szał w zbliżony do jego szału. Wilk wydobył z czeluści gardzieli żelazny warkot, który obudziłby martwego. Tak bardzo pragnął podnieść się, zatopić zębiska w małym karczku ptaka i rozszarpać go, pozostawiwszy tylko małe, chude, patykowate nóżki. Zdołał obrócić łeb, skrzydlaty zwierz podfrunął, odsunąwszy się. Ślepia wilka rozszerzyły się w momencie, w którym Velganos rozpoznał w irytującym ptaszysku.... kruka ze wzgórza. A potem opadł z sił. Zasnął - ranny, poturbowany, z niemocą umysłu, z marnymi szansami na przeżycie bez magicznej pomocy i magicznych medykamentów.
Przyjemny szum płynącej wody pomógł mu oddać się snom. Potok biegł przez sam środek lasu, w którym nie brakowało ryb i miejsca do kąpieli.
(Autor obrazka: Wytchstone in the Silvus Mari)
C.D.N.
>Red Dust?<