· 

Odsiecz błękitnych ślepi #2

Psy rzuciły się wściekle w moim kierunku, reagując na zaczepkę niczym dzieci. Wytworzyłam więc źródło wody w pysku jednego z nich. Wylewała się ona z pomiędzy jego kłów, nawet z jego nozdrzy. Zatrzymał się natychmiastowo, próbując złapać oddech. Wraz z nim zatrzymała się reszta, najpewniej był to ich przywódca.

 

-Przestań! Zabijesz go, wiedźmo! -Krzyki pozostałej trójki nie ustawały.

 

A ja byłam jak w transie. Dawno nie zabiłam żadnego stworzenia poza zwierzyną. Ale to było coś innego, jelenie czy sarny pozbawiałam życia, abym sama mogła przeżyć. To było morderstwo dla zabawy, co zdecydowanie nie leżało w mojej naturze. Zamknęłam źródło wody, a największy z psów zmęczony torturą łapczywie łapał powietrze, jakby zaraz miało się ono skończyć. Pozostała trójka rzuciła się na mnie, tym razem nie zdążyłam wywołać kolejnego zaklęcia. Poczułam ugryzienie na mojej łapie, ale adrenalina zapewniła mi chwilową odporność na ból. Gryzłam na oślep, teraz już tylko po to, by się obronić. Chwilę później czyjeś zęby wgryzły się w mój prawy bok, tym razem dotkliwiej mnie raniąc. Upadłam na ziemię pod ciężarem trzech samców.

 

-Stop. -Powiedział dalej ciężko dysząc największy z nich.

 

Tamci przestali natychmiastowo, zatrzymując się nade mną. Wpatrywałam się w rozwój wydarzeń, niepokojąc się co teraz ze mną będzie. Zabije mnie, na pewno mnie zabije.

Podszedł bliżej na swoich łapach, a chwilę później drasnął mnie nimi po pysku. Poczułam w ustach smak krwi, która spływała po płytkiej ranie prosto między moje zęby.

 

-I po co Ci to było, o wielka wilczyco? -zadrwił ze mnie, przygniatając mój pysk w śnieg. -Psy są przyszłością, zdominujemy was prędzej czy później. Ludzie dali nam szansę, a my ją wykorzystamy. Trzeba było pilnować własnego nosa, a nie bronić tej głupiej kotki. I tak zaraz zdechnie, zresztą, tak jak i Ty. Może nawet ktoś wykopie wam wspólny grób.

 

Zaśmiali się całą czwórką. Ale wtedy sprawy przybrały nieoczekiwany obrót. Usłyszałam głośne miauknięcie, a potem na głowie psiego przywódcy wylądowała owa kotka, nie szczędząc pazurów. Drapała go i gryzła, odwracając uwagę wszystkich psów. Wykorzystując moment podniosłam się na cztery łapy, gryząc jednego z nich w kark.

 

Ugryzienie nie było głębokie, nie chciałam pozbawić go życia, lecz przestraszyć doszczętnie. Uciekł chwilę później, a za nimi pozostała dwójka. Największy z nich został sam, podrapany i pogryziony przez swoją wcześniejszą ofiarę. Zrzucił z siebie kotkę, po czym popatrzył w moje oczy. Chwilę później ruszył śladem pozostałych, zostawiając za sobą czerwone ślady. Miejsce akcji całe splamione było krwią, choć kontrastowało to z białym śniegiem. Kotka upadła na ziemię, a ja natychmiast znalazłam się przy niej. Miała wiele ran, choć żadnej poważniejszej. Straciła przytomność, nie byłam w stanie jej o nic zapytać, ani nawet podziękować za ostateczny ratunek. Moja odwaga okazała się głupotą, to ona ostatecznie wyciągnęła nas z opresji. Uniosłam ją delikatnie za skórę na karku, niczym matka nosząca szczenię. Powolnym krokiem wracałam do jaskini medyka, nie miałam siły by przemieszczać się szybko. Dodatkowo rany dały o sobie znać. Kulałam na przednią lewą łapę, z prawego boku sączyła się krew, na pysku draśnięcia pobolewały. Na szczęście było zimno, co spowalniało nieco proces utraty juchy. Gdy dotarła do jaskini ułożyłam kotkę na specjalnym legowisku dla chorych, które wypełnione było ciepłą owczą wełną skradzioną kiedyś sprzed nosa nieostrożnego pasterza. Chwilę później opatrzyłam jej rany, potem zajęłam się swoimi władnymi. Podałam jej niezbędne leki, nieco ziół, które miały jej pomóc dojść do siebie.

 

Sama również położyłam się, przeżuwając liście Herbris. Zioła tego gatunku wyrastały na zacienionych polanach, w wolnych chwilach zbierałam je, aby były przygotowane na takie okazje jak ta. Powieki samoistnie zaczęły mi się zamykać. Potyczka z psami nieco mnie wyczerpała. Rzuciłam jeszcze raz ostrożne spojrzenie w kierunku kotki. Jej oddech był spokojny, leżała teraz pogrążona we śnie. Czyżbym właśnie znalazła sobie towarzyszkę przygód i codziennych problemów? Już teraz mogłyśmy się pochwalić niespotykanym wspólnym wspomnieniem. A ja nawet nie znałam jej imienia, a tym bardziej ta nurtującej mnie historii. Cóż takiego poczyniła, że sfora wściekłych psów ją tak urządziła? Nie mogłam zrozumieć, patrząc jak niewinnie wyglądała pogrążona w objęciach Morfeusza.

 

Nie zorientowałam się wcześniej, że jej futro bardzo przypomina odcieniem moje. Było lekko kremowe, białe na szyi i górnej części ogona. Dodatkowo biel zdobiła jej cztery łapy w postaci uroczych skarpetek. Niewielka główka posiadała coś na kształt brwi, co niezwykle przypominało moją "brwiową" przypadłość. Pudrowo-różowy nosek dopełniał kompozycję kolorów. Oczy kotki pozostawały dla mnie tajemnicą, ale miałam nadzieję niedługo odkryć ich barwę. Łączyło nas ogromne podobieństwo, a myśl ta wywoływała u mnie delikatny uśmiech.

 

Po dłuższej, nieplanowanej drzemce przebudziłam się. Rozejrzałam się po jaskini medyka, w której musiałam leżeć od dobrych kilku godzin. Moja nowa towarzyszka dalej smacznie spała, najpewniej wycieńczona zadanymi obrażeniami. Postanowiłam zorganizować jej miłą pobudkę, przygotowując jej ciepły napar z lawendy. Rozgrzawszy ogień pod niewielkim kociołkiem wrzuciłam do niego kilka fioletowych kwiatów. Cudowny zapach wypełnił pomieszczenie po brzegi. Do garnuszka dorzuciłam również odrobinę Giftigu, który doskonale sprawdzał się w uśmierzaniu bólu. Po kilku minutach napar był gotowy do wypicia, para unosiła się leniwie znad kociołka. Nie wiedziałam jak powinnam powitać nieznajomą po wybudzeniu jej. Właściwie to nawet nie miałam pomysłu jak ją obudzić. Podeszłam niepewnie do legowiska, wzięłam głęboki oddech i w końcu skleiłam w swojej głowie odpowiednie słowa.

 

-Koteczko, czy wszystko w porządku? -Może jednak było to idiotyczne pytanie, zdecydowanie nietrafione po zdarzeniu jakie miało miejsce.

 

Kotka powoli otworzyła swoje oczy. Zamrugała kilkakrotnie, jakby próbując dojść do siebie i ułożyć sobie w głowie plan wydarzeń. Jej ślepia były czarne, niczym surowy krzemień.

 

-Cóż to za miejsce? -Wydukała nieśmiało. Jej głos był dźwięczny i niezwykle kobiecy, a przy tym bardzo przyjemny dla ucha.

-Znajdujesz się na terenie Watahy Wilków Burzy, a to jaskinia medyka - czyli mnie. Nazywam się Telisha, jestem również Betą w owej watasze. -Ten tytuł przyprawiał mnie o rumieńce. Byłam jednocześnie zachwycona gdy mogłam objąć to stanowisko, ale równie mocno speszona nagłym awansem w hierarchii. -Czy pamiętasz co się wydarzyło?

-Wydaję mi się, że tak. Choć może był to tylko zły sen... Czy Ty mnie uratowałaś? Przed Grellem i jego zapchloną sforą. Wszystko to mam w swojej głowie zakryte jakby gęstą mgłą, czy to naprawdę się wydarzyło?

 

Kotka była zmieszana, chciała nawet gwałtownie podnieść się do siadu, ale poleciłam jej by została w pozycji leżącej. Do niewielkiego naczynia ulepionego niegdyś z gliny nalałam odrobinę przygotowanego ówcześnie naparu. Na pyszczku czworonożnej pojawił się ledwie zauważalny uśmiech. Postawiłam miseczkę przed nią.

 

-Proszę, napij się. Napar ten powinien nieco uśmierzyć Twój ból i przyspieszyć gojenie ran. Jak Ci się poszczęści może obejdzie się nawet bez blizn.

Popatrzyła na mnie z wdzięcznością swoimi czarnymi jak węgiel oczyma, po czym wypiła zawartość miseczki.

-Dziękuję Ci. Za wszystko. Nawet sobie nie wyobrażasz jak wiele dla mnie zrobiłaś, najpewniej rozszarpaliby mnie wtedy na tamtej polanie. Wszystko przez tych głupich ludzi i ich niekończące się pretensje. Widzisz, moje łakomstwo prawie mnie zgubiło. Mogłam nie dotykać tej parszywej ryby. W osadzie mają teraz problem z pożywieniem, ciągle im go brakuje. To miał być posiłek dla łowcy, który powrócił z sarną, która najpewniej zaspokoi ich głód na jakiś okres czasu. Rzecz w tym, że przestali karmić mnie, byłam jedynym kotem w osadzie. Psy się na coś zdawały, ja nie byłam użyteczna. Ta ryba była wówczas pierwszą rzeczą jaką miałam w pysku od niemal tygodnia. Mam nadzieję, że rozumiesz mój czyn, czyn, który przyprawił nam tylu problemów. Przepraszam Cię, Telisho. -Mówiąc to znacząco posmutniała.

-Nie masz za co, moja droga. Na Twoim miejscu najpewniej poczyniłabym to samo. Czy zechcesz podzielić się ze mną swoim imieniem? -Nie wiedziałam jak podnieść ją na duchu.

-Z tego wszystkiego zapomniałam o dobrych manierach, mama nie byłaby dumna. -Zażartowała. -Nazywam się Lemottien, ale mów mi Lemo. Imię to nadała mi moja rodzina, choć w ludzkiej osadzie nazywano mnie Calico. Mam więc przezwisk do wyboru, do koloru.

-Witam Cię w takim razie w Watasze Wilków Burzy. Choć nie jesteś wilkiem, jestem pewna, że nasza Alfa pozwoli Ci tu zabawić dłużej. Oczywiście jeśli tego chcesz, droga zawsze stoi otworem, nikogo nie trzymamy tu na siłę.

 

Kotka ściągnęła uszy do tyłu, a jej pyszczek wykrzywił się w śmiesznym grymasie.

-Ledwie mnie uratowałaś, a już chcesz się mnie pozbyć? -Uśmiechnęła się szeroko pokazując białe kły. -Będę zaszczycona zostać u Twojego boku, Telisho. Muszę spłacić dług, który wobec Ciebie mam. Niecodziennie wilki ratują koty przed psimi oprawcami. W dodatku wilki o tak ślicznych błękitnych oczach! Odciesz błękitnych ślepi, tego jeszcze nie było.

 

Odwzajemniłam ciepły uśmiech Lemottien i zaśmiałam się z jej żartu. Już wtedy wiedziałam, że się dogadamy. Kto wie, może nawet będzie dane nam zostać najlepszymi przyjaciółkami?

 

 

Koniec.