· 

Z deszczu pod rynnę #1

Burza rozszalała się na dobre i byłam pewna, że nie ustanie przez najbliższe kilkanaście godzin. Deszcz stopniowo przybierał na sile, by osiągnąć apogeum akurat wtedy, gdy wyszłam spomiędzy gęsto rosnących drzew, a ciężkie krople zaczęły atakować moje futro z jeszcze większą zawziętością. W tych okolicach chmury nigdy nie opuszczały nieba, a słońce świeciło blado, jakby lada moment miało zgasnąć. Zdążyłam przyzwyczaić się do nieustannej obecności chlapiącego błota na futrze, które nie miało szansy wyschnąć od dobrych kilku dni. Wszędzie było mokro - kałuże zamieniały się w jeziorka, a wartkie strugi deszczówki obmywały moje łapy, gdy pięłam się pod górę. Woda wdzierała się wszędzie. Jeszcze trochę, a wyewoluuję i wyrosną mi skrzela.

 

Gęste, czarne chmury przysłaniały niebo, odkąd zdecydowałam się podążyć na wschód od jałowego pustkowia, na którym nie było najmniejszych szans, by przeżyć choć trochę dłużej. Nienawidziłam tej bezustannej ucieczki: najpierw z rodzinnej watahy, później przed własnym ojcem, a teraz w poszukiwaniu bezpiecznego schronienia. Naprawdę wystarczyłby mi jedynie dach nad głową i trochę zwierzyny. Tutejsze lasy były jednak pozbawione lokatorów, jakby szalejąca pogoda przepłoszyła wszystko, co żyje.

 

Wszystko, z wyjątkiem mnie. Kto przy zdrowych zmysłach pchałby się prosto w oko cyklonu?

 

Mój żołądek nie miał już nawet siły domagać się jedzenia. Nie mogłam narzekać na brak wody, ale po kilku dniach zapełniania brzucha deszczówką potrzebowałam prawdziwego pożywienia. Właściwie byłam już blisko próby żucia grubych, włóknistych liści rosnących na okolicznych drzewach. Nie przypominałam sobie, żebym kiedykolwiek widziała takie w rodzinnych stronach. Pachniały starością i zgnilizną.

 

Promyk nadziei pojawił się w moim sercu dopiero, gdy droga, a właściwie wąska ścieżynka zaczęła wić się na szczyt wzniesienia. Dotychczas przekraczałam płaskie równiny i pozbawione życia lasy, więc była to całkiem przyjemna odmiana. A w każdym razie tak mi się zdawało przez pierwsze kilka minut - później moje obolałe, wycieńczone ciało zaczęło boleśnie protestować. Robiłam przerwy niemal co kilka kroków. Nie miałam już nawet siły unosić wysoko ogona, przez co moja puszysta, różowa kita była teraz posklejana i bura od błota. Gdyby ktoś przechodził akurat nieopodal - co z pewnością nie mogłoby mieć miejsca w tej okolicy, ale zakładając czysto hipotetycznie - na pewno pomyślałby, że napotkał błotnego potwora. Całkiem zabawnie byłoby rzucić w niego mokrą grudą, utwierdzając go w tym przekonaniu trochę dłużej i obserwując, jak bierze nogi za pas!

 

Żarty jednak nie trzymały się mnie w tamtym momencie. Gdybym zobaczyła kogoś na horyzoncie, na pewno pobiegłabym w jego stronę, rozpaczliwie błagając o pomoc.

Ale nie zobaczyłam.

 

Brunatne porosty na pokruszonych skałach zaczęły ustępować miejsca wypolerowanym, gładkim kamieniom w miarę mojej wspinaczki. Nie zauważyłam tego od razu. Za bardzo byłam zajęta uważaniem, by nie poślizgnąć się i nie spaść kilkadziesiąt metrów w dół ku niechybnej śmierci.

 

Wzgórze pozbawione było drzew, zamiast których w niebo pięły się niespotykane formacje skalne. Woda przelewała się pomiędzy nimi, więc pomiędzy grzmotami dało się słyszeć głośny szum wielu strug żłobiących piaskowiec. Wszystkie te strumyczki spływały albo w dół wzgórza, albo do szerokich szczelin w ziemi. Nie byłam pewna, w jaki sposób powstały, ale z pewnością nie chciałabym do nich wpaść. Uważałam więc, gdzie stąpam.

 

Nie wiedziałam, kiedy zapadł zmrok. Odkąd wspięłam się na szczyt, pioruny rozświetlały niebo tak często, że momentami miałam wrażenie, iż wędruję w dzień. To cud, że żaden we mnie nie trafił. Kryłam się pod skałami, kiedy tylko mogłam.

Wtedy właśnie do moich zmęczonych ciągłym zapachem deszczu i rozkładu martwego lasu nozdrzy dotarła subtelna woń, której nie czułam od wielu dni, a nawet miesięcy życia na pustkowiu.

 

Świeża żywica. Delikatna nutka igliwia i słodycz soczystej trawy.

 

Poczłapałam w stronę zapachu tak szybko, jak tylko pozwalały mi na to pozdzierane do krwi poduszki łap. Na chwilę zapomniałam o szalejącej wokół mnie burzy - postrzegałam świat wyłącznie węchem, dopóki wyjątkowo głośny grzmot nie wytrącił mnie z tego transu. No tak, muszę uważać, by utrzymać się przy życiu.

 

Rozbłysk światła mignął mi przed oczami, a ja na moment oślepłam, by po chwili intensywnego mrugania zdać sobie sprawę, że znalazłam się na szczycie wzniesienia, gdzie wyładowania trafiały najczęściej, niemal bez przerwy. Zacisnęłam zęby. Wiedziałam, że jeśli się nie pospieszę, skończę jako porządnie przysmażony stek z wilka.

 

Każdy skok przez rozpadliny, którymi usiane było wzgórze sprawiał mi potworny ból. Nie chciałam się jednak zatrzymywać nawet po to, by obmyć łapy z brudnej, brunatnej posoki. Domyślałam się, że po postoju nie dam rady znowu zmusić się chociażby do powolnego truchtu, z resztą coś nie pozwalało mi stanąć. Ból stanowił w tym momencie dodatkową motywację - czułam cokolwiek, a to oznaczało, że żyję. Miałam wrażenie, że z każdym bolesnym impulsem jestem coraz bliżej celu, czymkolwiek on nie był.

 

Skalny labirynt skończył się, a ja wyszłam zza swoistego zakrętu utworzonego w skale. Stałam właściwie w strumyku, który musiał utworzyć się tu dzięki nieustannie lejącemu deszczowi. Zastanawiałam się, czy burza nigdy tu nie ustaje. Struga wody zmyła świeżą krew z moich poduszek, ale gdy tylko zrobiłam kolejny krok, rany pulsowały nowym bólem.

Kiedy jednak stanęłam na szczycie skruszonej piorunami góry, zamurowało mnie i nawet grom nie pomógł mi się otrząsnąć.

 

Za kurtyną deszczu wyraźnie dało się dostrzec rozległe połacie lasu, łąki i otwarte pola. Wszystko takie, jakie zapamiętałam ze szczenięcych lat: pełne życia, kolorowe i cudownie realne. Na horyzoncie wschodziło słońce, na którego widok aż sapnęłam z zachwytu. Nie widziałam słońca od co najmniej kilkunastu dni. Chociaż było tak dalekie i ledwo dostrzegałam jego blask zza ściany deszczu, to na moim pysku pojawił się uśmiech.

Burza doprowadziła mnie do domu.

 

Pobiegłam - nie, poleciałam w tamtą stronę, jakbym nagle odzyskała wszystkie siły. Czarne chmury kłębiące się nad górą przerzedzały się niezwykle szybko, gdy zbiegałam po stronym zboczu. Deszcz przestał padać z taką zawziętością, a pioruny nie próbowały już we mnie trafić co kilka sekund. Było mi tak cudownie i lekko gdy czułam na swoim mokrym, zlepionym błotem futrze pierwsze promyki porannego słońca, a do mojego nosa zaczęły docierać intensywne zapachy lasu. Koszmar się skończył, byłam wolna i miałam przed sobą wachlarz możliwości tak rozległy, że nie wiedziałam, co robić poza gnaniem w tamtą stronę najszybciej, jak tylko mogłam.

 

To właśnie okazało się nie być najlepszym posunięciem. Moje wycieńczone ciało odmówiło współpracy, zwiotczałe łapy poślizgnęły się na mokrej trawie (tak wspaniale było móc znowu poczuć trawę pod łapami!) i runęłam jak długa, turlając się w dół zbocza. Gdybym przybyła w te okolice zimą, z pewnością zebrałabym po drodze dookoła siebie tyle śniegu, że zmieniłabym się w śnieżną kulę. Teraz jednak odbijałam się tylko od porośniętych mchem, ale wciąż dość twardych skał niczym worek wody, bo tylko to znajdowało się chyba w moim organizmie. Naprawdę, po tylu dniach spędzonych w deszczu na wędrówce i okazjonalnym wlewaniu w siebie kolejnych litrów płynu, by jakoś przeżyć czułam się jak jedność z wodą.

 

W końcu teren stał się bardziej płaski i choć pokryty pagórkami, to znajdowałam się teraz w kotlinie otoczonej skalnymi formacjami, nad którymi kłębiły się burzowe chmury. Widok był przedziwny - nad sobą miałam jedynie przerzedzające się obłoki szarej barwy, podczas gdy nad szczytem, którego czubek przed chwilą zdobyłam, wciąż szalały wyładowania elektryczne. Nie miałam zamiaru tam wracać choćby nie wiem co.

 

Kiedy zatrzymałam się, uderzając o szeroki pień drzewa, jęknęłam głośno. Miałam wrażenie, jakbym właśnie połamała sobie wszystkie żebra. Podniosłam się niezdarnie. Byłam już wychudzona, przemęczona, brudna od błota i posoki i poobijana. Naprawdę zadziwiającym było, że przy moim szczęściu nie trafił we mnie piorun.

 

Poczułam w pysku metaliczny smak, a po ściankach przełyku spłynęła krew, która musiała pojawić się w moim pysku po jakimś szczególnie mocnym uderzeniu w głowę podczas spadania. Zachłysnęłam się i spróbowałam odkaszlnąć, co tylko wywołało u mnie odruch wymiotny. Ochyda. Po kaszlu, który musiał brzmieć, jakbym właśnie wypluwała własne płuca (z resztą tak właśnie się czułam) wyplułam coś, co musiało być ukruszonym kawałkiem zęba. Trudno, przynajmniej będę mogła mówić, że wyszczerbił mi się w czasie pojedynku z jakimś bandytą, albo od razu z całym gangiem.

 

Jakimś cudem zdołałam się podnieść, chociaż przeklinałam przy tym pod nosem tak, że mało brakowało, a kwiaty w okolicy zaczęłyby więdnąć. Swoją drogą była ich tu niezliczona ilość: pokrywały zbocze wzgórza mniej więcej do połowy, a także rosły na nasłonecznionych plamach pozbawionego drzew terenu. Lasek, w którym wylądowałam był rzadki, ale nie mniej pełen życia. Dało się to wyczuć chociażby po zapachu, ale i moja intuicja podpowiadała, że nie jest to równie jałowe pustkowie jak te, przez które musiałam przebrnąć w ostatnim czasie. Marzyłam o zatopieniu kłów w cieplutkim posiłku, który miałam nadzieję tu spotkać kicający sobie gdzieś beztrosko. Tylko jak zdołam w ogóle zgładzić potencjalne śniadanie będąc ledwo żywą?

 

Nie rozwodziłam się nad tym długo. Nie lubiłam tego, z resztą mimo zmęczenia i ran moje łapy aż świerzbiły mnie, by zwiedzić to miejsce. Pokuśtykałam więc między drzewa, skąd dobiegał cichy szmer wody. Nijak miał się on do szumu siekącego non stop deszczu w górskim przesmyku i w martwym lesie. Wody miałam już po czubki uszu, ale dobrze wiedziałam, że mojej niechęci nie podzielają inne zwierzęta, które mogą od rana chcieć zwilżyć swoje delikatne gardziołka. Miałam tylko nadzieję, że nie spotkam tu nikogo innego. Zdecydowanie nie miałam ochoty na spotkanie z jakąś żądną krwi i flaków bestią, która jada takie chudziny jak ja na jeden kęs.

 

Przyczaiłam się za krzakami, przy okazji zanurzając nos pomiędzy liście. Dawno nie czułam tak intensywnego, roślinnego zapachu. Moje zmysły szalały: chciałam dotknąć wszystkiego, poczuć każdą woń, usłyszeć najdrobniejsze odgłosy. Zerknęłam jednak na to, co rozpościerało się przede mną.

 

Nieduża polana, właściwie kawałek przestrzeni, która akurat nie była porośnięta wysokimi, rozłożystymi drzewami przecięta była wąskim, ale wartko płynącym z gór strumykiem. Czyżby zasilał go ten wieczny deszcz, przez który musiałam przebrnąć? Tak czy inaczej nad wodą roiło się od owadów. Póki co nie spostrzegłem żadnej zwierzyny, która mogłaby zostać moim obiadem, ale nie traciłam nadziei… przez pierwsze parę minut. Nigdy nie byłam zbyt cierpliwa, a głód i okropne przemęczenie wcale nie pomagały. Zaczęłam węszyć, starając się wyłapać chociaż ślad woni czegoś jadalnego. Zadanie nie okazało się być tak łatwe, jakim je zapamiętałam: moje zmysły wciąż nie przyzwyczaiły się do tylu bodźców, więc ciężko było skupić się na wywnioskowaniu, gdzie może znajdować się potencjalne śniadanie. Odrobinę sfrustrowana wychyliłam łeb zza krzaków i zaczęłam rozglądać się dookoła. Może są tu jadalne rośliny?

 

Wtedy właśnie usłyszałam czyjeś kroki. To był cud, że w ogóle zareagowałam na ten dźwięk w ogólnym stanie ogłupienia, jakie mnie teraz opanowało. Stare instynkty nie zawiodły mnie jednak: kiedy do moich uszu dobiegł szelest liści, automatycznie spięłam mięśnie i chciałam schować się z powrotem między krzakami. Na spostrzeżeniu niebezpieczeństwa się jednak skończyło. Zamiast czmychnąć pomiędzy gęste listowie, poślizgnęłam się na mokrych kamieniach i zanim się obejrzałam, skąpałam się w strumyku.

 

W myślach przeklinałam sama siebie: Suna, ty niezdaro! Już więcej wdzięku od ciebie ma rozdeptana dżdżownica! Parsknęłam, krztusząc się wodą, bo oczywiście musiałam podeprzeć się głową jak ostatnia łamaga. Znowu ta woda! Nie zdążyłam nawet wyschnąć po deszczu.

 

Szybko podniosłam obolałe ciało, które pokryte było teraz nie tylko na powrót klejącym błotem, ale też mułem z dna strumienia. Ochyda. Chciałam doprowadzić się do porządku, może nawet umyć, skoro już siedziałam w tej lodowatej wodzie, ale coś innego odwróciło moją uwagę. No tak, kroki.

 

Moje trzy pary oczu spotkały się ze wzrokiem kogoś, kto był zdziwiony chyba jeszcze bardziej, niż ja. Stał skryty w cieniu drzew, ale po jego posturze łatwo można było się domyślić, że jest to psowaty. Tkwił w bezruchu; widocznie zamarł, gdy pozbierałam się po chyba setnym tego dnia upadku i uniosłam głowę. Myślał, że go nie widzę? A może zastanawiał się, jakie były moje zamiary?

 

Ja nie ukrywałam się z intencjami. Widząc innego wilka, bo właśnie to założyłam, w moje serce wlały się kolejne pokłady nadziei. Może ten osobnik wie coś o okolicznych terenach? Wyglądał na chuderlaka, więc spodziewałam się, że gdyby okazał się wrogo nastawiony, z łatwością mogłabym go pokonać. Wyprostowałam się jednak, chociaż moje łapy wciąż obmywała woda i, szczerze mówiąc, strasznie się trzęsłam. Wyszczerzyłam też kły zupełnie nieświadomie, w przypływie euforii. Chociaż wyglądałam jak nieszczęście (Albo jak błotny potwór! Szkoda, że zapomniałam wystraszyć to chuchro…), to w moich oczach nie zgasł jeszcze figlarny błysk.

 

Przemówiłam szybko, zanim nieznajomy (lub nieznajoma) zdążył cokolwiek zrobić. Chyba był w szoku. Punkt dla mnie za zjawiskowe, choć żałośnie niezdarne wejście! Grunt, że zrobiłam wrażenie.

 

— Ej, coś ty za jeden? — spytałam mało uprzejmie, ale miałam zbyt dużo pytań, które w moim mniemaniu nie mogły długo czekać — Co to w ogóle za miejsce? Kto tu rządzi, co? Można chyba tędy przejść, nie? A zwierzyna? Coś się znajdzie, czy jecie tu jagody? — mówiłam tak szybko, że w końcu zabrakło mi oddechu i musiałam przerwać. W międzyczasie wyszłam ze strumienia, otrzepując mniej więcej futro i zabrałam się do wycierania łap o miękki mech rosnący nieopodal. Cóż to była za ulga dla poranionych poduszek!

 

Miałam szczerą nadzieję, że obcy mi pomoże. Nie poprosiłam o to wprost, bo trochę głupio mi było płaszczyć się przed jakimś wychudzonym nieznajomym, który mógł być właściwie kimkolwiek, a ja z natury nie lubię się podporządkowywać takiemu byle ktosiowi. Nie zdziwiłabym się też, gdybym wywarła na nim tragiczne pierwsze wrażenie, ale w tej chwili nie bardzo było mnie stać na cokolwiek lepszego. Tak długo żyłam sama… Kiedy ja ostatnio rozmawiałam z innym wilkiem? Straciłam rachubę czasu. Parę miesięcy? Rok? Czas mijał mi na pustkowiach w dziwny sposób.

 

Kilka sekund oczekiwania na odpowiedź było dla mnie zdecydowanie za długie. Przestąpiłam z łapy na łapę, strzepując błoto z ogona. Z satysfakcją powitałam moją wściekle różową kitę, z której zniknęła większość brudu. Teraz nie wyglądałam przynajmniej jak wielka kula mokrej ziemi i mułu.

 

— Do ciebie mówię, gościu! Nie bądź taki, nie jestem żadnym błotnym stworem! Serio nie wiem, co tutaj robię. Chcesz mnie mieć na sumieniu? Naprawdę potrzebuję pomocnej łapy!

 

C.D.N.

 

>Merlinie, zechcesz ofiarować pomoc zagubionej kulce?<