Zaczęła się jesień. Ochłodziło się znacznie, a słońce coraz rzadziej ozdabiało swymi ciepłymi promieniami tereny krainy Burz. Wówczas jedynymi rzeczami, które dodawały odrobinę koloru temu monotonnemu światowi były kolorowe liście, szeleszczące wesoło na wietrze.
I tak też wyglądał ten dzień. Dla wszystkich istot był to dzień, jak co dzień. Wszystkich, z wyjątkiem Nasari. To właśnie na ten dzień przypadała rocznica śmierci najważniejszej wilczycy w całym jej życiu- matki Laroty. Różowooka, choć zwykle nie miała nic do towarzystwa, wolała spędzić cały dzień w samotności. Nikomu nie powiedziała o swojej rodzinie, ani przeszłości. Nikt pewnie nawet nie wiedział, że wcale nie wychowała w towarzystwie wilków rzeczywiście z nią spokrewnionych, toteż tym bardziej nie miała z kim o tym porozmawiać. Dlatego, aby odpowiednio nacieszyć się samotnością postanowiła wybrać się do Smoczej Przełęczy. Rzadko kiedy spotykała tam jakiegokolwiek wilka i miała nadzieję, że tak będzie i tym razem. Nie myliła się.
Znalazła wygodne miejsce pod drzewem, niedaleko jeziora, gdzie ostrożnie położyła się, segregując kolorami wcześniej zebrane liście. Larota zawsze uwielbiała jesień. Była to jej ulubiona pora roku, w której widziała niemalże tylko pozytywy, nawet jeśli przepełniony był deszczem i chłodem.
Gdy tylko Nasari ułożyła stertę liści o żółtej niczym mlecz barwie, zaczęła przypominać sobie wszystkie lekcje magii prowadzone pod czujnym okiem jej matki. Szczególnie doskonale pamiętała dzień, w którym razem stworzyły pierwszy amulet dla czarnofutrej, który z resztą do dziś zdobił jej szyję. W tym momencie łapa Nasari powędrowała w stronę różowego kamienia z wyrytymi runami. Oczy wilczycy zeszkliły się, jednak nie uroniły ani jednej łzy.
Kończąc układać liście o ślicznej, pomarańczowej barwie przeszła do układania z nich wieńca, dodając od czasu do czasu liście o żywym, krwistym kolorze. Owy kolor przypomniał jej jedno z najgorszych wspomnień- śmierć Laroty. W głowie młodej szamanki pojawił się obraz leżącej bezwładnie matki, na której śnieżnobiałym futrze wybijała się szkarłatna krew spływająca z jej pyska. Wzdrygnęła się, próbując pozbyć się tego wspomnienia. Lecz nie to było najgorsze. Najgorsze były te męczące wyrzuty sumienia. Choć minęło już trochę czasu od tych wydarzeń, do dziś nie wybaczyła sobie, że nie było jej przy matce, gdy ta umierała. Wiedziała w jak złym była stanie, a jednak... nie została z nią.
Nasari gwałtownie wstała. Nie chciała po raz kolejny pogrążać się w tych czarnych myślach. Wolała skupić się na tych wesołych wspomnieniach, które sprawiały, iż odczuwała przyjemne ciepło na sercu. Wzięła gotowy wieniec w pysk i udała się nad Jezioro Dusz. Na skrzydłach.
Wtedy dosłownie na chwilę przypomniała sobie swoje lekcje latania. Sama musiała się go nauczyć podglądając ptaki, gdyż żaden z członków jej rodziny ani watahy nie posiadał skrzydeł. Ah, ile to razy spadła z ogromnej wysokości! Ile to razy jej matka opatrywała jej rany, ocierała jej srebrne łzy, motywując do dalszej walki o możliwość wzbicia się w powietrze! To były niezwykłe wspomnienia...
Stanęła przy brzegu jeziora. Pochyliła głowę i delikatnie położyła wieniec na powierzchni wody, delikatnie odpychając, aby mógł swobodnie odpłynąć od brzegu. Wyglądał tak... wyjątkowo. Na tle ciemnej wody oraz szarego otoczenia przepełnionego delikatną mgłą bardzo się wyróżniał. Był jak promienie słońca wychylającego się zza deszczowych chmur. Dodawał nadziei i powodował uśmiech na pysku.
Nasari wówczas zdała sobie sprawę z jednej rzeczy. Zdążyła już, przynajmniej częściowo, pogodzić się ze śmiercią ukochanej rodzicielki. W końcu śmierć, mimo iż bolesna, jest czymś naturalnym. Czymś co czeka praktycznie każdego.
- Tylko dlaczego medycy nie byli w stanie ci pomóc?- spytała cichutko, dalej spoglądając na wieniec, znajdujący się już wtedy na środku jeziora.
To pytanie dręczyło ją już od samego początku tej tragedii i dręczy aż do teraz. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że zdoła kiedyś dowiedzieć się co naprawdę działo się z organizmem Laroty...
KONIEC