– Dawno temu, kiedy Dolina Burz odwiedzana była tylko przez podróżujące wilki, a jej tereny nie posiadały własnych nazw, zamieszkiwał w niej niezwykle agresywny, wyrośnięty kojot. Był niemal tak wielki jak wilki i bronił swojego terytorium równie wytrwale. Nikt nie mógł przechodzić tędy bezpiecznie. Kojot kazał się zwać... Huehue'Coyotl.
Był nieobliczalnym morderą. Jego zębom i pazurom nie unikały ani starszyzna, ani dorośli, ani nawet szczeniaki. Nigdy nie wiadomo było, kiedy zaatakuje. O ile w ogóle postanowił atakować. Wiele razy zamiast śmierci przynosił tylko strach i przerażenie, a oglądając trzęsących się przechodniów z ukrycia, sam pokładał się ze śmiechu. Nazywano go Upiorem Doliny Burz.
Przez lata terroryzował podróżników, pojąc tą ziemię krwią niewinnych. W końcu jednak nadszedł jego czas. W walce z ogromnym basiorem nieznanej godności Huehue'Coyotl został strącony z urwiska prosto w ostre jak miecze ludzi skały. Zginął równie brutalnie i czerwono jak wszystkie jego ofiary.
Nie zginął jednak jego duch. Huehue'Coyotl poprzysiągł, spadając do śmierci, że przenigdy nie opuści tej ziemi i będzie nią władać aż po kres czasu.
Jego słowu stała się zadość. Powiadają, że dzisiaj nocami można słyszeć przeraźliwe krzyki Huehue'Coyotla, który śmieje się ze swojej przyszłej ofiary. Wilk, który posłyszy ten śmiech, nie powinien nosa wyściubić ze swojej jaskini, inaczej nad ranem zostanie znalezione tylko jego ciało, całe rozszarpane, pozbawione oczu oraz języka i otoczone kałużą czarnej krwi.
– Arelion! – Roma dosłownie warknęła na skrzydlatego wilka. – Onyinyo przez ciebie nie będzie mógł spać!
– Sam prosił o tą historię – oburzył się basior.
Romanie bez komentarza zaprowadziła Onyinyo do jego legowiska, by lisek wreszcie się położył. Nie liczyła jednak, że szybko zaśnie.
– Miałeś tylko opowiedzieć jakąś historię watahy, nie konkretnie bajkę o kojocie sprzed stu lat!
– Legenda o Huehue'Coyotlu to prawdziwa historia, a nie jakaś tam bajeczka – Arelion postanowił twardo bronić swojego zdania.
– Akurat.
– A co, nie wierzysz mi?
– Jesteś ostatnim wilkiem, jakiemu potrafiłabym uwierzyć.
Biały basior zrobił naburmuszoną minę i odwrócił się tyłem do wadery. Mimo wszystko poczekał, aż ta uśpi swojego podopiecznego. Dzisiaj mieli udać się na nocne polowania, by Roma poćwiczyła ukrywanie swojego płomienia. Arelion miał mówić, czy widać te ognie, czy nie.
Gdy Onyinyo wreszcie zasnął, dwa dorosłe wilki po cichu wyszły z jaskini Przejścia. Roma tylko po drodze chwyciła swoją skórę z sarny do zakrywania płomieni i zarzuciła ją sobie na grzbiet.
Po wyjściu na zewnątrz, wilki stanęły naprzeciwko siebie.
— Dobra, pokaż mi, co umiesz – rozkazał Arelion. – Bo na razie wyglądasz jak fioletowa latarnia.
– Wiem – wycedziła wadera przez zęby.
Skupiła swoją uwagę na płomieniach. Starała się jak najbardziej przygasić płomienie, ale cały czas czuła, że to za mało. W końcu niemal zgasiła je zupełnie, co spowodowało u niej zawroty głowy i niemal utratę przytomności.
– Hej, uważaj! – Arelion podskoczył do niej i podparł ją własnym ciałem.
Roma z wdzięcznością przyjęła tą pomoc. Już kiedyś, podczas swoich podróży zauważyła, że gdy gasną jej płomienie, ona robi się coraz słabsza. Prawdopodobnie umarłaby, gdyby one całkowicie zgasły, ale nie dzieliła się tymi obserwacjami z innymi. Po prostu chciała dać z siebie wszystko, bez troski od strony innych.
Po chwili wadera odzyskała siłę w łapach. Wyprostowała się.
– Dobra. Spróbuj jeszcze raz.
Potaknęła głową. Ponownie skupiła się na płomieniach. Zaczęły przygasać, ale tym razem starała się je spłaszczyć, a nie zmniejszyć. Może jeśli rozłoży je na długość grzbietu to nie będą tak widoczne.
Poczuła zimny metal na całym grzbiecie. W ten sposób właśnie czuła płomienie. W połączeniu z zimowym niemal powietrzem było to niezwykle nieprzyjemne uczucie. Wszystkie włosy stanęły dęba, a Romanie poczuła, jak każda część jej ciała się trzęsie.
W nagłym przebłysku doznała wspomnień z Góry Przegranej Pani. Gdzie została przykryta grubym, lodowym puchem. Gdzie prawie zginęła. Gdzie faktycznie mogła umrzeć.
Odskoczyła od gammy jak poparzona. Płomienie rozgorzały podwójnym blaskiem, sarnia skóra spadła na ziemię.
– Spokojnie, przecież nic się nie dzieje – uspokajał ją Arelion. – Prawie ci się udało, a nagle odskoczyłaś. Stało się coś?
– Stało, ale już jakiś czas temu. Zwykłe wspomnienia. Zaraz się ogarnę.
– No dobra, to ogarniaj się szybko, bo chciałbym się chwilę przespać – mruknął basior.
Gdy Roma stała pochylona, odzyskując oddech, nagle powietrze wypełniło przeciągłe, przeraźliwe wycie. Nie było to w żadnym stopniu wycie wilka. Przypominało bardziej przerażony krzyk, pomieszany z niepowstrzymanym śmiechem. Obu wilkom zjeżyła się sierść, Arelion naprężył się do ataku.
– Co to na ogon Jowisza było? – jego głos wypełniony był niepokojem i poniekąd złością. – Onyinyo próbuje wyć czy jak?
– Lisy nie wyją, ptasi móżdżku – obraziła się Romanie. Nie lubiła, gdy obraża się jej podopiecznego. – A nawet jeśli, to na pewno nie brzmią jak kot obdzierany ze skóry. Tak wyją tylko kojoty.
– Kojoty??
Romanie zaschło w gardle. Przez głowę przeleciała jej legenda o Huehue'Coyotlu, opowiedziana jeszcze niedawno przez Areliona. Po chwili wilki usłyszały szczęk ludzkich łańcuchów i nieprzyjemny dla uszu podły śmiech.
– Co do... – wadera chciała się jeszcze zastanowić, co się dzieje, ale jej przemyślenia przerwał rozkaz białego wilka.
– W nogi! Do jaskini!
Od razu rzuciła się za nim. Nie chciała nawet odwracać głowy, żeby sprawdzać, czy Huehue'Coyotl ich goni. O ile był to on, a nie jakiś wilk z debilnym poczuciem humoru i dostępem do ludzkich łańcuchów.
Nagle poczuła, jak wokół jej nogi zaciska się coś przeraźliwie zimnego i ciągnie ją do tyłu.
– Arelion!
Gamma odwrócił głowę, a na jego pysku przez ułamek sekundy zawidniało rzadko widziane przerażenie. Mimo to skoczył do wadery i próbował ściągnąć z niej łańcuchy, chociaż ona wiedziała już, co ją złapało.
To <i>musiał</i> być Huehue'Coyotl. Nikt inny by tak nie zawył, jednocześnie się śmiejąc. Nikt inny nie zaatakowałby dwóch rosłych wilków, stojąc w pojedynkę. Nikt inny nie spowodowałby strachu na twarzy Areliona.
Kiedy tylko Romanie poczuła luz na łapie, momentalnie skoczyła do dalszej ucieczki. Basior trzymał się tuż za nią, a nawet zdołał ją wyprzedzić. Znowu została na tyłach.
Widzieli już wejście do jaskini Wschodzącego Słońca, byli tak blisko bezpieczeństwa. Ale Roma w świetle swoich płomieni ujrzała błysk łańcuchów. Tym razem zawiniętych w pętlę, wyprzedzających ją w powietrzu. Nie zdąrzyła uskoczyć. Pętla owinęła się wokół jej szyi, szarpiąc do tyłu. Wadera wywróciła się, lecąc zadem do przodu, a łańcuch niemal złamał jej kark. Zaczęła dusić się i wierzgać. Usłyszała kroki i śmiech bardziej przeraźliwy niż każdy inny, jaki było jej dane spamiętać. Ze łzami w oczach zwróciła się do jedynego wilka, jaki mógłby jej pomóc.
– A... Arelion... – wyszeptała.
Poczuła jeszcze zacisk szczęk na swoim karku, zanim straciła przytomność.
<Arelion, jedziesz ;D >