Zgaduję, że każdy ma swój największy koszmar. Ja również. Dlatego sytuacja, która mi się przydarzyła, była najprawdopodobniej najgorszą z możliwych. Ale cóż: nic by się nie stało, gdyby nie jeden, malutki błąd. Rozumiem, zdarza się, ale ten był najprawdziwszą katastrofą. To wszystko z winy Irni. Miała ochotę pobawić się moimi snami, lecz coś pomieszała i zamknęła mnie w koszmarze. Lecz było jeszcze gorzej: zaklęcie rozprzestrzeniło się po całej watasze i razem z Irni zostaliśmy uwięzieni w naszych najgorszych koszmarach. Nie pomagały żadne, choćby najsilniejsze zaklęcia wilków z mocą kontroli nad snami. W końcu doszliśmy do jednego, wspólnego wniosku: musimy pokonać nasze koszmary i w ten oto sposób wydostać się z sennego więzienia.
Razem z innymi wilkami stwierdziliśmy, że musimy przejść i przeżyć nasze koszmary. To był jedyny sposób na ratunek. Wzięłam się w garść i rozejrzałam dookoła, zapoznając się z terenem. Znajdowałam się w ciemnym, gęstym lesie, który złowieszczo poruszał drzewami. Między wysokimi pniami było tak mało miejsca, że ledwo szło się przecisnąć. Leżałam na ścieżynce, bardzo wąskiej lecz szerszej od szpar między konarami. Przęłknęłam gulę zalegającą mi w gardle, wstałam i na trzęsących się łapach ruszyłam przed siebie. Posiadam wrodzoną zdolność rozpoznania zobaczonego w życiu terenu, ale ten gąszcz był mi zupełnie obcy. Każdy metr wyglądał identycznie, nie było żadnych znaków rozpoznawczych, nawet szyszki leżącej na ziemi. Wszystko wydawało się perfekcyjne, dopóki nie wdepnęłam łapą w coś lepkiego, co znajdowało się na prowadzącej mnie drodze. Z pewnym przerażeniem powoli skierowałam swój wzrok na to, w co wdepnęłam. Krew. To była krew. Trakt rozpościerający się przede mną był cały upstrzony małymi i większymi planami czerwonej substancji. W tym momencie mój mózg całkowicie się wyłączył i w przypływie nagłej paniki moje zaczęłam biec przed siebie nie zwracając na nic uwagi. W pewnym momencie zamknęłam oczy i skupiłam się na jednym: żeby wydostać się z tego koszmaru. Nawet nie usłyszałam, jak ktoś krzyknął w moją stronę:
- Vixen! Ostrożnie bo...- ale wilk stojący przede mną nie zdążył dokończyć, ponieważ z impetem uderzyłam prosto w jego klatkę piersiową.
Wyłożyliśmy się jak dłudzy na zimny grunt i leżeliśmy przez chwilę, będąc w szoku po tym wypadku. Dopiero po chwili zorientowałam się, że cały czas wtulam pysk w jego tors. Natychmiast się podniosłam, pomimo tego, że malutka część mnie chciała pozostać w jego uścisku, ponieważ spodziewałam się, że zaraz ponownie zostanę sama. Wilk na którego wpadłam był mi znajomy. Dwa ogony z czarnymi końcówkami, białe skrzydła i ciemne znamię w kształcie haka na pysku dały mi od razu do zrozumienia, iż był to Arelion. Poczułam wielką ulgę na jego widok. Był w końcu bardzo doświadczony i rozważny, ale skoro tu był, to znaczy że jemu też nie udało się wydostać. Basior wstał i zaczął się otrzepywać, aby po chwili spojrzeć na mnie z zaciekawieniem
- Vixi? Jak ty się tu znalazłaś?
- Raczej nietrudno jest się domyślić - mruknęłam pod nosem z przekąsem, lecz uprzejmie odpowiedziałam na pytanie - Właśnie znajduję się w moim koszmarze, i zastanawiam się, dlaczego ty tu jesteś. - ostatnie słowa zabrzmiały bardziej jak stwierdzenie niż pytanie.
Arelion przyjrzał mi się z nutką nieufności, marszcząc lekko brwi i nos. Rozumiałam, że nie był pewny, czy jestem tu naprawdę czy jestem tylko częścią jego koszmaru. Staliśmy chwilę, przyglądając się sobie, gdy nagle basior skoczył i objął mnie, krzycząc:
- Vixi, tak się cieszę, że żyjesz! Myślałem już, że jestem zupełnie sam, że wszyscy nie żyją, o boże, jak dobrze, że cię widzę!
Stałam jak osłupiała, wciąż będąc w jego uścisku. Niebardzo potrafiłam odnaleźć się w tej sytuacji. Po chwili odwzajemniłam jego uścisk. Raptem moje tylne łapy osunęły się w dół. Było to dziwne, ponieważ ścieżka, na której się znajdowaliśmy była gładka i prosta. Moja tylna część powoli zsuwała się w głęboką dziurę, która się pode mną pojawiła. Zaczęłam wysuwać się z bezpiecznego na początku uścisku Areliona. Oboje nie mieliśmy pojęcia, co za chwilę się stanie. Z okrzykiem trwogi spadłam w dół. Nade mną nadal widziałam pysk białego basiora, który w dalszym ciągu z przerażeniem próbował mnie pochwycić. Kiedy już do mnie dotarło, że za późno na ratunek, zamknęłam oczy i pozwoliłam poprowadzić się pędowi powietrza prosto w czarną czeluść. W uszach cały czas słyszałam okrzyki Areliona.
Spadałam bardzo długo, bardzo głęboko, owiana zimnym powietrzem. Wiedziałam, że mimo tego, iż dziura była wystarczająco szeroka, aby pomieścić wilka z średniej długości skrzydłami, wilk i tak nie będzie mógł przylecieć mi na ratunek, ponieważ nie umiał latać. Byłam zdana na pastwę losu i tej pochłaniającej mnie dziury. Naraz uderzyłam w coś, co na początku wydawało się być miękkie. Odetchnęłam z ulgą, myśląc o szczęściu, jakie mnie w tym momencie spotkało. Potrzebowałam chwili na uspokojenie się, jednak nie było mi to dane. Obiekt, na który spadłam, zaczął się poruszać. Odskoczyłam od niego i z lękiem przyjrzałam się istocie, na której wylądowałam. Był to ogromny niedźwiedź. Miał na pysku wymalowane różne dziwne symbole. Spojrzał na mnie swymi małymi ślepiami, w których powoli narastała furia. Mój ogon automatycznie się podkulił a ja zaczęłam pędem biec w inną stronę, jak najdalej od tego potwora. Słyszałam jak mnie gonił i starałam się przyspieszyć, ale był coraz bliżej. Nagle ujrzałam przed sobą taflę wody. Zbawiona z rozpędem wbiegłam na jezioro i po kilku metrach zatrzymałam i obejrzałam się. Bestia próbowała się do mnie zbliżyć, lecz woda i głębokość skutecznie działały na moją korzyść. Pod wpływem emocji zaczęłam się śmiać bez opanowania. Niedźwiedź po pewnym czasie zrezygnował z prób dopadnięcia mnie. Kiedy już udało mi się opanować spojrzałam przed siebie. Po krótkiej chwili skierowałam się truchtem na przeciwległy brzeg. Na niebie nie było ani jednej chmurki, ale jednak słońce wydawało się przyćmione. Pod przezroczystą taflą nie przepływały żadne stworzenia, nawet pojedyncze ryby. Czułam się wyjątkowo osamotniona. Wrażenie, iż nigdy nie uda mi się wydostać z tego koszmaru, towarzyszyło mi przez całą przeprawę po jeziorze. Gdy byłam kilkadziesiąt metrów od zalesionego brzegu, na krawędzi drzew zamajaczyły sylwetki wilków. Na ich widok dostałam nagłego przypływu nadziei, że w końcu skończy się moja udręka w tym sennym więzieniu. Z wolnego chodu ruszyłam szybkim sprintem, nie zważając na okrzyk bólu moich kończyn po wielogodzinnym spacerze. Pomimo mojego szybkiego biegu, las zdawał się wcale nie zbliżać. Jęk rozpaczy, trwogi i nieskończonej katorgi wywołanej samotnością wyrwał się z mojego gardła. Upadłam na powierzchnię jeziora i zaczęłam płakać. Wydawało mi się, że nic już nie ma sensu, że to udręczenie nigdy się nie skończy, że na zawsze pozostanę w tym koszmarze. Nie mam pojęcia, ile czasu tak leżałam, powoli rezygnując z jakiejkolwiek próby ratunku samej siebie, ale moje wręcz depresyjne rozważania przerwał czyjś krzyk. Był to krzyk wielkiej męki, cierpienia i strachu. Poderwałam się na łapy i zwróciłam swój pysk w stronę tego strasznego odgłosu. Słyszałam już kiedyś ten krzyk, był znajomym głosem, moim najgorszym wspomnieniem. Natychmiast pobiegłam na lewo, tam, skąd dochodził ten krzyk. Mój tatuaż zaczął błyszczeć zielonym, oślepiającym światłem. Zdawałam sobie sprawę, że znajdowałam się w śnie, ale myśl o ponownym ujrzeniu osoby, za którą strasznie tęskniłam, którą kochałam całym swym wilczym sercem. Wpadłam na polanę, na której rosło kilka starodrzew i od razu skierowałam się pod najgrubsze z nich.
Naprzeciw mnie rozgrywała się brutalna, krwawa scena: moja matka, z mieszaniną przerażenia i smutku cofała się zadem prosto na to drzewo, uciekając w panice przed napierającym na nią napastnikiem. Oprawca atakował ją sztyletem trzymanym przez siebie w pysku. Po chwili zorientowałam się, że była to wadera. Lecz, było w niej coś przerażająco znajomego: kolor futra, sposób ataku, zielony koniuszek ogona, ametystowe, błyszczące grozą oraz złem oczy, i bardzo charakterystyczna biała plamka na pysku. Byłam to ja we własnej osobie. Ja, atakująca z żądzą mordu moją własną, rodzoną matkę. Akutsima uderzyła zadnią częścią w pień drzewa. Nacierałam na nią, jednocześnie stojąc kilka metrów od rozgrywającego się dramatu. Moja rodzicielka, pod wpływem mojego naporu przeniosła się do pozycji ludzkiego siadu. Zbliżyłam pysk do jej gardła, mrużąc oczy, i wysyczałam:
- Zasługujesz na śmierć bardziej niż ktokolwiek inny. I ja zamierzam tego dokonać.
W tym momencie dotarło do mnie, co oznaczają te słowa. Jak w zwolnionym tempie wybiłam się i skoczyłam w kierunku mnie z tego koszmaru. Zanim zdążyłam odepchnąć ją od Akutsimy, ja sama w mej mrocznej wersji, poderżnęłam gardło matki. Wrzask furii i przerażenia wydarł się z mojej gardzieli. Koszmarna Vixen rozpłynęła się w powietrzu, a prawdziwa ja doskoczyłam w dwóch susach do Akutsimy i opadłam do jej boku, patrząc, jak łapczywie próbuje złapać powietrze i powoli nieruchomieje.
Leżałyśmy obie, jedna żywa, a druga żyjąca, lecz już w innym świecie. Jedna oddychająca ziemskim powietrzem, mająca do dyspozycji całe życie przed sobą, druga, która nie odetchnie już nigdy, nie zakosztuje błogości miłości, smutku, radości, łez. Ja mogłam wszystko, razem z przyjaciółmi podbić świat, dzielić się radością życia, ona nie mogła już nic. Jej piękne, lśniące futro, było teraz zbezczeszczone czerwienią krwi. Wtulałam swój pysk w jej mięciutką sierść, płacząc i mieszając swe łzy z jej krwią. Nie wiedziałam, czy leżę tak kilka minut, godzin, dni, a może lat. Nie obchodziło mnie to. Jedynym, co do mnie dotarło oprócz jej śmierci, było powolne puszczanie jej z mych troskliwych objęć.
Otworzyłam szeroko oczy i ujrzałam, iż pomału unoszę się ku górze, opuszczając jej bezwładne ciało. W przypływie nagłej rozpaczy zaczęłam wymachiwać łapami, próbując zbliżyć się do jej truchła, choć o kilka centymetrów, lecz ciągnąca mnie siła była zbyt silna. Mój sen zaczął się rozmazywać. Nim się obejrzałam, znalazłam się na terenie naszej watahy. Udało mi się. Pokonałam swój koszmar. Z radości, smutku, żalu, tęsknoty, euforii i innych emocji, zaczęłam płakać.
C.D.N.
(Arelion, mój mocium panie, teraz twoja kolej.)