· 

Wyzwanie Tytanów #23

Ciekawość.

Tylko to czułem gdy patrzyłem na kolejne wilki przechodzące próbę. Z zainteresowaniem przyglądałem się jak oplatają je liany, jak niektórzy szamoczą się panicznie próbując się wyrwać, jak po wypuszczeniu wyglądają jakby nie spali przez tydzień. Niektórzy mieli rozbiegane oczy i wyglądali jak bliscy szaleństwu. Inni zaś wyglądali tak obojętnie, jakby próba w ogóle ich nie wzruszyła. Jednak każdy się bał. Może nie wszyscy mówili to na głos, ale każdy się bał.

W tym i ja. Starałem się tego nie pokazywać i dodawać otuchy innym wilkom, rzucając żartami na prawo i lewo by rozluźnić napiętą atmosferę. Jednak patrząc na coraz to kolejne wilki podchodzące do próby, zaczynałem się coraz bardziej denerwować. Widziałem jak liczba wilków które miały próbę dopiero przed sobą zmniejszała się. Nie chciałem być ostatni.

 

- Och, bogom dzięki! - usłyszałem głos Alice pomagającej wyplątać się biało-niebieskiej wilczycy z lian. Wadera chwiejnym krokiem podeszła do nas.

- Wooo! Brawo Nib! - zawyłem by przerwać chwilę ciszy. Niyebe uśmiechnęła się słabo z widocznym smutkiem w oczach. - Dobra, kto teraz? - zapytałem rozglądając się po grupie. Nikt się nie zgłosił. - To chyba znaczy, że moja kolej.

Z udawaną pewnością siebie ruszyłem w kierunku drzewa. Odwróciłem się ostatni raz do moich towarzyszy.

- Do zobaczenia za chwilę! - pomachałem im łapą, po czym podszedłem do drzewa. Poczułem jak pnącza zaczynają mnie oplatać. Mierzwiły mi futro, oplatały się wokół łusek, wiązały łapy i uniemożliwiały ruch. Przełknąłem głośno ślinę, zanim pogrążyłem się w ciemności.

 

Gdy liany zaczęły się rozluźniać, pierwsze co zobaczyłem to światło. Przymrużyłem oczy, odzwyczajone od światła. Pnącza stopniowo zaczęły się wsuwać z powrotem na drzewo, a ja niepewnie postawiłem łapy na ziemi. Poczułem miękką trawę pod nogami.

 

- Hej, nie było tak źle, co wy wszyscy tak przeżywaliści- - zacząłem mówić rozbawiony, lecz przerwałem w połowie słowa gdy zobaczyłem. A właściwie, nie zobaczyłem. W miejscu, gdzie jeszcze chwilę temu były wilki z watahy, nie było nikogo. Rozejrzałem się zdezorientowany dookoła.

- Halo? Jest tu ktoś? - zawołałem, jednak odpowiedziała mi cisza.

- Nib? - cisza - Alice? - cisza - Red? - cisza - Aarel? - cisza.

Przestąpiłem nerwowo z łapy na łapę.

- Ktokolwiek?! - krzyknąłem z łamiącym się głosem. Czy coś im się stało? Może nie było mnie tak długo, że wszyscy sobie poszli? Nie, przecież to niedorzeczne, nie zostawiliby mnie. Może i nie jestem w stadzie jakoś długo, ale to nie zmienia faktu, że jestem jego częścią. Nie mogli mnie tak po prostu zostawić. To niemożliwe. Nie mogli. Nie zrobiliby tego.

 

"A może?" odezwał się nieznośny głosik z tyłu głowy. Nie, nie "może". Po prostu nie. "Może oni od początku cię nie chcieli? Może przyjęli cię z litości?". Nie zrobili tego. To teraz moja nowa rodzina, to moi przyjaciele. To nie w ich stylu. Głos już nic nie powiedział.

Podniosłem łeb do góry i wciągnąłem powietrze. Nie było nawet czuć ich zapachu. Jakby ich tu nigdy nie było.

 

Rozejrzałem się jeszcze raz, zaczynając coraz bardziej panikować. Nie lubię być sam, nie znoszę być sam, b o j ę się być sam. Czułem, jak ogarnia mnie coraz większy strach. Miałem wrażenie, jakbym się kurczył, jakbym był coraz to mniejszy, aż w końcu po prostu zniknę. Próbując wyrwać się ze szponów lęku, zrobiłem pierwsze co przyszło mi do głowy. Ruszyłem jak najszybciej umiałem przed siebie. Z powrotem do labiryntu. Może po prostu poszli pozwiedzać. Albo postanowili wrócić do watahy. Jeśli się nie zgubię, może uda mi się ich dogonić.

 

Przekroczyłem próg labiryntu. Po raz drugi tego dnia. A może minęło już kilka dni?

Biegłem korytarzami, jedynymi dźwiękami które mi towarzyszyły były kroki odbijające się echem i mój własny, rozedrgany oddech. "A jeśli oni naprawdę mnie zostawili? To by znaczyło, że... Że zostałem sam. Nie mam już nikogo."

 

Rozmyślania przerwało mi drżenie podłogi, ścian i wszystkiego wokół. Wyhamowałem gwałtownie by nie przywalić w wyrastającą przede mną ścianę. Obróciłem się, by pobiec w drugą stronę, jednak tam też było zagrodzone przejście. Byłem w pułapce.

- Ha ha. Bardzo śmieszne - powiedziałem w przestrzeń. Odpowiedziało mi echo. - Nie no, nie róbcie sobie żartów, halo no.

 

Zacząłem nerwowo chodzić po pomieszczeniu. Myśl Victor, myśl. Musi być jakieś wyjście. Przecież nie będziesz tu tak czekać kilka godzin, aż labirynt łaskawie odsunie ci ścianę. Usiadłem na ziemi i zacząłem gapić się w ścianę, próbując wymyślić jak się wydostać. Na pewno się nie przebiję, nie ma szans. Uniosłem łeb. Za wysokie, nie wdrapię się na górę. Skrzydeł nie mam, a gdybym miał to na za dużo mi się one nie zdadzą. Zaskrobałem łapą w podłogę. Nie podkopię się, nie ma nawet takiej opcji.

Po przesiedzeniu tak 20 minut nareszcie mnie olśniło. Palnąłem się sam w głowę, że też wcześniej na to nie wpadłem! Ja się umiem t e l e p o r t o w a ć. Gdy jednak to zrobiłem zamiast zwykłego szarpnięcia, poczułem walnięcie w głowę, a sekundę później leżałem na ziemi, dalej w zamknięciu. Czyli przez ściany też nie mogę się teleportować, super.

 

Mówiłem już, że nie lubię być sam? No to powiem to jeszcze raz: nienawidzę być sam. Jest to chyba jedna z niewielu rzeczy których się naprawdę i na serio boję. Samotność. Porzucenie.

Nie wiem, ile czasu siedziałem w zamknięciu. Kilkadziesiąt minut? Kilka godzin? Kilka dni? Nie wiedziałem i nie chciałem wiedzieć. Całkiem już się poddałem, porzuciłem jakiekolwiek resztki nadziei na to, że moi przyjaciele po mnie wrócą.

 

Śmiech. Rozmowa. Kroki. Wilki.

- Hej, a widzieliście gdzieś Victora? Pod drzewem go nie ma. - usłyszałem głos Ketosa.

- Nie widziałam i nie chcę widzieć. Po co nam ten tchórz? To tylko niepotrzebny balast, słabe ogniwo. Wiadomo było, że się wyłamie. - ktoś zaśmiał się damskim głosem. Alice.

Podbiegłem do ściany i zacząłem w nią rozpaczliwie drapać.

 

- Hej! Hej! Jestem tutaj! - krzyczałem, jednak wilki po drugiej stronie ściany mnie nie słyszały. Albo nie chciały słyszeć, sądząc po ogólnym pomruku aprobaty po słowach Alice.

Osunąłem się na ziemię. Teraz będę siedział tutaj, sam, na wieki. Sam. Samiutki. W samotności. Bez nikogo. Tego bałem się najbardziej przez całe moje życie. Że zostanę sam. Poczułem jak łzy bezsilności napływają mi do oczu, jak zaczynam się coraz bardziej trząść na myśl o życiu bez jakiekolwiek oparcia. O ile długo pożyję, bo labirynt nie wyglądał jakby miał zamiar prędko mnie wypuścić. Oparłem łeb na łapach i słuchałem radosnych rozmów za ścianą.

 

Zaraz.

Zaraz zaraz zaraz. Przecież o ile dobrze kojarzę, labirynt na początku wygłuszał rozmowy. Jak próbowaliśmy krzyczeć do innych, nikt nie odpowiadał. Czemu teraz nagle to by się miało zmienić? Coś tu jest nie tak...

 

Drzewo.

Ból głowy.

Pnącza.

Ból głowy.

 

Pamiętam!

- Hej! Labiryncie! - czułem się głupio krzycząc na budowlę, ale po tym co do tej pory przeżyłem, nic mnie już nie zdziwi - Nie boję się, słyszysz? Nie boję! Oni by mnie nie zostawili! Wsadź sobie tą samotność!

Następną rzeczą którą pamiętam, były liany stopniowo uwalniające mnie ze swoich objęć. Wydostałem się i na drżących łapach ruszyłem do przodu. Wszyscy tam byli, tak jak powinni być.

- Nie było tak źle! - powiedziałem, kłaniając się teatralnie. Sekundę później zrobiło mi się czarno przed oczami i zaryłem pyskiem w trawę.

 

C.D.N.

 

>Aarel? Good luck ^w^<