Nikt się nie odzywał, postanowiłem wzbić się w powietrze i obserwować okolicę z góry. W powietrzu niepokój ustał, byłem tam tylko ja i moje myśli, mogę sobie wszystko na spokojnie poukładać, najwyższy czas, czułem jak wyrzuty sumienia, zżerały mnie od środka. Sam nie wiem, dlaczego i z jakiego powodu. Leciałem może z dwadzieścia metrów nad ziemią i oglądałem cały teren, dzień był tak spokojny i piękny, kto by pomyślał, że zaraz stanie się tu prawdziwe piekło. Do punktu docelowego dzielą nas jeszcze trzy kilometry, obyśmy zdążyli przed armią nieprzyjaciela, szczerze wątpię byśmy dali radę wygrać na otwartym terenie. Każdy z nas walczy za coś, niektórzy za miłość, inni za teren jeszcze inni natomiast walczą, bo są zdania, że tak każdy wilk powinien postąpić. Sam należę do trzeciej grupy, nie wierząc w miłość, co mi pozostało? Walczyć z rozsądku, by chronić ten kawałek ziemi, będę walczyć też dla Ciri, by nie musiała się za mnie wstydzić i by miała spokojną, bezpieczną i świetlaną przyszłość.
Zza horyzontu zaczynały się wyjawiać wejścia do grot, w których mieliśmy czekać na wrogą armię. Podleciałem niżej, byłem dwa lisie ogony nad alfą.
- Polecę na zwiady, wy idźcie dalej. - powiedziałem jej to, co miałem zamiar zrobić.
- Uważaj na siebie. - Alessa rzekła.
Nie zwlekając, poleciałem. Najpierw skierowałem się na zachód, ustawiłem się tak, by lecieć pod wiatr, dzięki temu mój zapach był prawie niewyczuwalny. Dodatkowo były chmury, skryłem się w nich i leciałem. W planach miałem zrobić okręg w odległości trzech/ pięciu kilometrów wokoło reszty wilków, by mieć całkowitą pewność, że wróg na razie nie nadciąga. Modliłem się, by tylko nie zobaczyć żadnych ruszających się kropek. W dole, dzień jak co dzień mijałem drzewa, krzewy, mijałem ptaki latające po tej samej przestrzeni, słońce ogrzewało moje futro.
Długo nic, czasem brak wieści to najlepsza możliwa opcja. Zostało mi jeszcze spojrzeć na wschód i będę mógł powoli wracać do swoich. Niestety utrata spokoju była tylko i wyłącznie kwestią czasu. Gdy już chciałem zawracać, moją uwagę przykuła mała, czarna plamka w oddali, która rozrastała się niczym atrament rozlany na papier, robiła się ona coraz bardziej szeroka i podłużna, oraz rosła.
- O nie armia nadciąga. - powiedziałem do siebie.
- Cholera.. Nie za wcześnie? Muszę szybko wracać. - w dalszym ciągu mówiłem do siebie.
Leciałem, ile fabryka dała, w tych moich małych skrzydełkach. Byle by czym prędzej ostrzec resztę grupy oby, choć dotarli do grot, czas ucieka jak piasek w klepsydrze, nieubłaganie i nie do cofnięcia. Dosłownie słyszałem tykanie zegara w głowie, nałożyło to na mnie jeszcze większą presję. Wypatrzyłem watahę, niestety do celu mieli oni jeszcze dobre pół kilometra. Zdyszany obniżyłem lot, byłem dosłownie centymetry nad ziemią.
- Alfo... - próbowałem się nie udusić.
- Weź głęboki wdech i mów jak sytuacja? - przejęta moim stanem zapytała.
- West.. Atakuje od wschodu, jego armia nie ma końca, chyba że używa on iluzji, by nas nastraszyć, musimy biegnąć do grot. Są jakieś 6 kilometrów od nas, każda sekunda jest na wagę złota. - szybko powiedziałem obecny stan sytuacji alfie.
- Ruszamy biegiem do jaskiń, resztę planu obmyślimy tam. - rozkazała.
Nie myśląc ani sekundy ruszyłem, wraz z resztą tam, gdzie mieliśmy pójść. Gdy się zbliżaliśmy, dostrzegłem dwa wilki, byli to Marston z Romą, którzy już tam na nas czekali. Następna bitwa wisi na włosku, a zapach krwi robi się przytłaczający, czy aby na pewno damy radę to wygrać?
>Alice?<