· 

Depopulatores totius mundi et possesores quadraginta regnorum #1

(tytuł tłum. Łupieżcy całego świata i posiadacze czterdziestu królestw, "Pamiętniki", Jan Chryzostom Pasek)

 

Lemottien wpatrywała się we mnie z głupawą miną, a ja stałam zmieszana spoglądając przed siebie. Nie było mnie w watasze przez ostatnie parę tygodni, ale jako uzdrowiciel zdobywanie nowej, aktualnej wiedzy jest niezbędne. Zresztą, ten kto zna mnie na wylot dobrze wie, jak ważna jest dla mnie mądrość. Gdy tylko pojawiła się okazja by swoją wiedzę zgłębić, bez wahania wyruszyłam na dwumiesięczną podróż na zgromadzenie medyków z różnych watah. Taka wizja była dla mnie niezwykle ekscytująca, a zarazem budziła we mnie grozę. Od dawna nie byłam samodzielnie poza terenami watahy, a wizja zgubienia się była okropna. Na szczęście Lemo okazała się doskonałym przewodnikiem, żyjąc u boku ludzi często podróżowała z kupcami, a nawet jeśli siedziała w osadzie roiło się tam od różnorakich map, które uwielbiała oglądać. I właśnie dlatego spakowałam rzeczy, powiadamiając uprzednio Alessę dokąd będę się kierować. Alfa z początku nie była zadowolona, aby w watasze pozostawali tylko niewyszkoleni zielarze. Szybko jednak zapewniłam ją, że po powrocie każdego z nich nauczę wszystkiego co sama zdołam zgłębić. Dlatego też tego samego dnia ja i Lemottien wyruszyłyśmy w podróż, którą właśnie tutaj zamierzam wam przedstawić. 

Pierwszego dnia zaraz po wyruszeniu nie byłam pewna czy to dobra decyzja. Wielokrotnie jednak w swoim życiu miewałam tego typu zwątpienia, a sytuacje, które potem z tego wynikały przynosiły z reguły dobre wspomnienia, a często i wiele korzyści. Lemo szła pewnym krokiem przede mną, choć jej nóżki były znacznie krótsze od moich ciężko mi było dotrzymać jej tempa. Droga prowadziła przez niecodzienny las. Drzewa były powyginane jakby z powodu dziwnych anomalii na tym terenie. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z czymś takim. Ale to był dopiero początek różnorakich zdziwień jakie na mnie czekały. Trawa porastająca te ziemie była zielona i bardzo miękka w dotyku, nie kuła w ten charakterystyczny dla traw sposób. Lemottien pozostawała niewzruszona na otaczające nas piękno, ale tłumaczyłam to sobie faktem, iż najpewniej nie była tu po raz pierwszy. Śpiew ptaków był rozpraszający, chciałam pozostać czujna na wszelkie niebezpieczeństwo. Ale jak tu spodziewać się czegoś groźnego, gdy ptasie melodie są tak piękne? 

-Telisho, nie jestem pewna czy interesuje Cię moje stanowisko w tej sprawie, ale uważam, że dobrze postąpiłaś wyruszając na to zgromadzenie. -Kotka rozpoczęła rozmowę, wyrywając mnie z rozmyślań. 

-Ohh, cieszę się, że tak myślisz. Zgaduję, że wyczytałaś zwątpienie w moich myślach? -uśmiechnęłam się do niej ciepło, a ona odwzajemniła ten gest.

-Po prostu trochę Cię już znam. Ciągle zaprzątasz sobie głowę tym czym nie powinnaś. Wam wilkom często brakuje takiej kociej niezależności. Czasami trzeba dać się ponieść własnym łapom, nie myśląc o konsekwencjach. 

Słońce wskazywało już samo południe, a my dalej przedzierałyśmy się przez gąszcze lasu. Wędrówka powoli robiła się męcząca, ale na szczęście podróżowałyśmy w cieniu drzew, a pomiędzy nimi roznosił się szum strumyka. Miałyśmy nadzieję szybko do niego dotrzeć, by nieco odpocząć. Gdy byłam mała częściej miałam w zwyczaju chodzenie po lasach, niekoniecznie zważając na potencjalne zagrożenie. Dziś, mając już ponad sześć lat, w głowie przybyło mi nieco rozumu. Oraz lenistwa. Teraz również sporo spacerowałam po różnych zagajnikach, ale tylko tych dobrze znanych. Dlatego to, że zdecydowałam się na tę podróż było dla mnie wielkim przełomem, może nawet złamaniem tego braku dziecięcej ciekawości. 

-Jest i nasz strumyk! -Lemo wykrzyknęła radośnie i szybciutko znalazła się obok wody.

Po chwili byłam już obok niej. Zanurzyłam jedną łapę w cieczy, miała idealnie chłodną temperaturę. Lemo nachyliła się by się napić, lecz w momencie gdy jej język niemal już dotykał wody usłyszałyśmy kogoś. 

-Nie radziłbym. To woda, które swoje źródło ma w świętym drzewie. Albo i przeklętym, zależy w co wierzysz. -Zza krzaków po drugiej stronie strumyka wynurzył się lis o niezwykle ciemnym futrze. Nie był rudy, bardziej powiedziałabym, że brunatny. Jego głos był niski, a przy tym posiadał charakterystyczną chrypkę. Oczy miał zupełnie czarne. 

-P-przepraszamy, nie wiedziałyśmy. Wędrujemy tą drogą i chciałyśmy tylko ugasić pragnienie. -wydusiłam z siebie nieco zmieszana i przestraszona jego nagłym pojawieniem się. 

Nieznajomy zbliżył się do tafli, a przy okazji i do nas. Gdy się przemieszczał chodził dumnie wyprostowany, ale dało się zauważyć, że utyka na tylną prawą łapę. Dopiero gdy znalazł się niemal naprzeciw nas dopatrzyłam się powodu jego kontuzji. Było to sporej wielkości ugryzienie, w dodatku dalej sączyła się z niego krew. 

-Wiem, że wędrujecie. Nawet wiem dokąd, Telisho. -uśmiechnął się podejrzanie.

Popatrzyłam na Lemo, a ona wyglądała na równie zaskoczoną co ja. Byłam przekonana, iż nigdy nie widziałam go na oczy, skąd więc znał moje imię? Może jednak byłam niewystarczająco ostrożna i ktoś nas śledził. Właściwie nie ktoś, tylko on!

-Kim jesteś? -warknęłam cicho.

Podniósł wzrok, a jego czarne oczy przyprawiły mnie o dreszcz. 

-Nikim, kogo powinnaś się obawiać. W tych stronach zwą mnie Mówcą Śmierci, choć imię me to Einden. 

-Zdecydowanie brzmi, jak ktoś kogo nie powinnam się obawiać. -Zadrwiłam, aby choć trochę dodać sobie odwagi. Lemottien skuliła się nieopodal mojej łapy i pozostawała w bezruchu. 

Einden, zwany w tych stronach Mówcą Śmierci, zaśmiał się. Ale nie był to śmiech jakiego bym się spodziewała. Był ciepły i na swój sposób łagodny. 

-A jednak zapewniam, gdybym chciał was skrzywdzić zrobiłbym to już dawno. Śledzę was odkąd wkroczyłyście do tej puszczy, właściwie mógłbym rzec: w progi mego domu. 

Mówiąc to zamoczył swoją zranioną kończynę w strumyku. Woda zabarwiła się jego krwią, po chwili zapieniła się w miejscu rany. Z wody buchnęła para, a gdy Einden wyciągnął z niej swoją łapę ta była jak nowa. 

-Zanim zdążycie zapytać co się właśnie wydarzyło, ja chciałbym opowiedzieć wam co mnie do was sprowadza. Od lat przeprowadzam wiele różnych osobistości przez ten las, jestem tu swego rodzaju przewodnikiem. To co przed chwilą widziałyście, to czar świętego drzewa zmarłych. Wypleniam istoty, które nie są warte wkroczenia tu, a w zamian duchy przodków uzdrawiają mnie i pozwalają mi żyć. Reasumując, skoro dalej tu stoicie, uznano was za godnych wkroczenia, a ja chętnie pomogę wam przedrzeć się przez ciemne zakamarki mego gaju. Oczywiście jeśli przyjmiecie ofertę. 

Lemottien rozluźniła się lekko, przyjmując wyprostowaną pozycję. Jej pyszczek nie wyrażał żadnych uczuć, które mogłyby mnie nakierować na jej punkt widzenia obecnej sytuacji. 

-Wybacz mi moje milczenie, drogi Eindenie. Zapewne rozumiesz moją niepewność co do Twojej osoby, oczywiście bez urazy. -Zganiłam się w myślach za wyrzucenie z siebie tej myśli, wciąż mógł nas skrzywdzić. -Mimo to, jeśli Twoje intencje są szczere, z wielką chęcią przyjmiemy Twoją pomocną łapę. 

Przeskoczył przez linię strumyka jednym susem i po chwili stanął obok mnie. Był mniej więcej o połowę mniejszy, ale mimo wszystko budził we mnie nieuzasadniony niepokój. Jego czarne ślepia zdawały się świdrować całą duszę wzdłuż i wszerz, jakoby jedno spojrzenie pozwalało mu zgłębić każdą najmniejszą Twoją tajemnicę. 

-Zacznijmy więc od początku, pierwszego wrażenia już nie odratujemy, ale przynajmniej możemy spróbować. -Wyciągnął w moim kierunku łapę w geście powitania, a ja chwyciłam ją pewnie, aby nie nabrał wątpliwości co do siły mego charakteru. Lemottien przywitała go skinieniem głowy, zachowując dystans. 

Einden chwycił się za głowę i pokiwał nią z niedowierzaniem kilkakrotnie. 

-Gdzież moja kultura! Zapraszam was moje drogie na herbatę. parzoną ze świeżych ziół! Mieszkam nieopodal, podążajcie za mną. 

Gdy powstał między nami dystans około trzech długich kroków wyruszyłyśmy. Kotka rzuciła mi taktyczne spojrzenie, które jasno dało mi do zrozumienia, że nie ufa ona naszemu nowemu znajomemu. 

Droga do rzekomo pobliskiej chatki zaczęła mi się dłużyć, za to moja nieufność w stosunku do Eindena znacząco rosnąć. Był bardzo rozmowny, przez co wydawało mi się, że na co dzień jest bardzo samotny. W ciągu tych kilkunastu minut zdążył już nam opowiedzieć o swoim ulubionym kolorze, dlaczego się tu wprowadził, a nawet przepis na babcine ciasto przewinął się gdzieś wśród tego potoku słów. W końcu jednak dotarliśmy do celu. Chatka Mówcy Śmierci znajdywała się w wyrośniętym dębie. Otwór, który najpewniej był wejściem przysłonięty był liśćmi i gałęziami. Weszliśmy do środka. Wydrążona w drzewie nora była dość przytulna, lis mógł nawet poszczycić się posiadaniem niewielkiego okna. Legowisko utworzone z mchu miał w rogu, obok którego stała stara drewniana skrzynka, na moje oko wyrzucona przez ludzi do lasu. Na owym "nocnym stoliczku" leżała ptasia czaszka i kilka kamyków. W samym centrum chatki Eindena znajdywało się więcej skradzionych od ludzi rzeczy, między innymi zastawa stołowa. 

-I jak wam się podobają moje skromne progi? Nie ma tu zbyt wiele, nie jestem materialistą. 

-Jest tu bardzo przytulnie, gdyby w moich okolicach był taki wyżłobiony dąb urządziłabym go podobnie. Trzeba stawiać na praktyczność posiadanych przedmiotów w pierwszej kolejności, no nie? 

Einden pokiwał głową w odpowiedzi, po czym wziął się za parzenie obiecanej herbaty. Lemottien nie spuszczała go z oka, bacznie obserwując składniki napoju. 

-Eindenie, opowiedz nam jak to się stało, że zatrudnili Cię zmarli. -Kotka odezwała się po raz pierwszy od bardzo dawna.

-Oh, oh! To jest dopiero historia. -Podał nam pod nos zaparzoną herbatę, sam również pił ją w sporym kubku ze zdobieniami. -Widzicie, kiedyś nie miałem nic. Lisy nie mają łatwo w życiu, nie mamy stada, które by nas wspierało. Rozstanie z rodziną to często ostatnie kontakty z własnym gatunkiem. W moim przypadku właśnie tak było. Potem było już tylko ciężej, szczególnie gdy ktoś nie lubi samotności. Właśnie wtedy zacząłem przeprowadzać podróżnych przez ten las, w końcu łatwo się tu zgubić. Z czasem pojawiły się tu istoty, które zaczęły mój dom wyniszczać. Wtedy po raz pierwszy zabiłem niegodnego, to był ludzki chłopiec. Zrywał gałęzie ze świętego drzewa, gdy wgryzłem mu się w gardło. Gdy upadł na ziemie zobaczyłem ich, było ich tak wielu, stali jakby we mgle. Dopiero potem się zorientowałem, że to duchy. Dziękowali mi i uleczyli mnie po raz pierwszy. I właśnie tak dostałem tę robotę. 

-Nieco przerażająca historia, Eindenie. Na jakiej podstawie stwierdzasz czy ktoś jest godny czy nie? -upiłam łyka herbaty, była bardzo smaczna. 

-Przerażenie jest częścią tego świata, Telisho. Wszyscy powinniśmy to zaakceptować, to już nigdy nas nie zaskoczy. -uśmiechnął się łagodnie, a słowa te wydawały mi się niezwykle mądre w tamtym momencie. -Każdy przodek tego miejsca zna was na wylot, co by były z nich za duchy, gdyby nie mogli przejrzeć waszych serc? To oni mi mówią kto powinien swoje życie zachować, a kto je stracić. Prowadzą mnie przez życie. 

Pomimo początkowych nieufności, do końca wieczora rozmawiało nam się z Eindenem bardzo przyjemnie. Nawet Lemo zdawała się zupełnie rozluźnić. Gdy księżyc świecił już w pełnej okazałości lis zaproponował nam nocleg, a my przyjęłyśmy tę ofertę. Noc minęła spokojnie, a o poranku przebudził nas zapach herbaty i świeżej ryby. Po śniadaniu Einden odprowadził nas na skraj swego domu i pożegnaliśmy się. Wydawał się smutny, a gdy odchodziłyśmy obserwował nas jeszcze przez kilka minut, dopóki nie zniknęłyśmy za pagórkiem. To było pierwsze królestwo, które odwiedziłyśmy podczas naszej wyprawy, a przed nami nowe otwierały swoje wrota.\

 

 

C.D.N