· 

Moja historia - tragedii w czterech aktach część pierwsza

Mam za sobą życie wypełnione wstydem.

 

Nie zawsze tak było i od tego zapewne powinnam zacząć. In medias res nie jest moim ulubionym sposobem budowania narracji - choć na tym etapie niewiele mam w tej sprawie do powiedzenia. Wszyscy w watasze wszak spotkali mnie in medias res, czyż nie? Teraz mogę jedynie postarać się zaradzić zniszczeniom, by dać wszystkim jasne, organicznie rozwijające się pojęcie tego, kim jest i skąd wzięła się Niyebe.

 

Przyszłam na świat jako szczenię gór, szczenię śniegu iskrzącego na zboczach, szczenię zamarzniętych jezior trzeszczących pod łapami, szczenię wiatru wyjącego między szczelinami w skałach. Zrodzono mnie w burzową noc i nadano imię oznaczające w starożytnej mowie śnieg.

 

(Tak mi przynajmniej powiedziano. Sama, rzecz jasna, nigdy nie słyszałam starożytnej mowy)

 

Ogólnie rzecz biorąc, gdy byłam szczenięciem, moja mowa była okrojona, uboga pod wieloma względami. Obce mi były pojęcia owada, kwiatu, piasku, mgły , trawy czy morza. Słowa te nie istniały w naszym wariancie wilczej mowy, bo nie znalazłyby użytku na tych zamarzniętych pustkowiach. Nie oznacza to, że o nich nie wiedziałam. Och, słyszałam historie, każde szczenię słyszało - historie o lasach południa, o drzewach których igły były cienkie i szerokie, jak płat wilczego ucha, a raz do roku stawały w płomieniach. O szczenięcych roślinach, jak szczenięta słabych i bezbronnych, mieniących się kolorami zorzy polarnej (niewiele z nazw tych kolorów pamiętałam - wiodłam życie w odcieniach niebieskiego, szarości i bieli, więcej nie było mi potrzebne. W noce, gdy zorza ukazywała się na niebie, siedziałam przytulona do innych szczeniąt i z mozołem szeptałam: różowy, fioletowy, żółty, usiłując utrwalić smak tych słów na języku). O dniach, gdy oddech bogów wypełnia powietrze gęstym dymem. O wielkiej wodzie, większej, niż największe jezioro, nieogarniętej wzrokiem i niepojętej umysłem, pięknej w swym spokoju i strasznej w swym gniewie, o brzegach wyściełanych złotą, zapadającą się pod łapami ziemią.

 

Ach, jakże fascynujące były te egzotyczne opowieści! Jakże marzyłam o ujrzeniu ich przedmiotu na własne, szeroko otwarte oczy, choćby po to, by przekonać się, że te niewysłowione (dosłownie) cuda rzeczywiście istnieją.

 

Kres tym marzeniom położyły dwa zdarzenia - pierwszym było polowanie, w którym wzięłam udział. Goniliśmy wówczas za fokami baraszkującymi pod zamarzniętym jeziorem, wystawiającymi od czasu do czasu ciekawskie łebki przez przeręble. W każdej drużynie był przynajmniej jeden wilk o żywiole lodu (nietrudno o nie było. Wszyscy byliśmy obdarzeni śniegiem, albo lodem, albo wiatrem, mrozem, zimnem, pojęcia się mieszały. Środowisko ukształtowało nas tak, abyśmy my mogli kształtować je. ) którego zadaniem było strzaskać jego taflę w chwili, gdy foka zbliży się do powierzchni, by pozostali mogli wykorzystać ten cenny ułamek sekundy dezorientacji i wywlec zdobycz z wody.

 

Byłam wtedy dziwnym, patykowatym stworzeniem o zbyt długich łapach - jeszcze nie wilczyca, już nie szczenię. Moim zadaniem było jedynie patrzeć, patrzyłam więc. Chłonęłam chciwie obrazy łowców - pięknych wader, przystojnych basiorów, dumnych członków świata dorosłych - gdy pędzili przez lód, z grającymi pod skórą mięśniami, pełni gracji i witalności. Patrzyłam, jak lód eksploduje w obłędnych, kryształowych kaskadach. I widziałam - co za zdumienie! - foki wyciągnięte na powierzchnię. Widziałam i wierzyć nie mogłam, oto bowiem te pełne falującej elegancji stworzenia śmigające beztrosko pod wodą, te niedościgłe, obłe plamy pod przejrzystym lodem stawały się bezbronne, nieporadnie wlokące po powierzchni jeziora ciężkie, bryłowate cielska. Mój umysł nie był wówczas w stanie poradzić sobie z ta koncepcją - jakim sposobem coś tak nieziemsko lekkiego, wyślizgującego się spomiędzy szczęk z niemym śmiechem nagle nabiera tak niewdzięcznego ciężaru?

 

Odpowiedź swoją dostałam pewnej wyjątkowo ciepłej pory (lato, stwierdziłabym dziś, ale wówczas lato było jednym z nieznanych mi pojęć) , gdy lód jeziora puścił niemal całkowicie. Rzecz jasna, nie oznacza to, że kąpiel należała do przyjemności -  woda pozostawała piorunująco, elektryzująco zimna, tym rodzajem zimna, którego szpile zmrażają do samego szpiku. Byłam jednak ciekawską istotą - nadal jestem, pod tym względem niewiele się zmieniło - a moim najbardziej intensywnym doświadczeniem z wodą było chłeptanie jej z przerębli. Miałam tyle pytań - jak to będzie zanurzyć całe ciało w tym czarnym, płynnym krysztale? Czy ogień, który ogarniał moje gardło przy jej piciu spali mnie żywcem gdy przykryje ona moje ciało?

 

Miałam silne podejrzenia, że odpowiedź brzmieć będzie "tak", ale nie potrafiłam się powstrzymać. W tamtych czasach wyrzuciłabym wszystko tylko dla jednej, wspaniałej, oszałamiającej chwili prawdziwie intensywnego doznania. Pod tym względem chyba też niewiele się zmieniło - nadal wyrzuciłabym własne życie, jedynie z nieco innych pobudek.

 

Okazało się, że moje przypuszczenia były na wyrost. Nie stanęłam w żywym ogniu, choć równie dobrze mogłabym - doznanie było porównywalne. Nie to jednak odcisnęło się w mojej pamięci najmocniej. Zamiast tego zapamiętałam, jak beznadziejnie ciężka i dusząca była woda. Moje nienawykłe mięśnie prędko zaczęły palić - z zimna, tak, ale przede wszystkim z wysiłku. Gdy nieporadnie wywijałam łapami w toni, czując jak ogarnia mnie atak paniki w tempie zwolnionym, pomyślałam o fokach. Czy one czuły przeciwieństwo tego, co ja odczuwałam teraz? Czy zastanawiały się, dlaczego każde, najdrobniejsze nawet drgnięcie posyła ich kończyny na absurdalne dystanse? Czy desperacko szukały w rzadkim powietrzu oparcia?

 

Te doświadczenia nauczył mnie jednego - każdy ma miejsce, do którego przeznaczone jest mu przynależeć i do istnienia w którym jest najlepiej przystosowany. Nigdy nie miałam wątpliwości, że moim miejscem jest ta górska wataha - gdybym jakieś chowała, warstwa tłuszczu pod skórą, nisko osadzone powieki i grube, opalizująco srebrzyste futro odpowiedziałyby na to pytanie za mnie. Taki był zamysł natury i walka z nim byłaby jak dobrowolnie wyrzucenie się na brzeg, tylko po to, by rozpaczliwie tarzać się po lodzie. Żałosna.

 

Porzuciłam więc marzenia o szczenięcych roślinach, płonących lasach, górach plujących ogniem, palących równinach złotej ziemi zarośniętej zielonymi, kolczastymi kamieniami (płonących, palących, ogniem - świat poza watahą malował się w złoto-rdzawych kolorach płomieni i żaru. Jeszcze jeden powód, by zostać tutaj), podwodnych ogrodach, różu, fiolecie, bajkach, strachach na lachy i cudach niewidach. Dla mnie przewidziano pozostanie tutaj, polowanie na foki pod lodem, gryzonie pod igłami tajgi i łosie pod nagim niebem tundry. Wieczorami miałam zasiadać z pozostałymi członkami stada wokół ognia rozpalonego przez rzadkiego wilka o żywiole ognia (lub kogoś wyjątkowo utalentowanego w dziedzinie uderzania kamieniem o kamień. Obie opcje były wówczas równie magiczne) by w świetle płomieni malujących nasze pyski w tatuaże światła i cienia wysłuchiwać historii z tego dnia. Zasypiać miałam wsłuchana w posępne zawodzenie wiatru w bezpiecznym azylu górskiej jaskini. Pewnego dnia wybrać miałam basiora o szlachetnym pysku wyszlifowanym podmuchami zimna, by osiąść z nim i nosić nasze potomstwo - lub miękką waderę o czarnym łuku rzęs nad kształtnymi oczami i drobnych, eleganckich łapach, z którą  obowiązki macierzyńskie realizowałabym nad znajdach i sierotach.  

 

Wszystko to miało się stać. Dlaczego więc się nie wydarzyło? Tyle historii opowiadamy o katastrofalnych konsekwencjach sprzeciwiania się przeznaczeniu - trochę czasu zajęło mi więc zrozumienie, że w ekstremach rzadko gnieździ się sens, a uległość kaprysów losu przynieść może skutki równie katastrofalne. O tym właśnie jest moja historia.  

 

C.D.N.