· 

Utracona część samego siebie #1

Zbudził się w nocy. Z rozkoszą otworzył oczy i rozejrzał się po okolicy, która rozświetlona srebrzystym blaskiem księżyca była jeszcze piękniejsza i olśniewająca niż zwykle. Spojrzał na gałąź, na której się znajdował. Była szeroka i stabilna, nic więc dziwnego, że czuł się wyspany i zadowolony. Zaraz obok niego wbity był zwykły, stalowy miecz, należący do niego. Otrzymał go niedługo po dołączeniu do watahy i zadeklarowaniu, że pragnie zostać rekrutem na wojownika. Alfa wydawała się być zadowolona, słysząc to. Z racji, że nie uczestniczył jeszcze w żadnym treningu związanym z tą profesją wieczorem poprzedniego dnia postanowił zaznajomić się chociażby z bronią, którą mu dano. Nie był przyzwyczajony do używania miecza, w końcu nigdy wcześniej nie miał z niczym takim do czynienia, szło mu okropnie, ale koniec końców stwierdził, że może kiedyś uda mu się coś nim zdziałać.

 

Wstał i wyciągnął srebrne ostrze z drzewa i niosąc je w pysku, udał się do swojego miejsca w Jaskini Przejścia. Odłożył je tam po cichu, uważając, by nikogo bezsensownie nie obudzić. Wyszedł stamtąd również jak najciszej, skradając się. Pochwalił samego siebie w myślach, że potrafił poruszać się ostrożnie i nie wywoływać hałasu. Chociaż musiał przyznać, że to najwięcej pomogła mu chropowata skała u jego łap. Ruszył spokojnie w kierunku Leśnego Potoku, a przynajmniej miał nadzieję, że idzie w dobrą stronę. Cóż, zawsze mógł zawrócić, gdyby jednak się zgubił. Po pewnym czasie rozpoznał miejsce, w którym ostatnio jadł ryby z Telishą i Lemottien. Uśmiechnął się, przypominając sobie tamtą chwilę. Wadera miała rację, te czerwone ryby były wręcz boskie w smaku. Delikatne i przepyszne. Postanowił trochę ich złapać, może podrzuciłby jej jakąś… szybko jednak zostawił ten pomysł, gdyż był pewny tego, że Lisha może teraz spać, a i ryby lepiej smakują na świeżo.

 

Działając według jej rad, upolował ich więc mały stosik, w sam raz dla niego. Woda była zimna. Zjadł wszystkie swoje zdobycze z nieukrywanym zadowoleniem. Odczekał chwilę i otrzepał się, by wyschnąć. Wtedy stwierdził, że w sumie w tym momencie nie ma za bardzo co ze sobą zrobić. Przez poprzedni czas, po opuszczeniu rodzinnych terenów i gdy jeszcze nie wiedział o istnieniu Watahy Wilków Burzy, praktycznie przez cały czas doświadczał tego uczucia. Tego, lub bólu głowy spowodowanego waleniem nią o pobliskie drzewo, błagając, by halucynacje w końcu przestały go dręczyć. Jednak, w końcu przestał to robić, akceptując konsekwencje decyzji podjętych za swojego życia. Trwał, żyjąc, tracąc powoli sens, by dalej oddychać. Mimo tego nigdy nie postanowił spróbować odebrać sobie życia. Nie był pewien, czy to przez jego silny instynkt przetrwania, czy mocną wolę, czy może nadzieję.

 

Skończył rozmyślanie nad tym, uznając, że to i tak nie ma większego sensu. Zapewne tak było. Uznał w końcu, że przeleci się nad terenami watahy. Lubił to robić. Wzbił się w powietrze z niemałą łatwością i poszybował nad drzewami, miło przyjmując podmuch nieco chłodniejszego już powietrza. No tak, w końcu nadeszła już jesień. Liście zmieniały już swój kolor, by niedługo opaść przed zimą. Nieopodal dostrzegł cienką strużkę dymu, unoszącą się pionowo w stronę gwiazd. Ktoś musiał rozpalić ognisko. Na samą myśl o ogniu zrobiło mu się niedobrze. I pomyśleć, że będzie musiał się ogrzewać w zimę właśnie dzięki niemu… Przez moment wydawało mu się, że kątem oka dostrzegł Torine. Zgrabna sylwetka siostry siedziała na czubku drzewa i obserwowała go ze szczerym, szczęśliwym uśmiechem na pysku. Takim, jaki zawsze miała. Wykrzywił pysk w grymasie niedowierzania. Czy to możliwe, że ona…?

 

Potrząsnął łbem, zaciskając oczy i za chwilę spojrzał znowu. A jednak znowu tylko mu się zdawało. Poczuł bolesne ukłucie w sercu. Zdecydowanie wolałby, żeby Tori naprawdę tam siedziała i szczerzyła się jak głupi do sera. Mimo wszystko próbował uświadomić sobie, że musi w końcu zaakceptować jej odejście. Przecież nawet ją pomścił! Lecz nie przyniosło mu to ukojenia.

W milczeniu, z zaciśniętymi zębami przecisnął się przez korony drzew i wylądował między nimi. Zakręciło mu się w głowie, a cały czar będący przyczyną jego dobrego humoru prysnął. Nagle ciężar jego powiek wydał mu się ogromny, a ze wszystkich stron ogarnęła go ciemność.

 

Obraz się rozjaśnił, otworzył oczy. Wokoło można było zobaczyć lewitujące, wielkie odłamy skał a nad nim unosiły się gęste, srebrne chmury. Przez zamglone i ciężkie, szare powietrze od czasu do czasu przebiegały małe, białe świetliki. Nie było ciemno, gdyż przez ciemny pas w kształcie okręgu przechodził snop jasnego światła. Kruczoczarny, uskrzydlony basior stał na martwej, poprzecinanej licznymi rysami i głębokimi kraterami nie większymi od niego samego ciemnej, skalistej ziemi. Potężna skała z mieszczącym się na niej ogromnym budynkiem w oddali była ledwie widoczna. Stracił czucie w łapach, nie mógł ruszyć się ani o centymetr, możliwe było jedynie obserwowanie otoczenia ciemnoczerwonymi oczami. Z trudnością łapał oddech. Mimo że był niczym sparaliżowany i ciało odmawiało mu posłuszeństwa, to jego umysł był klarowny i funkcjonował tak dobrze, jak nigdy przedtem. Nie czuł nic. Zero jakiejkolwiek emocji, czy to pozytywnej, czy negatywnej. Nie było strachu. Nie przeszkadzało mu to, że nie pamiętał, jak się tu znalazł. Nie martwił się o siebie, w tym momencie nie martwił się o nikogo.

 

Przed sobą dostrzegł biało-czarnego basiora z elementami czerwieni, majestatycznego i dopasowującego się do całej aury otoczenia. Znał go, wiedział to na pewno. Oczekiwał odpowiedzi. Potwierdzenia, którego już nigdy nie mógłby odwołać. Byli tu już przez długi czas, którego nie był w stanie określić. Może to było kilka minut? A może kilka godzin, dni? Siedział. W jego wzroku nie można było dostrzec poirytowania lub ponaglania, miał obojętny wyraz pyska i luźną postawę. W końcu był to tylko i wyłącznie jego teren. Aarel czuł się tak, jakby obudził się z długiego, przyjemnego snu przez wiadro lodowatej wody i został wrzucony w jakąś trudną sytuację. W końcu odzyskał władzę nad swoim układem nerwowym i lekko przytaknął. Na to drugi basior skinął głową z szacunkiem i odwrócił się. Za chwilę spokojnym krokiem zniknął za magiczną mgłą, a obraz znów pochłonęła ciemność.

Gwałtownie otworzył oczy i przez chwilę wpatrywał się w dość mocno zachmurzone, błękitne niebo. A przynajmniej jego fragmenty, gdyż większą część widoku zasłaniały liście drzew. Zdał sobie sprawę, że leży na boku. Stwierdził, że musiał stracić przytomność. Wiedział, że coś widział w tym czasie, ale teraz nie był w stanie stwierdzić, co. Pozostało to dla niego jedynie mglistym wspomnieniem. Przypomniał sobie, co robił przedtem. Próbował dźwignąć się z ziemi i za drugim razem udało mu się podnieść do siadu.

 

– W końcu się obudziłeś! – Usłyszał miły głos i podążył wzrokiem do miejsca, z którego dochodził. Tam dostrzegł szarą waderę, z białą końcówką ogona i przodem szyi. Patrzyła na niego niemalże białymi oczami z zaniepokojeniem. Pod nimi dostrzegł czarne futro, układające się w kropki.

– Coś się stało? – powiedział, po czym spojrzał jeszcze raz w niebo i ogarnął wzrokiem otoczenie. – Już dzień… wiesz może, jak długo tutaj leżałem?

– Znalazłam cię tutaj o świcie, podczas polowania. Jest już popołudnie.

– Rozumiem. – Przymknął oczy i podniósł się, rozprostowując skrzydła i zaraz je chowając. – Siedziałaś tu przez tyle czasu?

– A miałam cię tu tak zostawić? Jeszcze coś by się stało, a w pobliżu nikogo do pomocy…

– Okej. Dzięki za troskę. – Zaczął się zbierać na powrót do jaskini, bo i tak nie miał pomysłu, jak mógłby jej podziękować za opiekę, podczas gdy był nieprzytomny. W zasadzie czuł się dobrze, ale chętnie by sobie pospał. Mentalnie przeklął sam siebie. Zdał sobie sprawę, że zachowuje się co najmniej niegrzecznie w stosunku do wadery. – Jak się nazywasz, tak przy okazji?

Uśmiechnęła się do niego.

– Jestem Alice. A ty?

– Aarel. Czy jest coś, co mógłbym dla ciebie zrobić, w ramach podzięki?

– Hmm… Jak na razie nie mam pomysłu. Uznajmy więc, że jesteś moim dłużnikiem, haha! – stwierdziła wesoło, śmiejąc się. Szybko jednak opanowała się, może nawet trochę zawstydziła. Była nieśmiała?

– Może być, nie… – urwał w środku zdania, zauważając jakąś sylwetkę za waderą. Miała jasny poblask, wręcz mlecznobiały, a kształtem przypominała dzika. Nie miał pojęcia, czy jest prawdziwy, ale nie wydawało mu się, żeby był halucynacją. W razie czego rozłożył skrzydła i krzycząc do Alice, żeby uważała, rzucił się na zwierzę. Jednak, nie dowierzając, jedynie przeleciał przez nie i wbił się łapami z impetem w ziemię, pozostawiając głębokie ślady. Przez chwilę stał w miejscu z rozdziawionym pyskiem, aż w końcu odwrócił się, by jeszcze raz spojrzeć na kreaturę. Teraz dostrzegł, że nie miała ona formy cielesnej, a dotknięcie nie zraniło ani jej, ani basiora. Sylwetka dzika jedynie prychnęła z oburzeniem i odeszła w las, w ogóle nie poruszając krzewami, przez które przeszła. Nie mogło mu się tylko wydawać.

 

– Duch? – szepnął sam do siebie.

 

Alice jedynie stała w bezruchu i patrzyła na niego z lekkim oszołomieniem, spowodowanym zapewne jego zachowaniem.

 

 

C.D.N.

 

<Alice?>