Podróż w wysokim śniegu nie była jednak tak tragiczna, jak Romanie się obawiała. Część śniegu zbiła się w twardą, stabilną bryłę, po której można było chodzić jak po drewnianym moście. Szare
niebo nie groziło poważną śnieżycą, a pilnowało tego słońce łypające jednym okiem przez wyrwy w chmurach. Delikatny, suchy wiaterek nawet nie myślał o drażnieniu skóry wilczycy. Pogoda niemalże
wymarzona do wędrówki dla wyziębniętego wilka.
Przedzierała się przez śnieg w wysokich kozakach z sarniej skóry. Coraz lepiej radziła sobie z szyciem, buty i pelerynki nie były już dla niej żadnym problemem.
Z tyłu za waderą kicał sobie Onyinyo, jak zwykle zachwycony białym terenem. Podrzucał śnieg pyszczkiem, próbował chwytać ząbkami, ze śmiechem obrywał zbitymi bryłkami prosto w nos.
Ta wyprawa go zwyczajnie bawi, pomyślała z tęsknotą Roma. Bawi niczym świetna zabawa dziecko. Chyba dobrze zrobiłam, zabierając go ze sobą.
Ignis powiedział, że nie będzie trudno. Że mały sobie poradzi. Ale ile mógł wiedzieć zwykły bożek, dodatkowo personifikujący ogień, a nie mądrość?
Och, Nesso. Pilnuj mojego tyłka, poprosiła szara wadera swoją patronkę. I tyłka Onyinyo też. Przyda mu się.
Akurat w tym momencie czarny lisek wpadł na drzewo, aż rozległo się donośne ŁUP.
– Onyinyo... – Na twarzy strażniczki pojawił się wyraz litości. – Nic ci nie jest?
– Nie! – zawołał wesoło jej podopieczny.
Wytrzepał śnieg z futra i już dalej biegał dookoła, skacząc radośnie w zaspy i polując na wyobrażone myszy widmo. A przynajmniej Romanie sądziła, że je sobie wyobraża, dopóki nie usłyszała pisku
gryzonia.
– Oni! Ty mały diable, jednak coś upolowałeś!
Maluch z dumą pokazał wpół zdechłą mysz trzymaną w pysku. Była całkiem spora jak na zimową dietę. Trochę aż za duża.
To szczur, zrozumiała nagle opiekunka. Najprawdziwszy szczur. Taki sam jak w moich snach.
"Hej, Rama! Przed tobą. Nie przegap!" usłyszała w głowie rozkazujący głos Ignisa, który wyrwał ją z tragicznych myśli.
Bo nie chciała pamiętać swoich koszmarów, iluzji. Małego, szarego wilczka, który budził ją w środku nocy całą przerażoną i roztrzęsioną. Teraz musiała się skupić na podróży, a nie na głupich
snach.
– Co jest przede mną, o najjaśniejszy z ogników? – Uśmiechnęła się złośliwie do siebie. Lubiła żartować sobie z bożka, nie dało się ukryć. Zawsze poprawiało jej to humor.
"Tunel światła, szara paskudo" odgryzł się basior. "A na serio to tam jest wejście do jaskini, którą przejdziemy prosto do ruin. Tylko błagam, nie rób z siebie kreta" poprosił.
Mam lepszy wzrok niż niektórzy myśliwi. Chyba, zwątpiła w siebie.
Poczochrała główkę karła w formie pochwały, po czym rozejrzała się po okolicy. Wszędzie śnieg, śnieg, i jeszcze raz śnieg. Chociaż... Waderze rzucił się w oczy ciemny punkt gdzieś pod jedną z
zasp. To chyba to zapowiedziana jak narodziny syna Jowisza jaskinia. Trochę niepewnie wyglądała, ale Ignis raczej nie posłałby ją i takiego małego dzieciaka, jakim jest Onyinyo, na pewną
śmierć... co nie? Cóż, pozostawało tylko przekonać się tego na własnej skórze.
Odczekała, aż Oni zje swoją pierwszą własną zdobycz, w końcu na to zasłużył, a potem zbliżyła się ostrożnie do jaskini.
Wyglądała jak typowa jaskinia, trochę ciasna, wielowiekowa, ze łzami stalaktytów zwisającymi ze sklepienia, a nawet paroma niewielkimi stalagmitami wyrastającymi z podłoża. Nic wielkiego ani
niebezpiecznego.
– Jesteś pewień, że tu jest bezpiecznie?
"W stu procentach. Sama zobacz."
Po cichutku, na koniuszkach palców, Roma wkroczyła do wnętrza groty, oświetlając ściany swoimi fioletowymi płomieniami. Rozejrzała się dookoła, upewniając się, że nic im obu nie grozi. Mimo
potencjalnego bezpieczeństwa machnęła do liska ogonem, żeby jeszcze nie wchodził.
Poczuła śmierdzący zapach nietoperzowego kału, tak bardzo spójnego z mysim. Echo jej kroków odbijało się od śliskich, gładkich powierzchni, a przez nie przebijało się kapanie jaskiniowej wody.
Gdzieś tam w głębi ciemności płynęły strumienie, bardzo delikatne, ledwo istniejące. Pewnie były cieplejsze niż zamarznięta tafla jeziora. W końcu normalna, płynna woda.
– Dobra, chodź – zawołała swojego podopiecznego do środka.
Mały z najeżoną sierścią przekroczył próg pieczary, całkowicie zawierzając się swojej opiekunce. Nie umiał inaczej. Nie mógł. Musiał jej zaufać.
Powoli przedzierali się do przodu na śliskiej powierzchni, uważając na wszelkie uskoki terenu i luźno leżące kamienie. Część z nich pochodziła z zewnątrz, chociaż Romanie nie miała pomysłu, po co
jaskiniowym stworom obce kamienie.
Była jednocześnie też wdzięczna bogom za świecące ognie, które nigdy nie zgasną. W tej grocie okazały się prawdziwym zbawieniem.
Szaleńcze bicie serca odbijało się cichym echem po jaskini, zdradzając wszem i wobec, że czteronożni turyści panicznie boją się tych obcych ciemności. Światła ognistej wadery wcale nie pomagały,
a nawet pobudzały niebezpiecznie wyobraźnię, budząc w mroku groźne stwory i nienaturalne zjawy, czające się na życia podróżnych.
Jeden nieostrożny krok dzielił ich od śmierci. Jeden krok, by strop zawalił się na ich głowy, zamykając w jaskiniowym grobie. Niebezpieczeństwo wdzierało się do nozdrzy wędrownej parki,
pobudzając krążenie lodowatej krwi, wyostrzając zmysły, nie dając nawet na chwilę zapomnieć o luźnym suficie. Tam dalej było bezpiecznie, w to wadera wierzyła. Ale początek mógł ich zabić.
"Na włosy Juny, nie miałem pojęcia, że strop się tak bardzo poluzował! Kiedy byłem tu osobiście był całkiem stabilny" odezwał się zupełnie niepotrzebnie Ignis.
Musiałeś chodzić po tej ziemi wieki temu, skwitowała Romanie, ale pod żadnym pozorem nie odważyła się powiedzieć tego na głos. Zminimalizowanie ryzyka było teraz piorytetem.
Wadera oddałaby wszystko, by to, co się właśnie miało wydarzyć, nigdy nie miało miejsca. Naprawdę wszystko. Nawet własną duszę.
Schodząc po śliskiej skale, Onyinyo stracił równowagę i przewrócił się na bok. Może gdyby trafił na puste podłoże, nic złego by się nie wydarzyło. Może zdołałby odzyskać równowagę bez wytwarzania
zbytniego hałasu.
Ale trafił swoim małym, puchatym ciałkiem prosto w stojący obok stalagnat. Niby nic wielkiego. Przecież nie ważył wiele.
Jednak sama siła uderzenia rozniosła się po ścianach, powodując niewielkie drgania. Naprawdę niewielkie. Wystarczająco mocne, by poruszyć strop.
Po jaskini rozległ się huk spadających skał. Cała podłoga zatrzęsła się pod ciężarem niestałego sufitu, który od strony wejścia zaczął już zamykać ujście powietrza.
Romanie chciała uciekać w panice, gdy właśnie zerknęła na swojego małego liska. Przerażony dzieciak nie chciał się nawet ruszyć, a kilkadziesiąt metrów dalej była bezpieczna strefa. Dosłownie
kilka sekund biegu.
Chwyciła Onyinyo w zęby i, wykorzystując całą siłę mięśni szyi, rzuciła nim prosto do stabilnej części jaskini. Lisek wylądował twardo, ale bezpiecznie na śliskiej, płaskiej skale.
Sama wadera skoczyła do biegu, chociaż szczerze nie wierzyła, że jej się uda. Poczuła na grzbiecie ciężar surowego kamienia. Coś twardego i kanciastego przycisnęło ją do ziemi.
Wilczyca straciła przytomność.
C.D.N.