Byłem lekko zaniepokojony stanem w jakim Alice zakończyła swoją próbę, Midnight też wyszedł nie w najlepszej kondycji, może fizycznie dobrze, lecz widziałem chaos i smutek w jego oczach, Irni natomiast była wykończona fizycznie, mimo jej szczęścia, że to się skończyło jej oczy były mętne z wyczerpania, domyśliłem się, że roślina ta działa w różny sposób, może ranić psychicznie lub fizycznie, prawdopodobnie też w oba sposoby. Szczerze mówiąc byłem ciekaw tych tortur jakie sami umiemy sobie zafundować w swoich umysłach. W końcu nasze lęki czy inne blokady psychiczne siedzą tylko w nas i my sami na siebie zakładamy te pęta i jesteśmy więźniami własnego mózgu czy serca.
Tak czy siak teraz była moja kolej, a przynajmniej nikt inny zbytnio się nie śpieszył by pójść na test. Wystąpiłem przed szereg i podszedłem przed drzewo. Zanim mnie oplotło pożegnałem się z częścią watahy, która była obecna w labiryncie i zapewniałem ich pełen optymizmu i wielkim przekonaniem, że zaraz wrócę do nich. Starałem się być przekonujący a przede wszystkim chciałem podnieść resztę na duchu by choć trochę rozluźnić atmosferę w wnętrzu tej majestatycznej budowli. Jednak w głębi serca też byłem przerażony tym, co mogę tam zobaczyć, poprzednie kuszenie było trudne, tak silnymi emocjami jak miłość nie powinno się bawić,nigdy i w żaden możliwy sposób.
Zbliżyłem się jeszcze bliżej drzewa, emanowała od niego niesamowicie potężna aura, jego moc dosłownie było czuć na sierści, jako cudotwórca byłem już na to wyczulony. Stało się coś dziwnego, gdy roślina miała mnie już oplatać, po zetknięciu z moją skórą, jego aura zadrżała a liany na chwilkę się zatrzymały, a może nawet lekko wycofały? Zbyt skupiłem się na świecie paranormalnym by to zauważyć. Jednak drzewo nie miało zamiaru odpuścić i oplotło mnie porządnie, zaczęło od pyska i oczu, wręcz momentalnie straciłem kontakt z wilkami, a powietrze stało się świeższe i nie wyczuwałem tej samej energii co wcześniej.
Otworzyłem oczy, widok podobny jak podczas mojej wizyty w jaskini po grzyby z Alice, dokładniej z momentu gdy traciłem nad sobą kontrolę przez opętanie. Byłem w miejscy podobnego do wnętrza własnej świadomości, jednak nie miałem pewności, czy była to jawa czy wizja. Ruszyłem przed siebie szukając czegokolwiek, wraz z każdym krokiem pojawiały się elementy fauny i flory naszej kochanej watahy, jezioro, znajome drzewa, krzewy a nawet zapach świeżego deszczu, który uwielbiam. Była noc a niedaleko pojawiła się moja jaskinia, poszedłem więc spać. Wydawało się spokojnie, za spokojnie.
Obudziłem się, a przynajmniej tak mi się zdaje, choć trwało to nie dłużej jak pięć minut. Cała wataha zebrała się przed jaskinią, była tam nawet Cirilla i Avem, ustawieni równo w szeregu z obu stron, nie zwracali na mnie uwagi, ich oczy czy źrenice nawet nie drgnęły na mój widok, nikt się nie odezwał. Szedłem korytarzem zrobionych przez nich. Było to co najmniej krępujące. Dziesiątki pustych par oczu wpatrujących się z pogardą i wielką niechęcią, brakowało mi alf, tych przyszłych jak i obecnych.
Tunel się skończył, a ja szedłem przed siebie. Dokąd? Szczerze nie wiem, chyba po prostu przed siebie. Dotarłem do trzech wysokich skał, na jednej z nich, największej siedziała Alessa, na kamieniu po prawicy Vesna, a po lewicy głównej alfy Alice wraz z Ketosem. Ich spojrzenie było jeszcze gorsze od reszty, czysta powaga, pogarda, wrogość oraz ogień agresji w tęczówkach.
-Arelionie! - wykrzyczała do mnie Alis, choć byłem tuż przed nią.
-Słucham cię. - ukłoniłem się z pokorą.
- Spierdalaj z swoimi grzecznościami. - zawarczała Vesna
Nie odpowiedziałem.
- Ty parszywy szczurze, nic tylko zabić. - warczała druga alfa.
- Zawiodłeś mnie. - Smutna Alice powiedziała.
-Ale co ja zrobiłem? - ze łzami w oczach, bezradny zapytałem.
- Ty już dobrze wiesz i jesteś świadom kary jaka cię czeka. - szorstko powiedziała Wadera stojąca na najwyższym poziomie.
- Uciekaj jak robak którym jesteś, nie jesteś już jednym z nas. - Zadrwił ze mnie Ketos.
-CO JA ZROBIŁEM?! - zrozpaczony wykrzyczałem z kulą i nożem na gardle.
- Masz dziesięć minut, albo ja cię dorwę, czas start. - Vesna chwyciła swój miecz i cierpliwie czekała.
Nie wiedziałem co zrobić, łapy trzęsły mi się ze strachu. Nie miałem innego wyjścia jak opuścić mój dom, ukochane leżę, rodzinę jak i pupile. Zapłakany ruszyłem ile natura w łapach dała, byłem daleko od granic watahy, możliwość dotarcia tam była nierealna. Już czułem nóż i pogardliwe spojrzenie drugiej alfy na sobie. Wtem usłyszałem jej wycie, głos który ma wykonać swój wyrok na zdrajcy, kimś kto nie jest już niczego wart. Nic nie przerażało mnie tak bardzo jak samotność i walka z Vesną, było to coś podobnego do próby samobójczej dla mnie. Nie zdążyłem skończyć myśleć o jej ostrzeżeniu, że się zbliża, a zza krzaków wyskoczyła potężna wadera, niczym jeździec apokalipsy zwiastowała koniec, mój koniec. Nawet nie zareagowałem gdy ona skoczyła na mnie i dorwała się do mojego gardła, jej ścisk był taki jak w moich koszmarach, mocny, bezwzględny i stanowczy. Czułem jak z ran w których tkwią jej kły leci ciurkiem ciepła, gęsta i sklejała ona moje futro. Powietrze, nikt nie wie jakie jest ono pyszne, gdy brak ci go tęsknisz za nim niemal od razu.
Gdy już dosłownie żegnałem się z życiem, ojcem, Ciri oraz Avemem, przypomniałem sobie jedną rzecz drzewo, roślina która wystawia mnie na próbę i prawdopodobnie zaraz zabije mnie na stałe.
- Starczy! - wykrzyczałem resztką sił.
Zgryz lekko zelżył.
- Starczy tej próby, już się nie boje. Rozumiesz mnie? Moje serce jest już spokojne. - pewnie powiedziałem.
Vesna puściła moje ledwo żywe ciało, które opadło, lecz od razu się podniosłem by zachować przez iluzją choć resztki honoru.
- Pyle marny, gratuluję udało ci się choć prawie już cię miałam. - powiedziała Vesna
- Odejdź i daj innym szansę zdać Arelionie o czystym i mądrym sercu.
Po tych słowach obudziłem się w komnacie z drzewem, krew na szyi zniknęła, fizycznie nie miałem żadnych ran ani nawet nie odczułem zmęczenia biegiem. Jedyne co to moja psychika została uszkodzona, a raczej próba namówiła mnie do przemyślenia jednej rzeczy.
Oczy wilków były utkwione we mnie, wstałem, co prawda nogi uginały się pod moim ciężarem ale bez problemu odszedłem od rośliny która torturuje każdego kto do niej podejdzie.
-To kto następny? - zapytałem z uśmiechem na pysku.
Nastała chwila ciszy, ja zdążyłem stanąć koło wilków, które przeszły przez próbę, które mierzyły mnie wzrokiem ciepłym i pełnym troski.
- Lunek wszystko okej? - zapytała Alice
- Tak, jest dobrze i stabilnie. - odpowiedziałem jej szczęśliwy.
Z tłumu niepewnie wychyliła się Clementine i pochodziła ona do drzewa, rozglądając się po wilkach naokoło niej, zmierzyła wzrokiem drzewo i wzięła głęboki wdech.
C.D.N.
<Clementine?>