· 

Z deszczu pod rynnę cz. 1

Zima. Śnieg. Wiatr. Potwornie zimno. Przez mój przemarznięty niemalże do cna już mózg przelatywały na zmianę tylko te słowa. Nie byłem nawet w stanie powiedzieć ile czasu brnąłem przez zaspy i śnieg, który sypał mi w oczy. Na szczęście wichura postanowiła już trochę odpuścić i mogłem spokojnie rozejrzeć się po okolicy.

Niestety nie byłem w stanie określić gdzie się znajduję, nie rzuciło mi się w oczy nic charakterystycznego z rejonów w których żyłem ostatnimi czasy. Może jednak bezmyślna pogoń za jeleniem nie była dobrym pomysłem. Z rezygnacją otrzepałem moje czarne futro z drobinek śniegu, które na nim osiadły i przysiadłem zadem na ziemi. Postanowiłem dokładniej rozejrzeć się po okolicy. Dostrzegłem jedynie parę drzew, poza nimi widziałem tylko biały puch. Skoro już tu jestem i nie wiem jak wrócić, mógłbym porozglądać się trochę za zwierzyną albo legowiskiem do snu. Szkopuł w tym, że nie wiem jak blisko terytorium innej watahy się znajduję. Westchnąłem, gdy nagle gdzieś w śniegu przed sobą usłyszałem szmer. Błyskawicznie zwróciłem łeb w tamtym kierunku i ujrzałem parę króliczych uszu. Jednakże on nie był jedynym źródłem dźwięku. Mój brzuch zawarczał głośno, jasno dając mi do zrozumienia że pasibrzuch jest głodny. Chyba podjął decyzję za mnie. Niewiele więcej myśląc, przyjąłem pozycję łowiecką. Przednie łapy do ziemi, tyłek wyżej - pomyślałem sobie. Chwilę się pokręciłem, po czym rzuciłem się na niczego niespodziewającą się ofiarę. Królik wzdrygnął się i zaczął kicać w popłochu przed siebie. Biegiem poleciałem za nim, ale kicajło miał inne plany i skierował się w stronę jeziora którego wcześniej jakimś cudem nie zauważyłem.

 

Tuż obok jego tafli długouchy zniknął mi z pola widzenia, a ja nie wyrobiłem się na zakręcie i wyjechałem na lód. Przede mną widniała jedynie skała. Zamknąłem oczy w oczekiwaniu na uderzenie, ale ku mojemu zdziwieniu nic takiego nie miało miejsca. Zamiast zamarzniętego kamienia poczułem miękkość. Puszystą, futrzastą miękkość. 

 

Otworzyłem oczy i zobaczyłem rosłego wilka, który spoglądał na mnie z zażenowaniem wymieszanym z zaskoczeniem i rozbawieniem. 

 

Przylepiłem na pysk swój najlepszy, najbardziej czarujący z możliwych uśmiech i podniosłem się na cztery łapy.

 

- H-hej, przepraszam za kłopoty, to się więcej nie powtórzy. - wyrzekłem nerwowo i zacząłem się wycofywać w stronę lasu. - Może ja już będę szedł co...

 

- Nie ma mowy. Znalazłeś się na terytorium watahy, idziesz ze mną. - odparł drugi, postępując w moją stronę. Nieźle, Marston. Pomyślałem. Z deszczu pod rynnę jak zwykle. Spanikowany cofnąłem się jeszcze kilka kroków do tyłu i poczułem pękający lód. Desperacko próbowałem odsunąć się od pęknięcia ale drogę ucieczki z przodu zaszedł mi basior. 

 

Lód pode mną załamał się i zderzyłem się z lodowatą taflą wody.

 

Kilka bąbelków uleciało mi z pyska. Bezradnie poruszałem łapami, usilnie próbując wydostać się na powierzchnię.

 

Nie umiem pływać.

 

Ostatnim widokiem zanim zamknąłem oczy był wilk dający za mną nura do wody...

 

C.D.N.

 

<Ktoś chętny?>