Pozostanie niezauważonym, gdy ma się dwie fioletowe flary na ramionach, jest niesamowicie trudne. Wręcz niemożliwe, chciałoby się rzecz. Te płomienie są jak sygnał świetlny, znaczący "Jestem tutaj! Patrz na mnie!". W jaki sposób się z nimi ukryć?
A no taki, że trzeba sobie nałożyć na plecy pelerynę, która przykryje płomienie. Liście są zbyt hałaśliwe, ale zwierzęca skóra nadaje się doskonale, nawet kolory pomagają w skradaniu się. Płachta z sarny świetnie się sprawdza.
I z tą dawno opanowaną techniką Romanie skradała się wśród drzew Baśniowego Lasu, jak na razie niezauważona przez żadnego mieszkańca. Postanowiła wybrać się na zające, jako, że nie przepadała za jedzeniem wśród pozostałych członków watahy. Jak to mówiła, jeszcze się do nich nie przyzwyczaiła.
Las lśnił niesamowitymi kolorami. Tu i ówdzie widoczne były późne leśne kwiaty, w drzewach odzywały się migotliwe ptaki, skaczące z gałązki na gałąź, dookoła panowały zapachy zwierzyny łownej i tej zwykłej. Gdy Roma truchtała sarnią ścieżką, nagle przyuważyła pasącego się pod olchą brązowego zająca. Momentalnie przykucła, starając się, by peleryna z zwierzęcej skóry jak najdokładniej zakrywała płomienie na łopatkach. Wadera podczołgała się w stronę zającowatego, aż znalazła się na wygodnej odległości do skoku. Teraz wystarczało jej odpowiednio spiąć mięśnie, usadzić się i... Wyskok!
Trafiła w ofiarę z takim impetem, że zając zdechł od samego uderzenia. Nie był zbyt tłusty, raczej żylasty i suchy, ale na drobną przegryzkę wydawał się akurat. Romanie szybko obrała truchło ze skóry i wyjadła to, co dało się zjeść. Nie było tego wiele, zupełnie jakby zając wcale nie szykował się na nadchodzące jesienne mrozy. Może to po prostu brak pożywienia, w końcu w tym roku było całkiem sucho.
Wilczyca kontynuowała wędrówkę przez Baśniowy Las, wciąż głodna. Było jej trudno samej znaleźć jedzenie, a zimą będzie to niemożliwe, ale na razie się nie poddawała. Postanowiła spróbować czegoś nietypowego.
Wspięła się na rozrośnięte drzewo. Wśród jego gałęzi musiały odpoczywać jakieś pierzaki, nadające się na drugą porcję posiłku. Romanie obejrzała wszystkie gałęzie, aż dostrzegła ładnego krogulca, odpoczywającego po sytym posiłku. Zaraz stanie się cudzym posiłkiem, pomyślała zachłannie wadera. Zakradła się na niższą gałąź, pozostając za plecami ptaka. Nagle coś odezwało się w jej głowie. Głos, a raczej przeczucie, które kazało jej się nie ruszać. Nesso, usłuchać się?, zapytała swojej patronki, jednak nie usłyszała odpowiedzi. Płomień na jej łopatkach poruszył się niespokojnie, wspierany biciem serca. Wadera prawie podskoczyła, gdy na krogulcu wylądował znacznie większy bielik. Siła wiatru i zaskoczenie niemal strąciły ją z gałęzi. Płachta z sarniej skóry nie miała tyle szczęścia. Sfrunęła sromotnie na dół, między korzenie drzewa. Fioletowe płomienie buchnęły podwójną siłą, wściekłe, że zostały ukryte. Przerażony na ten widok bielik poderwał się do lotu.
– O nie! Mowy nie ma! – warknęła wściekle Romanie, jednocześnie skacząc na wielkiego ptaka. Nie miała zbyt dużych szans na pokonanie go, ale pod wpływem wybuchu płomieni, które w pewien sposób kontrolowały jej emocje, nie myślała zbyt logicznie.
Wylądowała na samym grzbiecie, przeciążając orła. Pierzak spadł na ziemię, gdzieś w jego ciele zabrzmiało nieprzyjemne chrupnięcie, a z dzioba wydobył się krzyk pełen strachu i bólu. Roma skrzywiła się na ten dźwięk, jak każdy o zdrowym rozsądku. Rozwarła szczękę, chwyciła głowę bielika i pociągnęła ją gwałtownie, by usłyszeć kolejne "chrup!". Ale tym razem ptak nie wydał bolesnej pieśni. Oglądał już mglistą krainę Hadesu.
Romanie spędziła dobre dwadzieścia minut, oskubując ptaszystko. Miała niesamowite szczęście, skoro zdołała upolować prawdziwego orła. Nie wiedziała tylko, czy dziękować za to Nessie, Ignisowi, którego uważała za odpowiedzialnego za ognie na barkach, czy jakiemuś innemu bogowi. Na razie wolała delektować się orlim mięsem, którego było sporo i było zdecydowanie bardziej soczyste niż suche truchło zająca. Co prawda, tak jak to u ptaków jest, nie posiadało kompletnie tłuszczu, ale Roma nie zwracała na to uwagi. Jedzenie to jedzenie.
Wkrótce po ptaku zostały tylko kości i pióra. Krogulec, którego ten orzeł zabił, zniknął gdzieś w trakcie posiłku. Wadera, oblizując wargi, rozejrzała się dookoła.
Baśniowy Las był jednym z czterech głównych łowisk watahy. Kręciło się tu mnóstwo zwierzyny do zjedzenia, a samo miejsce było malownicze i urokliwe. Przez cały rok – z wyjątkiem zimą – kolory rozkładały się w niesamowicie szeroki wachlarz oraz można tu było spotkać podróżujące obce wilki. To ostatnie raczej nie było ciekawą opcją, ale z drugiej strony Romanie nikogo tu jeszcze nie spotkała, chociaż opowiadające o tym miejscu wilki z watahy radziły jej zachować ostrożność. Przydatna rada, gdy masz na plecach dwie fioletowe flary.
Wilczyca ruszyła dalej na poszukiwanie zdobyczy. Nie była w pełni najedzona, a przecież trzeba korzystać, póki w lesie roi się od jedzenia. Tym razem jednak to nie żyjące mięso zwróciło jej uwagę. Niedaleko ścieżki, którą podążała, znalazła krzak późnych leśnych owoców. Na oko były dojrzałe i chociaż małe, nadawały się do spożycia. Romanie nie miała oporów przed jedzeniem sarniego żarcia, więc bez problemu zaczęła zajadać się jagodami. Miały słodki smak, sok wytryskiwał z nich przy ugryzieniu, sam miąższ stanowił syty posiłek. Trochę jak jedzenie owadów, zaśmiała się w głowie wadera. Kiedyś została zmuszona przez brak zwierzyny łownej do pożywiania się robakami i mimo rzucanych na ten temat żarcików, zdecydowanie nie chciałaby do tego wrócić.
Gdy skończyła obskubywać krzak z owoców, była w pełni najedzona i gotowa na powrót do głównych siedzib watahy. Nawiedziły ją jednak wątpliwości. Czy chciała wrócić? Doskonale radziła sobie sama, nawet jeśli polowanie z dwoma płomieniami na grzbiecie nie było bułką z masłem. Zimą znalazłaby sposób, żeby przeżyć, nawet jeśli na wiosnę miałaby być wycieńczona. Tak naprawdę nie chciała należeć do żadnej watahy. Nie czuła się tu w porządku. Jak w żadnej innej watasze. Po prostu n-i-e p-a-s-o-w-a-ł-a wśród wilków.
Pacła się w głowę. Oczywiście, że by nie pasowała. Tak jak każdy nowo przybyły. Musi się zaznajomić z tutejszymi wilkami, by czuć się swobodnie. Na razie postanowiła wrócić grzecznie do nowego domu, nie wspomnieć nikomu o upolowanym orle i pójść w spanko pod upatrzonym jakiś czas temu krzakiem. Po drodze upoluje jeszcze jakąś szybką zdobycz dla szczeniaków z watahy. Miała słabość do tych uroczych pyszczków i chciała je rozpieszczać, nawet jeśli ich opiekunom niekoniecznie będzie się to podobać.
Nie zauważyła tylko nietypowego, małego cienia, który trzymał się jej już od jakiegoś czasu. Cień skoczył w zagłębienie, pozostając ukrytym, a gdy Roma go minęła, podreptał za nią niezwłocznie, pozostając jej własnym, miniaturowym cieniem.
KONIEC