Pierwszy duch przyszedł do mnie gdy miałam półtora roku.
Jak już wspominałam, foki były częścią naszej diety - częścią dość znaczącą, dodałabym, ze względu na obfitość mięsa i tłuszczu. Wiedzieliśmy, co robimy, co wiązało się ze świadomością i akceptacją faktu, że każdego roku przynajmniej kilka wilków znikało pod lodem. Niektóre udawało się ocalić. Inne przepadały na zawsze. Polowania zawsze prowadziliśmy w przynajmniej parach, a samotne wycieczki na zamrożone jezioro, choć niezabronione, były wysoce odradzane.
Tego dnia polowałam wraz z wilczycą o wdzięcznym imieniu Unos. Gdy wracam pamięcią do tamtej chwili, znajduję w pamięci wielką czarną plamę - czarną jak otchłań jeziora w która, zgodnie ze słowami Unos, nagle się zapadłam. W moich wspomnieniach wrażenia zlewają się ze sobą w jedną obłędną miksturę - czy oślepił mnie błysk światła w rozpryskujących się odłamkach czy ogłuszył trzask cienkiej - cieńszej, niż się spodziewałam - pokrywy lodowej? Czy ostre, przeszywające pieczenie to zimno wody na skórze czy rozpaczliwy krzyk ciepłej jeszcze krwi w płucach o tlen? Nie byłam pewna, błysk, trzask, zimno, gorąco, wszystko zamazało się i zlało na krawędziach. Jedynie ciemność była pewna.
Uratowała mnie bez wątpienia szybka i pewna reakcja Unos, która, podobnie jak my wszyscy, wiedziała co robić i wydobyła mnie z pułapki bez zbędnego dramatyzmu. Całkowicie zwyczajne doświadczenie życia i śmierci. Zdarza się.
Wyciągnęła mnie z wody, ale nie spodziewała się zapewne, że wraz ze mną wyciągnie o wiele więcej.
Iskra życia zapaliła się we mnie ponownie wraz z zapłonięciem na niebie pierwszych gwiazd a na ziemi - wieczornego ogniska. Tak przynajmniej sądziłam i nie myliłam się całkowicie - wówczas po raz pierwszy ja otworzyłam oczy. Ale pomiędzy polowaniem i wieczorem był krótki epizod podczas którego otworzyło je coś innego.
Gdy moje ciało po raz pierwszy się poruszyło, powiedziano mi, zaczęło rzucać się bezwładnie, jakby wciąż zanurzone pod wodą. Spomiędzy moich warg wydobywał się skowyt, przerażony, wysoki, szczenięcy.
Szczenięcy.
Minęło trochę czasu zanim ruch ustał a z mojego pyska wyrwały się pierwsze słowa:
- Mamusiu!
Zawsze się tego spodziewali, tak mi powiedzieli niektórzy. Zawsze wiedzieli, że z małą Niyebe z tymi jej świetlistymi, nieobecnymi oczami coś jest nie tak. Że te oczy sięgają gdzieś dalej, że widzą coś więcej.
Wtedy jednak żaden z tych mędrków nie wiedział jak się zachować i co powiedzieć. Mówiłam więc ja, krzyczałam, skomlałam i nie mogłam ucichnąć:
- Mamusiu, przepraszam! Próbowałem się utrzymać, naprawdę! Trzymałem się jak mogłem, mamusiu, wybacz mi, proszę! Ja przepraszam!
Nikt nie wiedział nawet, jak rozmawiać z tym szczenięciem nie znając jego imienia. To mogła być tragedia tak świeża, jak ostatni tydzień... lub tak stara jak samo jezioro. Kto wie jak to opętanie by się zakończyło gdyby nie pewna przytomna, niedawno oszczeniona wadera, która wystąpiła wówczas z tłumu.
- Już dobrze - szepnęła kojącym tonem - Już dobrze. Ja jestem mamusią. I nie jestem na ciebie zła.
Mówiono mi, że słysząc te słowa, podeszłam do wadery i, w akompaniamencie jej pocieszeń i zapewnień, że nie ma do mnie żalu, szlochałam długo w jej futro, póki nie opadłam z sił i nie zemdlałam ponownie.
Incydent ten był brzemienny w skutki i wkrótce wśród nas pojawiła się szamanka. Stara wilczyca, która niewielu zdradzała swoje imię - byłam jej uczennicą, ale nigdy nie był mi dany ten zaszczyt - i która żyła w odosobnieniu, w wyższych partiach gór.
Nigdy nie lubiłam szamanki. Miała szczególny rodzaj przerażających oczu. Przerażające oczy mają zwykle to do siebie, że są również przeszywające - jakby rozkładały cię na przedwieczne cząstki i wyciągały z ciebie najskrytsze sekrety.
Jej były inne. Nawet gdy znalazłeś się bezpośrednio na linii ich wzroku, miałeś wrażenie, że nie patrzą na ciebie, nie widzą cię. To był wzrok nasycony tajemnicami starymi i potężnymi, wobec których twoje żałosne sekreciki były zwyczajnie nudne i niewarte marnowania na nie cennej przenikliwości.
Tego dnia te oczy spojrzały na mnie i po raz pierwszy poczułam ich przenikliwość - po raz pierwszy poczułam się przez nie dostrzeżona. Teraz już rozumiałam. I wiedziałam, że ona wie, że ja rozumiem. Rozumiem, co widziały te oczy i gdzie były skierowane.
Sądziłam, że niezbędny będzie jakiś sprawdzian moich umiejętności, jednak nic takiego nie miało miejsca. Jedno spojrzenie na mnie i ona już wiedziała - nasze oczy patrzyły tak samo.
Obiecywałam historię o tragedii posłuszeństwa wobec losu. Sądzę, że widzicie już, jak poszczególne wątki zaczęły splatać się w ścisły sznur historii, która miała posłużyć za pętlę na szyi mojej watahy. Prawda bowiem była taka, że wbrew wszelkim pozorom uduchowienia, nigdy nie byłam istotą ze szczególnymi pociągami do świętości. Byłam aż po uszy zanurzona w świecie profanum - zajęta podziwianiem wirującego śniegu, niezłomnego ducha sosen stawiających czoła kaprysom zimowej pogody, nieprzeniknionej tafli jeziora i wesołej zabawy fok pod nią, dotyku znajomej łapy i oczu szczeniąt. Byłam zakochana w tym, co przyziemne, miłością namiętną i żywiołową, gotowa odkrywać jego niedocenione piękno. Surowe życie kontemplacji i ascezy w zamian za szansę zerknięcia za kurtynę życia i ujrzenia skraweczka świata zmarłych wydawało mi się wyjątkowo nieopłacalną wymianą, gdy wokół miałam przecież mój własny świat, po który mogłam sięgnąć w każdej chwili bez najmniejszego wysiłku.
Jednak żyłam wtedy w przekonaniu, że każdy ma swoje przeznaczenie - a przeznaczaniem wilka duszy jest zajęcie stanowiska szamana, czyż nie? Stłumiłam więc moje pragnienia i podążyłam z moją nową mentorką w wyższe partie gór by odbyć moje szkolenie, przekonana,że robię dobrze.
Przez czas szkolenia wiodłam proste surowe, ascetyczne życie, które miało wyrobić we mnie skromność i pokorę. Moja mentorka często powtarzała, że szaman jest jedynie sługą - wobec duchów, które mają coś do powiedzenia, oraz żywych, którzy chcą tego wysłuchać. Dni te wypełnione były żmudną nauką, mniejszą ilością rytuałów, niż się spodziewałam (a w których mogłam brać udział jedynie jako asystentka), oraz ogromną ilością ciężkiej, przytłaczającej ciszy. Ciężko wyrazić, jak straszliwa była ta cisza, zbyt gęsta i namacalna by być jedynie nieobecnością dźwięku. Ta cisza wdzierała się w uszy, wygaszając nawet dzwonienie w nich czy dźwięk własnego pulsu. Powinnam korzystać z tych chwil ciszy by medytować z zamkniętymi oczami, wygaszać myśli na podobieństwo dźwięków, ale w praktyce czekałam jedynie na nieuwagę szamanki, by wpatrywać się w wirujące przy wyjściu z jaskini płatki śniegu - obserwowanie kreślonych przez nie znaków było jedną z nielicznych dostępnych mi wówczas rozrywek.
- W całej jaskini słychać, jak myślisz - rugała mnie wówczas nauczycielka, uchylając niechętnie jedno z zaropiałych ślepi. Cóż z tego, skoro w moim umyśle zawsze coś grało, coś śpiewało, coś się obijało?
Kamieniem milowym w moim życiu miała stać się Ceremonia Błogosławieństwa, podczas której wezwać miałam duchy przodków i prosić o ich wstawiennictwo i pomoc w wypełnianiu nowych obowiązków. Nie oznaczało to końca mojego szkolenia, ale stanowiło inicjację niezbędną do faktycznego przeprowadzania seansów z duchami - wszak nie odważyłabym się tego czynić bez wstawiennictwa przodków.
Ceremonia odbywała się w niższych partiach gór - tam, gdzie żyła cała wataha. Patrzyłam zza kamiennego załomu, jak wszyscy gromadzą się wokół stojącej na kamiennym piedestale misy, wypełnionej miksturą łoju, pirytu, i sproszkowanych kamieni nadających całości koloru. Ogień, który wkrótce zapłonie w misie miał pomóc mi odnaleźć ścieżkę na druga stronę i ułatwić kontakt z czcigodnymi przodkami.
Zanim jednak to się zdarzyło, zostałam porwana w objęcia moich rodziców, którzy nie widzieli mnie od miesięcy i czuli potrzebę podzielenia się ze mną tym, jak bardzo są ze mnie dumni. Uśmiechnęłam się tonąc w futrzastych uściskach, po czym pozwoliłam, by pomogli mi uczesać i upiąć moje długie włosy.
Ta krótka chwila to moje jedyne dobre wspomnienie z tamtego dnia. Potem to już jedynie droga w dół.
Z godnością wysunęłam się zza kamienia i podeszłam do misy, czując na sobie wzrok niezliczonych par oczu - czy to możliwe... czy mogło ich być więcej, niż wilków na tym placu? Starałam się wpatrywać w podest, nie mogłam się jednak powstrzymać przed rzuceniem szybkiego spojrzenia na nocne niebo. Czy błyszczały stąd ku mnie, bezpiecznie zakamuflowane między gwiazdami, oczy wilków, które już przeminęły?
Mikstura w misie musiała być doskonale skomponowana - zapłonęła przy pierwszej iskrze, dziwacznym, tęczowym płomieniem. W tej samej chwili całe niebo rozjaśniła szalona orgia barw - zorza polarna.
Przełknęłam ślinę, po raz pierwszy być może czując niepokojącą namacalność miejsca, ku któremu miałam sięgnąć umysłem.
Zamknęłam oczy i postarałam się skierować wzrok - mój wewnętrzny wzrok - gdzieś poza to wszystko, za granice wyznaczane przez tęczowy łuk łuny na niebie.
Dźwięki tego świata cichły wokół mnie, oddalały się i powoli tonęły w ciszy. Poczułam wówczas, jak ogarnia mnie coś w rodzaju niepokoju - ta miękka, lejąca się cisza na powrót przywodziła na myśl doświadczenie tonięcia. Dopiero po chwili spod aksamitnej, czarnej powierzchni ciszy zaczął wydobywać się znajomy, kojący szum myśli i obrazów. Z rozkoszą zanurzyłam się w nim, nie dostrzegając drugiej warstwy, którą był wysmarowany od spodu, póki nie poczułam jej w moich uszach.
Czułam, jak dotknęły mnie oślizgłe macki obcego szeptu, otarł się o mnie, pozostawiając za sobą szeleszczący dotyk i chłodny dźwięk. Odwróciłam głowę w kierunku źródła tego uczucia, jednak dostrzegłam tam tylko jeszcze więcej czarnej ciszy.
Po chwili jednak wrażenia zaczęły narastać.Zdawało mi się, że wokół mnie brzmi echo rozmowy, kto jednak rozmawiał? Nie umiałam orzec.
Gdy kolejna widmowa łapa przesunęła po moim boku poczułam, że zimno, które mnie otula, dochodzi gdzieś z mojego wnętrza i zrozumiałam.
Bałam się.
Starając się uspokoić i odegnać niepokojące przeczucia, przywołałam do głowy obrazy światła. Słońce lśniące ze szklanie błękitnego nieba, tak jasnego, że prawie białego. Iskrzący się śnieg. Promienie drgające na falach jeziora. Ciepły blask ogniska w zimową noc.
Jednak dziwnym istotom z ciemności najwyraźniej się to nie spodobało. Kakofonia pustego, białego szumu narastała w moich uszach - dźwięk przypominał pękanie lodu pod łapami, ale tym razem miałam wrażenie, że to cała rzeczywistość jaką znam trzeszczy i rwie się w szwach.
Nie poddałam się jednak, czując, że jeżeli teraz okażę słabość, mogę dołączyć do tego niewidocznego szeregu. Czułam, że umocniło się we mnie postanowienie - nie mam najmniejszego zamiaru umierać tutaj, nie kiedy miałam jeszcze tyle świata do odkrycia. Usilnie wyobraziłam sobie jeszcze więcej światła, wyobraziłam sobie, jak prześwieca przez te rozerwane szczeliny, tam, gdzie szwy rzeczywistości puściły. Wyobraziłam sobie że tak naprawdę nie przekroczyłam granicy światów - zostałam jedynie zamknięta w małej bańce, na zewnątrz której nadal jest światło świata żywych, którego światło właśnie sączy się ku mnie przez pęknięcia.
Wkrótce poczułam, jak zimny, śliski dotyk drugiej strony zaczyna odpuszczać. Obrazy światła powoli wymykały się spod kontroli mojej wyobraźni, otaczała mnie jasność, aż wreszcie, w jednym oślepiającym błysku, poczułam się lekka i sucha i...
Potrząsnęłam głową. Leżałam w śniegu, z pyskiem w misie tłuszczu. Parsknęłam z obrzydzeniem i rozejrzałam się dookoła.
Wokół mnie leżały wilki. Cała wataha, stłoczona jedni na drugich, porozrzucani i bezwładni niczym szczenięce zabawki.
Powoli podniosłam się na niepewne łapy i podeszłam do mojej matki, delikatnie trącając jej łeb nosem. Mruknęła coś, a jej łapa drgnęła, nie otworzyła jednak oczu.
Tej nocy nikt nie umarł w mojej watasze. Możliwe, że nikt tam nie umarł do dziś.
Ułożyłam się pomiędzy moimi rodzicami, wtulając pysk w miękkie futro ojca i łkając cichutko. Oplotłam łapami ciało matki, zdradziecko wykradając jej wciąż żywe ciepło. Nie rozumiałam, co się stało - do dziś do końca nie rozumiem - ale wiedziałam, że prawdopodobnie już nigdy nic nie będzie takie, jakie było dawniej.
Nigdy. Zwykłe słowo - zaimek, powiedziałabym dziś mądrze - a jednak jego ciężar zdawał się zgniatać moje serce.
Następnego dnia nikt nadal się nie obudził. Wybrałam się na pustkowie tundry i wygrzebałam nornicę z jej jamki - niewiele więcej byłam w stanie zrobić sama. Przełknęłam gryzonia niemal w całości, po czym wróciłam do jaskiń. Chciałam rozpalić ognisko, jednak nie wiedziałam, jak się do tego zabrać, siedziałam więc w ciemności, otoczona nieboszczykami, którzy oddychali.
W pewnym sensie to, co się wydarzyło, było gorsze, niż stara, dobra śmierć - przynajmniej wiedziałabym, na czym stoję. Kilka dni odczekałam z poczucia obowiązku, jednak z każdym dniem czułam, że nie mogłam tu już dłużej pozostać. To miejsce zostało zatrute, zacienione - wisiało nad nim widmo przeszłych wydarzeń, które, byłam tego pewna, opętałoby mnie i doprowadziło do szaleństwa, gdybym nie odeszła. Kto wie? Może kilka lat później przy ogniskach opowiadano by straszną legendę o waderze żyjącej samotnie w kompleksie jaskiń wypełnionych zwłokami, o których szalona wadera sądzi, że są jej przyjaciółmi i rodziną.
Nie był to los, jaki dla siebie przewidywałam, zatem po tych kilku dniach przekroczyłam zamarznięte jezioro. Jakże dramatycznie zabrzmiałoby, gdybym powiedziała, że nie obejrzałam się za siebie, prawda jednak jest taka, że zrobiłam to - wiele razy.
Prawda jest taka, że nigdy nie powinnam była przystąpić do tego rytuału. Zignorowałam jednak wszystkie znaki, zamiast tego naiwnie goniąc za swoim "powołaniem". Cóż za ironia - biorąc pod uwagę, że skończyłam pozbawiona nie tylko powołania (zabawna koncepcja, całe to powołanie. Wiecie, że już w nią nie wierzę?) ale również mojego miejsca w świecie. Zastanawiałam się, co powinnam teraz, według mojej tak pieczołowicie budowanej filozofii uczynić - jednak mój światopogląd nie przygotował mnie na taki obrót wydarzeń.
Nie miałam gdzie iść. Co oznaczało, że nie musiałam nigdzie iść. Co oznaczało, że mogę iść tam, gdzie mi się tylko spodoba. Wilk bez domu. Wilk bez miejsca. Wilk bez planu.
To właśnie zamierzałam teraz uczynić
C.D.N.