· 

Koszmar

Uwaga! Opowiadanie zawiera brutalne sceny!

 

Gdy zaciągnęłam się rześkim, słodkim powietrzem, poczułam, jak sierść na moich łopatkach podnosi się radośnie, a ogon zaczyna się poruszać, muskając delikatnie nagrzane podłoże. Zbity ciasno żółty piach przetykany był różowymi i białymi ziarenkami; mieniły się jasno w promieniach południowego słońca. W górze tańczyły jaskółki i wróble. Ich sylwetki przemykały pośpiesznie na błękitnym tle nieboskłonu, raz przelatując nad ziemią i wciągając kuszące zapachy, by po chwili znaleźć się ponad taflą przyjemnie chłodnego Jeziora Dusz. Zbiornik mienił się milionem barw, a na swojej krystalicznie czystej powierzchni odbijał bezchmurne niebo.

 

Schyliłam się powoli i ostrożne odgryzłam zielono-turkusowy pęd. Język łaskotał mi charakterystyczny, nieco ostry sok. W nozdrzach, choć pełno było w nich od kojących woni, z wyuczoną dokładnością wyłapałam nasilający się zapach mięty. Rześki zapach pokrytego delikatnym meszkiem zioła sprawił, że w moich kończynach raz jeszcze zatańczyła radość. Futro, choć nagrzane od promieni słońca, raz po raz schładzane było poprzez szczęście czepiające się mojego włosia. Wszystko wydawało się takie jasne i przejrzyste; świat skąpany w delikatnych barwach i ulubionych woniach wydawał mi się piękny.

 

Zerwaną łodygę ułożyłam na zebranych wcześniej ziołach. Z liści mięty wydobywała się rozkoszna, kojąca woń; oplatała się wokół moich łap i wirowała w powietrzu. Do moich uszu dotarł cichutki szelest przesypanego piachu. Drobne ziarenka uderzały o siebie delikatnie, rozbrzmiewające na nich kroki były przytłumione i ociężałe. Dookoła mnie zatańczyła nowa woń – zapach charakterystyczny dla basiorów i pokrytych drobinkami kurzu piór. Uniosłam głowę, przyglądając się przybyszowi. Drobna sylwetka tonęła w słońcu. Skrzydła błyszczały się od bursztynowego blasku, a błękitne pasma podskakiwały w rytm kroków, otaczając dobrze znany mi pysk. Basior szedł niespiesznym krokiem, w zębach spokojnie ściskając zebrane przed chwilą pędy mięty. Z jego futra unosiły się zapachy piachu oraz suchych trzcin.

 

Sunshine przystanął naprzeciw mnie i schyliwszy się, łagodnie ułożył swoje zbiory na kupce roślin. Jego oczy błysnęły spokojnie.

— Czy tyle wystarczy? — zapytał, poprawiając złożone skrzydła. Zerknęłam na sporych rozmiarów zdobycze. Zioła piętrzyły się na sobie, tworząc aromatyczną wiązankę uspokajających zapachów. Szczęście otaczało moje ciało.

— Mhm — wymruczałam radośnie, smakując znajomych woni. Wyciągnęłam pazur i rozdzieliłam nim sporych rozmiarów stosik na dwie części; jeden wzięłam w pysk, a drugi podsunęłam Sunshine'owi; wilk ostrożnie chwycił go w zęby. Delikatnie machnęłam ogonem, zwracając się pyskiem w stronę obozu. Pomimo wysokich drzew Purpurowego Gaju zataczających półkole wokół Jeziora Dusz, bez trudu dojrzałam w oddali znajome jaskinie wyryte w gładkiej, lśniącej skale. Sunshine przystanął u mojego boku, gotów do wymarszu. Stał w milczeniu, przypatrując się kojącemu krajobrazowi. Nabrałam tchu; raz jeszcze posmakowałam zapachu lata.

 

— Chodźmy — powiedziałam, z zaskoczeniem wyłapując w moim głosie niecodzienny relaks i odprężenie. — Lavinia na nas czeka.

 

Wilk pokiwał głową, po czym wyprzedził mnie i ruszył truchtem, przyjmując dowodzenie. Byłam mu za to wdzięczna – zdecydowanie wolałam kroczyć z tyłu grupy, niż być na jej czele. Mając oko na idących przede mną pobratymców, zawsze czułam się w pewien sposób... spokojniejsza. Gdy kroczyli w zasięgu mojego wzroku, a nie za moimi plecami, miałam pewne poczucie, że nikomu nic nie grozi. Nikomu nic nie dolega. Jest bezpieczne.

 

W tej jednak chwili to uczucie okazało się niczym więcej niż zwykłą, mglistą iluzją. Słabą niczym blask odległych gwiazd, cienką niczym pajęcza nić. Złudna i nikła; fałszywa jak ruch wyłapany kątem oka, który w rzeczywistości jest tylko wymysłem umysłu.

 

Po grzbiecie przeszedł mi dziwny, nieznany dreszcz. Silnie wstrząsnął moim ciałem, przykuł kończyny do ziemi. Cały spokój i ciepło, które otaczały mnie przytulnym kokonem, w jednej chwili ulotniły się i gdzieś zniknęły. Ich miejsce zajęło obce uczucie. Jakby wrażenie, że ktoś czai się w pobliżu, skrada pośród traw, czekając na chwilę odpowiednią na atak. Wypuściłam miętę z pyska. Łodygi cicho upadły na sypki piasek.

 

Zaczął rodzić się we mnie niepokój. Strach, niewygoda. Napięcie napinało się we mnie niczym cienka żyłka, gotowa w każdej chwili się zerwać. Nie potrafiłam ustać w miejscu. Niepokój kazał mi się ciągle poruszać. Z niewyjaśnionych przyczyn czułam, że jeśli się zatrzymam, coś zaraz mnie zaatakuje. Obracałam się w miejscu, starałam się wyprzeć negatywne emocje biorące nade mną górę. Ciepło słońca zniknęło pod potężną osłoną cienia. Błękitne niebo przysłoniły czarne obłoki; z zaskoczeniem obserwowałam, jak pozbawiają świat światła. Zdziwienie wymieszało się ze strachem.

 

,,Jak?" — w głowie usłyszałam spanikowany szept, głos pochodzący z mojego serca. — ,,Jakim cudem tak się stało? Przecież zaledwie przed chwilą na niebie nie było ani jednej chmurki...!".

 

Wyostrzyłam zmysły, kurczowo zaciskając szczęki i wczepiając ciemne pazury w podłoże. Moje futro, nadal rozgrzane od popołudniowej duchoty, szarpane było teraz przez chłodnawe podmuchy wiatru. Wicher ciągnął każdy włos, bawił się wąsikami i zagłuszał donośny szum trzcin i drzew. Przyglądałam się temu w osłupieniu. Patrzyłam, jak w ciągu paru uderzeń serca świat zmienia się nie do poznania.

 

W mojej głowie niespodziewanie zamajaczyła sylwetka skrzydlatego wilka. Błękitne włosy spływały gładko po jego łbie, puszyste skrzydła mieniły się w bursztynowych promieniach. W umyśle ujrzałam Sunshine'a, spokojnie kroczącego w stronę obozu z wiązką mięty w pysku. Gdzie on teraz był?

 

Rozejrzałam się, nadal niecierpliwie stąpając w miejscu. Spojrzałam w stronę obozu, na rzadką linię drzew odsłaniających znajome góry. Zmrużyłam oczy, starając się osłonić je przed wyjącym wiatrem. Nigdzie nie widziałam znajomej sylwetki basiora. Okręciłam się w miejscu, szukając młodego zielarza.

 

— Sun...! — z mojego gardła wyrwał się drżący krzyk. Strach szarpnął mnie za klatkę piersiową. — Sunshine!

 

Wicher porwał moje słowa; przez chwilę unosiły się w powietrzu, niczym rzucone w górę pióro, po czym nagle ulotniły się, pozostawiając mnie pośród szeleszczących donośnie traw i liści. Sunshine zniknął.

 

Resztkami sił pomyślałam o drzewach – o moich drogich towarzyszach, pobratymcach o rozłożystych gałęziach i wytrzymałych korach . W sercu nadal tliła nikła nadzieja, że chociaż one będą wiedzieć, co się w tej chwili dzieje.

,,Drzewa!" — pisnęłam do nich w myślach. — ,,Proszę! Pomóżcie mi!".

 

Wytężyłam słuch, okręcając się i wodząc wzrokiem dookoła. Ziemia zdawała się falować pod moimi łapami; z trudem utrzymywałam równowagę pośród zapadających ciemności. Mimo, że  czujnie wyczekiwałam kojącego szeptu drzew w mojej głowie, nie zdołałam usłyszeć ich głosów. Trwały dookoła mnie w milczącym kręgu, spoglądając na mnie z wyższością.

 

Poczułam, jak serce podchodzi mi do gardła, jak zaczyna walić o klatkę piersiową. Drżenie rozeszło się po moim ciele, gdy świat kaleczył moje zmysły: wydawało się, że wszystko chybocze się na boki, trawy wokół mnie rozrastają się niczym żądne wody chwasty, powietrze przecina ryk fal burzących się na tafli jeziora, a wokół mnie tańczy dobrze znany zapach soli. Czułam, jak krew pędzi w moich żyłach niczym śmiercionośna rzeka, jak niewypowiedziane myśli kłębią się w moim umyśle. Pytania odbijały się od ścian głowy i rozbrzmiewały nawet w jej najmniejszych zakątkach: Co się dzieje? Gdzie jest Sunshine? Czemu drzewa milczą?

 

Strach władał moim ciałem. Podskakiwałam z łapy na łapę, targana niepewnością i przerażeniem. Świat wirował wokół mnie. Posmakowałam powietrza. Spodziewałam się poczuć chłodną woń wody, kojące aromaty ziół i traw. Jednak do mojego nosa dotarło coś nowego, coś, czego nie czułam od wielu lat. Przystanęłam, stawiając czujnie uszy i smakując językiem powietrza. Tak... to była bryza!

 

Niosła ze sobą wszystko, co kojarzyło się z plażą – aromaty soli, piasku, muszelek... wszystko to jednak przywodziło mi na myśl coś jeszcze. Odległe wspomnienia sprzed niemalże dziewięciu lat ożyły w mojej głowie. Przeszłość natarła na moją świadomość; dawne wydarzenia mignęły przed moimi oczami jakby niesione na podmuchach wiatru.

 

Ciemna sylwetka pruła powietrze, rozpaczliwie przybierając łapami. Czarne futro porwało ze sobą nie tylko metaliczny zapach krwi, ale i także drobinki piasku, źdźbła trawy oraz smak złości. Pysk basiora zdobiły emocje. Uchylone w warknięciu zęby wyrażały gniew i szał, lecz w błękitnych ślepiach, rozszerzonych przez szok, czaiło się zaskoczenie... doskonale zapamiętałam to obezwładniające uczucie pustki i niecodziennej bezsilności, gdy ciało z donośnym pluskiem wpadło do chłodnych wód morza i utonęło w jego nieprzeniknionych głębinach.

 

Wszystko to raz jeszcze ożyło w mojej pamięci, nacierając na mnie z zaskakująco dużą siłą. Spojrzałam na Jezioro Dusz, którego tafla zamieniła się w czarny, poskręcany chaos. Ryk wznosił się w powietrze, wokół mnie tańczyła bryza morska.

A z fal, ciemnych i skołtunionych niczym niebo górujące nad moją głową, powoli wynurzała się sylwetka mojego ojca.

 

Wszystko zamarło. Wiatr, z gwałtownym szarpnięciem, ustał, tafla jeziora zaczęła się wygładzać, a hałas szumiących traw powoli cichł, zlewając się w spokojne milczenie.

Jednak w moim wnętrzu szalała burza. Serce rozsadzało moją pierś, w uszach rozległ się uporczywy, dobrze znany pisk, rozsadzający bębenki i umysł. Wczepiając pazury w ziemię, dawałam się pochłaniać falom strachu. Dreszcze co chwila wstrząsały moimi łapami, kości chybotały się, otaczane zewsząd przez schłodzone strachem mięśnie.

 

Nie potrafiłam się ruszyć. Świat zniknął za nieprzeniknioną kurtyną lęku. Choć szok mieszał mi w głowie, bez trudu słyszałam w niej postrzępione i pourywane w połowie pytania.

 

Patrzyłam, jak fale rozstępują się na boki, uderzając z chlupotem o brzegi. Piach zachrzęścił cicho, gdy wsparła się na nim uzbrojona w ostre szpony łapa; później dołączyła do niej kolejna i dwie następne. Futro powiewało delikatnie pośród bryzy, kontury wilka doskonale rysowały się na ciemnym niebie. Powietrze było tak samo chłodne co kolor oczu mojego taty. Dzieliło nas parę kroków, lecz bez trudu ujrzałam sprężyste mięśnie gładko rysujące się pod lśniącym włosiem. Cień wstąpił na brzeg, z triumfem unosząc łeb i zaszczycając mnie spojrzeniem swoich błękitnych ślepi.

 

,,Bestia po mnie przyszła".

 

Przez chwilę trwaliśmy w milczeniu. Nieświadomie napięłam wszystkie mięśnie, wyostrzyłam zmysły, gotowa w każdej chwili zerwać się do ucieczki i uratować się przed wspomnieniami, które łypały na mnie z niepokojącym wręcz spokojem. Przerażone myśli wydzierały się w mojej głowie niczym spłoszone hałasem kruki; otwierały szeroko swoje dzioby, raz po raz kąsając nimi moje nerwy.

 

,,Co się dzieje? Jak to możliwe? Skygge... on... nie powinno go tu być. Nie powinno!" — strach sprawił, że zamarłam w bezruchu. Przestałam drżeć, nie będąc w stanie ruszyć się z miejsca. Przełknęłam z trudem ślinę. — ,,P–przecież ty nie żyjesz! Widziałam na własne oczy... jak ty umierasz!".

 

Ciężka gula spłynęła po moim gardle. Cisza została przerwana. Wilk otworzył pysk i przemówił zaskakująco silnym głosem.

 

— Zdziwiona? — wymruczał, postępując naprzód. Moja świadomość zareagowała natychmiastowo. Szarpnęła mną gwałtownie w tył, aż niemal upadłam; lecz udało mi się bez szwanku wycofać i wydłużyć dzielący nas dystans o parę kroków. Czułam pustkę w sobie, wyrwę wyżłobioną przez szalejące przerażenie. Moje ciało, choć jednocześnie spięte i nastawione na atak, wydawało mi się dziwnie wiotkie i bezwładne, jakby wypchane kępkami bawełny. Zacisnęłam szczęki, walcząc z chęcią do krzyku. Mimo to nieświadomie wypowiedziałam jedno, krótkie zdanie.

 

— Z–zostaw mnie! — słowa drżały i załamywały się, odzwierciedlały moją duszę, która ciągle otoczona była przez lęki, wspomnienia, zaskoczenie.

 

Skygge'a ostatnio widziałam, jak z impetem rozrywał delikatną powierzchnię morza i ginął w jego mrocznych toniach. Po tamtym czasie, gdy to Blad została przywódczynią Watahy Ziemi, zdarzały mi się chwile, gdy umysł płatał mi figle i kątem oka wyłapywałam czarną sylwetkę stojącą nieopodal mnie. Zwykle były to ułudy, wizje stworzone przez naznaczony przeszłością umysł. Słyszałam jego glos podczas ucieczki przed lawiną, patrzyłam w niebieskie oczy przed wejściem do wód jeziora bądź podczas niebezpiecznej próby Tytanów. Lecz to, co teraz rozpościerało się przede mną... w jakiś sposób po prostu wiedziałam, że nie jest to moja wyobraźnia ani doskonała iluzja. To było jak najbardziej prawdziwe. Wszystko znajdowało się w rzeczywistości.

 

Skygge nie spodziewał się takiej reakcji. Liczył zapewne na długą rozmowę, na liczne kpiny skierowane w moją stronę... uchylił z radością zęby, zupełnie jak za czasów, gdy był moim nauczycielem.

 

— Nic a nic się nie zmieniłaś — wymruczał, spoglądając na mnie ze sztucznym politowaniem. — Co takiego ciekawego jest w siedzeniu na uboczu? Czy brak angażowania się w życie własnego stada to dla ciebie rozrywka?

 

Milczałam, ze zgrozą przyglądając się łapom ojca. Pazury kreśliły kręgi na sypkim piachu, zataczały koła, jak pustułka polująca na swoją ofiarę. Skygge kontynuował, uważnie poruszając uszami. Czyżby czekał, aż coś mu odpowiem? Czy liczył, aż się rozpadnę przed jego oczami, że się rozpłaczę niczym samotne szczenię?

 

— Codziennie widzę, jak przemykasz w dziczy i obserwujesz wszystko z boku. Te wszystkie obce wilki, które przechodziły przez terytorium twojej watahy... czy twoją rolą, prócz śledzenia, nie jest ich również zabijanie? Czy twoje stado jest tak słabe, jak ty, że nie jest w stanie wygnać ze swoich ziem zdrajców i szpiegów?

 

,,Nie!" — pisnęłam na to w myślach, choć byłam w pełni świadoma, że Skygge nie jest w stanie usłyszeć moich słów. — ,,To nie tak...!".

 

Skygge mówił dalej; emocje wiły się w mojej krtani.

 

— No i poza tym to... zielarstwo — w jego głosie wyłapałam nutkę niezrozumiałego obrzydzenia. — Co to ma niby być? Czy twoi pobratymcy naprawdę nie potrafią sobie sami poradzić? Powinnaś pokazać im, jak się powinno walczyć. Tak, aby nie zostać zranionym, aby żadne blizny nie znaczyły ciała. Zupełnie jak... — postąpił o krok naprzód, rozrzucając piach na boki. — ...uczyłem cię jakiś czas temu.

 

Na jego gwałtowny ruch raz jeszcze się cofnęłam. Moje futro przeniknęło zimno, kończyny zaczęły dygotać od długotrwałego napinania się. Cały świat zniknął gdzieś daleko, trzymał się poza zasięgiem mojego umysłu. Z nienaturalną wręcz dokładnością byłam w stanie ujrzeć pazury ojca. Lśniły delikatnie niczym kamienie szlachetne wypolerowane na błysk. Widziałam każdy ich detal; drobne rysy, krew wirującą pod cienką skorupką.

 

Skygge zrobił krok raz jeszcze, jakby bawiąc się ze mną w pełną wahania grę. Idąc, rozsuwał piach na boki. Doskonale słyszałam drobne ziarenka uderzające o siebie nawzajem. Odskoczyłam do tyłu, podnosząc wzrok. Skygge się zbliżał, szedł tanecznym krokiem, niczym groteskowe monstrum naszpikowane gracją.

 

— N–nie zbliżaj się! — wyjąkałam dygoczącym od emocji głosem. Wiatr wył w moich uszach, serce waliło o żebra. Rozpaczliwie zerknęłam na drzewa rosnące za plecami ojca. Porastały cały brzeg Jeziora Dusz, tworzyły krąg przeróżnych odcieni fioletu. A za nimi, tuż za wysokimi, purpurowymi koronami, ujrzałam ciemne niebo... na którego tle wznosiła się kamienna góra pełna jaskiń. Rozpaczliwie łypnęłam w tamtą stronę. Gdzie się podział Sunshine?

 

Zerknęłam raz jeszcze w stronę ojca, czując, jak gwałtowna fala przerażenia oplata się wokół mojej tchawicy. Był coraz bliżej, szedł nieśpiesznie. Musiałam mu uciec, za wszelką cenę! Z trudem zmusiłam ociężałe łapy do ruchu. Drapnęłam pazurami ziemię, energicznie okręcając się w miejscu. Zakręciło mi się w głowie, gdy świat gwałtownie zawirował wokół mnie; krew szumiała w uszach, w żyłach krążyła adrenalina. Strach napędzał moje mięśnie, popędzał naprzód.

 

Ruszyłam przed siebie, biorąc głęboki, rozpaczliwy wdech. Biegłam przed siebie, czując, jak włosie zaczyna stawać na moim grzbiecie. Za plecami usłyszałam krótkie warknięcie – fragment szaleństwa ojca, który rzucił się za mną w pogoń.

 

Przerażenie wyostrzyło moje zmysły. Z nienaturalną wręcz dokładnością słyszałam chrobot piasku pod łapami, szelest traw szarpanych wiatrem, wspólne oddechy. Poruszałam kończynami tak szybko, jak tylko mogłam. Z każdym krokiem czułam, jak moje mięśnie zaczynają płonąć zmęczeniem, a poduszeczki łap uderzają donośnie o ziemię. Obóz watahy i Jezioro Dusz pozostały w tyle. Nie będąc w pełni świadoma tego faktu, zmierzałam w stronę jednego z najniebezpieczniejszych miejsc w Dolinie Burz – prosto na Ponure Bagna.

 

Ostre źdźbła raniły moje łapy, wiatr porywał włosie. Świat pogrążał cię z coraz większym mroku, gdy mknęłam przed siebie, rozpaczliwie łapiąc kolejne hausty. Łopatki zaczynały mi już powoli odmawiać posłuszeństwa, a płuca z trudem gromadziły niezbędny do funkcjonowania tlen. Biegnąc, walczyłam z własnymi słabościami, gnałam przed siebie, poganiana w umyśle rozpaczliwymi okrzykami.

 

Słyszałam za sobą wyraźny tętent łap Skygge'a, który, Terrze dzięki, utrzymywał się ode mnie z dala. Z każdą jednak sekundą, z każdym krokiem i mijanym drzewem, powoli słyszałam, jak się do mnie zbliża. Jego charkot rozbrzmiewał niepokojąco blisko mojego ogona; ciężki oddech mierzwił mi futro.

 

Wpadłam na bezdrzewną polanę, obrośniętą aż po horyzont niekończącymi się garściami traw. Upodabniały się do morza, rycząc na wietrze i tworząc wokół mnie wysokie, mroczne fale. Im bardziej zbliżałam się do Ponurych Bagien, tym bardziej nabierałam przekonania, że otacza mnie słona, mroczna toń. Źdźbła zaczęły przybierać niecodzienny, groteskowy wręcz wygląd, z soczystej zieleni i radosnej purpury przechodząc do osnutego mrokiem szmaragdu obtoczonego powłoką granatu. Chłód musnął moje łapy – niczym woda – i cisnął w mój pysk lodowatą bryzę. Moje wnętrze zmroził strach. Mimo iż biegłam bez wytchnienia, poruszając kończynami jak w mglistym śnie, bez trudu rozpoznałam uczucie, czepiające się mojego futra niczym nasiona dmuchawców wplątujące się w sierść. Strach zawładnął moimi zmysłami. W powietrzu wyłapałam sól, czułam ją całym ciałem; wnętrze duszy rozsadzał huk przelewających się fal.

 

Ponure Bagna znajdowały się coraz bliżej, ich linia drzew rosła z każdą chwilą. Jednocześnie rosło także moje przerażenie. Otaczający mnie świat powoli ginął we wszechobecnej czerni, mrok nabierał sił. Nie byłam już pewna, czy nadal otaczają mnie trawy, czy w rzeczywistości gnam zanurzona po łopatki w rozszalałym morzu. Zaczęłam rozglądać się na boki, czując, jak przerażająca wizja zaczyna przejmować nade mną kontrolę. Oczyma wyobraźni widziałam, jak spomiędzy fal wynurza się głowa mojego ojca, który rzuca mi się do gardła, drapiąc i miętoląc wściekle moje futro, zdobiąc je na nowo bliznami. Raz jeszcze silnie zacisnąłby szczęki na moim kręgosłupie i rzuciłby mną na ziemię niczym bezwładną, martwą zwierzyną. Napawała mnie obezwładniająca pewność, że znów stanę się tą małą, bezbronną waderą, która ponownie będzie musiała przechodzić przez cały ten koszmar; przez wszystkie treningi, życie wraz z cierpieniem otulającym ciało, samotne włóczenie się po pełnym niebezpieczeństw świecie.

 

Lecz tym razem nie mogłam liczyć na chociażby namiastkę spokoju czy szczęścia; nie było nikogo, kto mógłby mi pomóc. Nie było Alessy, Vesny, Areliona, Irni czy Vixen, które pomogły mi odnaleźć nowy dom, nie było Blake'a, który uratował mnie przed śmiercią, nie było drzew ani Alice, Shiry, Mitcha, Nuki, Sunshine'a, Lavinii... nikogo.

 

Pozostałam sama, otoczona przez wściekły świat, przez fale pragnące wlać mi się do pyska, utopić mnie, zabić tak samo jak mojego ojca.

 

Odwróciłam się, z trudem przełykając krzyk rosnący w mojej krtani. Pomimo zapadającej ciemności, bez trudu rozpoznałam znajomą sylwetkę, posuwającą się za mną prędko niczym cień. Z jej otwartego pyska wydobywały się krótkie oddechy, łapy głośno dudniły o twardy grunt. Błękitne, przywodzące na myśl lód tęczówki wbite były w moje ciało, niczym strzały powtykane w umierającą powoli zwierzynę.

 

,,Dlaczego żyjesz?" — rozpaczliwe pytanie rozeszło się echem po mojej głowie i sprawiło, że łzy napłynęły do piekących oczu. — ,,Na własne oczy widziałam, jak wpadasz do morza, jak w nim toniesz! Przecież nikt nie byłby w stanie przeżyć takiego upadku...!".

 

Własne myśli urwały się niczym cieniutki pisk małego wróbelka schwytanego przez krwiożerczą bestię. Rozpaczliwe poruszyłam pyskiem, w ostatniej chwili zwracając go do przodu. Pod moimi łapami rozpościerało się zbocze prowadzące w dół: strome wzgórze gęsto porośnięte bagienną roślinnością i wyścielone suchymi gałązkami konających drzew. Całą swoją uwagę poświęciłam rozmyślaniu o ojcu i o tym, co mnie czekać będzie, gdy w końcu doskoczy do mojego gardła. Teraz jednak miałam zapłacić na swoją nieostrożność i rozkojarzenie. Dotarłam do Ponurych Bagien, a wraz z tym natknęłam się na wszelkie niebezpieczeństwa czyhające na tych terenach.

 

Straciłam równowagę, gwałtownie hamując i rozpaczliwie przybierając łapami. Raz jeszcze poczułam, jak moje serce zamiera, a strach rośnie w siłę i oplata się wokół mojej tchawicy zaskakująco twardymi pnączami.

 

Nim runęłam na twardy grunt i boleśnie  uderzyłam skronią w ziemię, udało mi się w ostatniej chwili przekręcić ciało na bok i kątem oka spostrzec, jak Skygge gwałtownie zatrzymuje się tuż przy krawędzi stromej skarpy. Wiedziałam, że mój koniec zbliża się nieubłaganie wielkimi krokami. Czułam to całą sobą.

 

Cały świat zatonął w burej roślinności i twardej niczym głaz ziemi. Ryk źdźbeł traw szarpanych lodowatą bryzą znikł, zastąpiony nieustającym bólem i jękami niekontrolowanie wydobywającymi się w mojego pyska. Staczałam się wśród pędów i liści, które boleśnie uderzały mnie w uszy i szyję. Rozpaczliwie machałam łapami, próbując się zatrzymać. Wysuwałam i chowałam na zmianę pazury, starając się nimi czegokolwiek uczepić i choć odrobinę zwolnić ten szalony, przytłaczający pęd. Czułam, jak zbita ciasno ziemia uderza mnie w żebra, jak ostre kamienie wystające z gleby rozcinają moje falujące od wysiłku boki i brudną od pyłu sierść. Ciemne niebo górowało nade mną, by po chwili znów przeobrazić się w ciemne, brązowe podłoże. Świat wirował wokół mnie, ciskając mi prosto w pysk drobinkami piachu i duszącymi zapachami pyłu. Chciałam krzyknąć i dać chwilowy upust mojemu strachowi; jedyne, na co potrafiłam się jednak zdobyć, to ciche skomlenia i głuche jęki, gdy tylko uderzałam ciałem w coś nienaturalnie ostrego i twardego.

 

Powoli zaczynałam zwalniać. Strome zbocze przechodziło stopniowo w płaski grunt. Umilkłam, zaciskając ślepia i czekając, aż wszystko się uspokoi. W głowie huczało mi od ciągłych pisków i donośnych trzasków gniecionej roślinności. W końcu, po wielu długich sekundach, nareszcie otarłam się bokiem o jakiś głaz i się zatrzymałam.

 

Leżałam bez ruchu, opierając głowę o twardą, kojącą chłodem ziemię. Nadal zaciskając ślepia, spróbowałam wstać i jak najprędzej wznowić ucieczkę, ale całe ciało odmówiło mi posłuszeństwa; leżałam, niezdolna do jakiegokolwiek ruchu. Przez cały kręgosłup przebiegał paraliżujący, męczący ból, który rozchodził się po moim ciele aż po opuszki placów i końcówki pazurów. Czułam się w niewytłumaczalny sposób zmęczona zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Nie miałam sił, aby zebrać się w sobie i ratować własne życie; nagle przestało mi na tym zależeć. Strzygąc uszami, wyostrzyłam zmysł słuchu i przeczesałam nim otaczający mnie teren. Słyszałam, jak połamane pędy i zgniecione moim ciężarem liście wydają cichutkie postękiwania, a drobny żwir i piach osuwają się moim śladem w dół zbocza. Nie słyszałam jednak dyszenia Skygge'a czy chociażby jego kroków; wokół panowała dziwna cisza, która odzywała się w moich uszach uporczywym dzwonieniem.

 

Znałam mojego ojca. Przez cały rok poświęcił mi każdą wolną chwilę, by uczyć mnie skomplikowanej sztuki walki i zwinnych uników przy każdym potężnym ciosie jego szponów. Wiedziałam, że w sytuacji takiej jak ta, gdy leżałam bez ruchu i łapałam z trudem dech, on rzucał się na mnie i miętolił zębami, wymuszając na mnie okrzyk bólu lub pełne rozpaczy szarpnięcie. A jednak nigdzie go nie wyczułam. Nie słyszałam jego chrapliwego oddechu czy skrobania łapami o twardą ziemię.

 

,,Nie ma go tu?" — nikła nadzieja zakwitła w mojej piersi niczym drobny kwiat; rozrastała swoje korzenia i otwierała delikatne, różowe kielichy, ciesząc się promieniami radośnie świecącymi zza burych obłoków strachu.

 

Raz jeszcze spróbowałam wstać. Podłożyłam pod moją klatkę piersiową przednie łapy i ostrożnie je wyprostowałam. Gdy tylko udało mi się udźwignąć do postawy siedzącej, uderzyło mnie wszystko, co dotychczas trzymało się na uboczu, skryte poza zasięgiem świadomości.

Ból, ostry i chłodny niczym pazur wbity w naprężoną kończynę, uwięził moje ciało w ciasnej, unieruchamiającej klatce. Cały grzbiet palił żywym ogniem od uderzania w twarde kamienie i ziemię. Obezwładniające płomienie pięły się po moich mięśniach, owijały się wokół nich niewidzialnymi pnączami. Żar bił nie tylko z kręgosłupa. Rozlewał się także na żebrach i łopatkach, na kości ogonowej i miednicy. Zerknęłam na własną klatkę piersiową, z trwogą wstrzymując oddech na widok własnego ciała.

 

W głowie huczało mi od adrenaliny i strachu, a po czaszkę niszczył ból zrodzony od uderzenia w ziemię. Rytmiczne dudnienie rozchodziło się po całym umyśle; sprawiało, że brakowało mi tchu i sił na racjonalne myślenie. Nieświadomie brałam rozpaczliwe oddechy. Uświadomiłam sobie to dopiero, gdy poczułam w płucach silne dźgnięcie, jakby nieprawidłowe uderzenie wymierzone w mostek. Moje boki falowały, czerpiąc z ubrudzonego od pyłu powietrza kolejne hausty.

 

Jednak całą uwagę w tej chwili skupiałam na licznych szramach i bliznach pokrywających moje ciało. Zachwiałam się, spoglądając z paniką na obrażenia zdobiące moje ciało niczym krwista biżuteria. Moje szare futro aż ginęło od wszechobecnego szkarłatu. Pazury były pokruszone i połamane, ich resztki smętnie leżały zagrzebane w piachu. Całe łapy pokryte były wyrwanymi roślinami i rozdrobnioną ziemią. Pył osiadł na ranach, z których powoli sączyła się gęsta krew. Zakręciło mi się w głowie.

 

,,Przecież nie robi mi się słabo na widok krwi" — uświadomiłam sobie mgliście, zaciskając raz po raz powieki i starając się odgonić mroczki pochłaniające otaczający mnie świat. — ,,Przecież nie mogłabym pracować wtedy jako uzdrowicielka..." — myślenie przychodziło mi z coraz większym trudem. Czując, jak zawartość żołądka podchodzi mi do gardła, ze strachem spoglądałam na resztę mojego ciała. Ciemnoszara sierść, zwykle mieniąca się czystością i zdrowiem, w tej chwili tonęła w morzu krwi i brązowego pyłu. Całe kończyny i klatkę piersiową przecinały szerokie szramy; pięły się po ciele, odsłaniając fragmenty pulsujących bólem mięśni. Zamrugałam, wciągając ze świstem powietrze. Coś ciepłego i nienaturalnie śliskiego spływało po moim czole i łaskotało pokryte kurzem powieki. Ostrożnie uniosłam łapę i walcząc z mdłościami, dotknęłam poduszeczką łba. Poczułam charakterystyczne, dobrze znane szczepienie; od razu zrozumiałam, co się stało.

 

Moje blizny zadane w dzieciństwie przez ojca, ponownie zaczęły krwawić.

 

Rozejrzałam się, starając się nie ugiąć pod nasilającymi się bólami głowy. Zewsząd otaczała mnie wysoka skała. Rosła wokół, niczym wysokie fale wzburzonego morza, pięła się niepowstrzymanym, wysokim kręgiem. Znajdowałam się między zboczem a kamienną ścianą. To, co wcześniej wzięłam za zwykły głaz, w rzeczywistości było przeszkodą nie do przebycia.

 

Przełknęłam ślinę, czując, jak moje ciało wbrew mojej woli zaczyna drżeć; dygotało jak w febrze, wczepiało połamane pazury w twardą ziemię. Wszystkie drobne resztki nadziei, które rozrastały się w mojej duszy niczym młody kwiat, teraz zostały wyrwane wraz ze słabymi jeszcze korzeniami. Poczułam silne szarpnięcie bólu w klatce piersiowej i w niewytłumaczalnym odruchu szarpnęłam głową, zerkając na moją jedyną drogę ucieczki – na strome zbocze, z którego się sturlałam. Moją drogę zagradzał umięśniony, bezduszny wilk.

 

W jednej chwili poczułam, jak opuszczają mnie wszystkie siły, a łapy stają się wiotkie i bezwładne, jakby były pozlepiane z garści bawełny.

 

Ze zgrozą przyglądałam się własnemu ojcowi. Pomimo zapadających ciemności oraz dziwnych plamek pochłaniających moje pole widzenia, bez trudu byłam w stanie przyjrzeć się górującej nade mną postaci.

 

Na znajomym, pełnym zaciętości pysku malował się wstręt; choć skrywał się on za maską powagi i mrożącej krew w żyłach obojętności, całe obrzydzenie wychwyciłam w nieruchomych ślepiach. Przypatrywały mi się bez ruchu, czarne źrenice otaczał lód. Potężna sylwetka stała nieopodal, nawet nie ważąc się drgnąć. Umięśnione ciało pokrywało gładkie, stworzone z mroku futro. Cisza panująca między mną a Skygge'em nasilała się. Wibrowała wokół mnie niczym warkot, rosła w siłę w moich uszach. Nić strachu naprężała się w mojej duszy.

 

Łapałam rozpaczliwe oddechy, starając się zignorować ostrą woń krwi pokrywającą moje ciało. Krople spływały po moim czole. Dokładnie wyczuwałam, jak kreślą ścieżki na moim futrze, jak skapują do oczu, próbując skryć rozmazujący się wokół mnie świat za szkarłatną kurtyną. Drżałam ze zmęczenia i strachu, wsłuchując się w łomotanie własnego serca.

 

Nie potrafiłam zapanować nad drżeniem. Znów poczułam się jak małe szczenię, jak mała Etria, która rozpaczliwie próbowała uciec przed swoją przeszłością. Dopiero teraz dotarło do mnie, że nigdy jej się to nie udało. Stała przecież właśnie przed Skygge'em, własnym ojcem, który w rzeczywistości powinien już nie żyć. Absurdalność tego faktu uderzyła mnie w skroń. Schyliłam łeb, czując, jak piekące od wysiłku mięśnie zaczynają mnie powoli zawodzić.

 

Przełknęłam żylastą gulę rosnącą w mojej krtani i przemówiłam słabym, drżącym głosem, który wcale nie należał do mnie.

 

— D–dlaczego żyjesz? — roztrzęsiony i pełen nerwów umysł zapełnił się pustką. Cierpiąc od piekących ran i przedłużającej się ciszy, jakaś część mnie wzięła nade mną górę i postanowiła wydobyć z mojego ciała choć odrobinę zgromadzonego napięcia. — D–dlaczego mi to robisz? D–d–dlaczego... — mój głos załamał się, poczułam uścisk w gardle. — Dlaczego tak usilnie p–próbujesz... pozbawić m–mnie życia?

 

Skygge milczał. Wpatrywał się we mnie bez wyrazu, nawet nie poruszając czujnie postawionymi uszami. Patrzył na mnie z powagą, obserwował, jak strach, wycieńczenie i szloch wstrząsają moim ciałem. Czułam się słaba. Moja wola gdzieś zniknęła, pozostawiając mnie samotną wraz z krwawiącym ciałem pozbawionym sił. Jeszcze nigdy samotność nie wydawała mi się tak przerażająca jak teraz.

 

Wtem Skygge odwrócił się. Wykonał płynny ruch grzbietem, okręcił się w miejscu, delikatnie skrobiąc ziemię pazurami. Na krótką chwilę wstąpiła we mnie nikła nadzieja. Malutki płomyczek radości nieśmiało zamigotał w mojej piersi. Spoglądając na pysk ojca zwracający się ku zboczu, przez umysł przebiegła mi cichutka myśl.

,,Czy on... zamierza mnie... oszczędzić?".

 

I nagle szarpnął tylną częścią własnego ciała, posyłając w powietrze swoje tylne kończyny i trafiając mnie nimi w odsłonięty brzuch.

 

Uderzenie posłało mnie na twardą, kamienną ścianę znajdującą się za moimi plecami. Ból rozszedł się po moich mięśniach ze zdwojoną siłą. Cios zadany pazurami i twardymi poduszeczkami wywołał u mnie falę nieopisanej wręcz słabości i bezwładu w łapach. Zderzenie z twardym głazem sprawiło, że straciłam równowagę; pozbawiona jakichkolwiek sił, powoli osunęłam się  na ziemię. Nić strachu zerwała się z głośnym trzaskiem. Silny ból wstrząsnął moim ciałem, aż na krótką, niepokojącą wręcz chwilę czułam tyle co nic. Po chwili jednak układ nerwowy zareagował.

 

Skomląc z bólu i ze strachu, upadłam, siląc się na schowanie poranionego pyska w krwawiących łapach. Ogień przybierał na sile. Pochłaniał moje ciało niczym martwą zwierzynę; napawał i delektował się każdym kęsem podczas tej długiej, nieskończonej uczty. Świat skrył się za powłoką czerni, wszystkie odgłosy ucichły. Słyszałam jedynie swój donośny oddech i przyspieszające tętno. Woń krwi przyćmiła suchy zapach ziemi i kamienia – ohydny, metaliczny posmak wzbierał mi się w krtani. Ostrożnie uchyliłam wargi, z zaskoczeniem wyczuwając wypływające z nich ogromne ilości krwi i śliny.

 

,,Czy ja umrę?" — spytałam samą siebie. Przez krótką chwilę nie potrafiłam złapać tchu; chciałam odkaszlnąć i zaczerpnąć powietrza, nawet otworzyłam szerzej pysk, próbując odetchnąć głęboko. Nie byłam jednak w stanie tego uczynić. Nie mogłam się ruszyć; wszystko, nawet własne ciało, wymykało mi się spod kontroli.

 

Wraz z tym, pojawił się głos mojego ojca. Rozbrzmiewały w nim powaga i chłodne opanowanie. W jego tonie nie potrafiłam wyłapać żadnych emocji. Słowa dochodziły jakby spod wody, były przytłumione i zniekształcone. Kątem oka wyłapałam ruch przy moim boku. Ignorując piekący ból trawiący mój kręgosłup, ostrożnie przechyliłam łeb w tamtą stronę. Przez chwilę nie rozumiałam, co się dzieje: czarny cień zlewający się z niebem pochłaniał moje pole widzenia. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że to ojciec kieruje się w moim kierunku, powoli odpowiadając na moje wcześniej zadane pytania.

 

— Gdy się urodziłaś — zaczął Skygge, drapiąc ziemię pazurami. — byłem najszczęśliwszym ojcem na świecie. Tak bardzo się cieszyłem... znałem szczenięta, które ginęły podczas porodu: gdy ich dusze okazywały się zbyt słabe, by móc udźwignąć ciężar ciała i życia — w jego głosie zagościła gorycz. Przemawiał, marszcząc czarny pysk i przymykając błękitne ślepia. Leżałam bezwładnie na ziemi, wpatrując się w oblicze górującego nade mną basiora. Jego rytmicznie wypowiadane słowa wprawiały ziemię w drżenie. Nadal dygocząc na całym ciele, czułam, jak strach mrozi mi krew w żyłach.

 

Właśnie teraz nadeszła chwila, gdy dowiem się, dlaczego spotykało mnie całe to zło. Dlaczego musiałam znosić te ciągłe cierpienie i długą samotność, dlaczego niemal każdy dzień swojego życia spędzałam, z trwogą wstrzymując powietrze. I nawet teraz, gdy udało mi się ocalić Watahę Ziemi przed terrorem Skygge'a, okazało się, że on nadal żył... kroczył w cieniu, dopóki nie nadarzyła się okazja, aby mnie zaatakować. Tymczasem wilk kontynuował opowieść. Mówił równo i bez wahania, spoglądając na mnie z uwagą.

 

— Pokładałem w ciebie nadzieje od momentu, gdy otworzyłaś oczy. Skoro byłaś w stanie przyjść na świat w pełni zdrowa... myślałem, że nie będzie dla ciebie rzeczy niemożliwych. Rozwijałaś się naprawdę dobrze — urwał i poruszył uszami. Niecierpliwe strzepnięcie ogonem symbolizowało narastającą w nim irytację i złość. W tamtej chwili w duszy mojego ojca musiało aż burzyć się od rozczarowujących wspomnień. — Do czasu, gdy zacząłem trenować z tobą walkę. Podczas zabaw z Blake'm radziłaś sobie nie najgorzej. Lecz gdy przychodziło do prawdziwej walki... — westchnął. — To było... żałosne. Za każdym razem. My, wilki, jesteśmy stworzone, by zabijać, by się bronić i zaspokajać głód, podcinając innym gardła. A ty... nawet nie potrafiłaś porządnie walczyć. W końcu skończyłabyś tak samo jak zwierzyna, na którą poluje się na co dzień. Jak... ofiara.

 

Na prawym barku poczułam silny uścisk umięśnionej łapy. Szpony wbiły mi się delikatnie w zmatowiałe, poplamione krwią futro. Przestałam dygotać. Nie miałam już więcej sił, aby się poruszać. Trwałam bez ruchu, czując natomiast, jak całe zmęczenie i przerażenie zaczynają mnie wykańczać od środka.

 

— Doszedłem więc do wniosku — kontynuował Skygge swoim mrożącym krew w żyłach głosem. Usłyszałam w nim dumę... i dziwną, nieokreśloną radość przepełnioną po brzegi szaleństwem. — że niczym nie różnisz się od tych wszystkich szczeniąt, które nie umiały podjąć się trudów życia. Nie potrafiłaś walczyć, obserwowałaś wszystko z boku. Równie dobrze mogłoby cię w ogóle nie być.

 

Świat pogrążał się w mroku, niczego więcej już nie słyszałam. Zamglony wzrok nie pozwalał mi prawidłowo widzieć, osłaniał świat ciemną błoną; mimo to, nadal widziałam, jak Skygge porusza pyskiem, mówiąc coś. W ciemności jego ślepia wydawały się świecić nienaturalnym, jasnym blaskiem. Czarne źrenice spoglądały na mnie z triumfem.

 

Poczułam na łopatce silne szarpnięcie. Jęknęłam, czując kolejną falę bólu przechodzącą przez grzbiet; ogień ponownie dotarł aż po sam koniec ogona, trawiąc go w gorących płomieniach. Zostałam obrócona na grzbiet. Pozbawiona jakichkolwiek sił i władzy nad ciałem, leżałam na plecach, odsłaniając miejsca, których przecięcie powodowało natychmiastową śmierć. Wszystkie moje kończyny rozsunęły się bezwładnie, łeb upadł na bok. Czułam się niewyobrażalnie pusta i mało istotna, gdy strach, który do niedawna przejmował kontrolę nad moim umysłem, teraz odstąpił miejsca obojętności. Chłodne uczucie zalewało całą moją duszę, pożerało tkanki i mięśnie, pozbawiało resztek silnej woli... aż w końcu, wycieńczona przez przerażenie i wszechobecne napięcie, w końcu nie czułam już nic.

 

Silna łapa ojca przesunęła się z mojej łopatki na odsłonięte gardło. Wyraźnie czułam, jak ostre pazury drapią mi futro i z radością wbijają w krtań. Z uchylonego pyska wydobyło się ciche rzężenie, które potem zniekształciło się w żałosny pisk i w końcu urwało się gwałtownie. Zaczęło mi brakować tchu. Ojciec właśnie dusił własnymi łapami swoją córkę – czyli mnie.

 

Cała siła i determinacja już dawno opuściły mój umysł. Leżałam, rozłożona bezwładnie niczym pozbawiona życia zwierzyna. Łeb spoczywał nieruchomo na twardej ziemi, a oczy wodziły sennie dookoła, przyglądając się uważnie otaczającemu mnie światu.

 

Widziałam skalną ścianę, która uniemożliwiła mu ucieczkę przed ojcem, mroczne niebo, na którym nadal kłębiły się bure chmury, a także szare rośliny, które porastały strome zbocze z którego stoczyłam się prosto do łap swojej zagłady. Świat ginął wokół mnie, zlewał się z czarnym futrem basiora. Wraz z tym wszystko zaczęło gasnąć wokół mnie – zapachy pyłu, rozbrzmiewające dookoła dźwięki, posmak krwi w pysku, silny uścisk na szyi i pulsujące bólem rozcięcia. Obserwowałam niebo, podziwiając sunące po ciemnym niebie obłoki. Patrzyłam ponad łbem ojca, nie potrafiąc zdobyć się na spojrzenie mu w oczy.

 

Jak wiele razy spoczywałam w podobnej pozycji, z własnym ojcem pochylającym się nad moim dygoczącym ciałem?

Za pierwszym, gdy mój pysk zaczęły zdobić szkarłatne rany, które już nigdy się nie zagoiły.

Za drugim, gdy niemal pozbawiono mnie życia na Wietrznym Płaskowyżu.

Za trzecim, gdy Sługa Labiryntu wytworzył wokół mnie wizję, gdzie musiałam zmierzyć się ze swoimi najgorszymi lękami.

 

Za każdym razem ktoś wyciągał do mnie pomocną łapę i ratował od śmierci. Blake, moja świadomość, wilki burzy...

 

A teraz... już po prostu to wszystko się skończyło. Nagle już nie było nikogo, kto mógłby mnie ocalić, kto mógłby opatrzeć moje rany i skleić strzaskaną duszę. Tak bardzo chciałam zobaczyć znajome pyski, poczuć w nozdrzach kojące wonie towarzyszy. Dlaczego nie potrafiłam więc znaleźć w sobie sił, by walczyć o wolność i o ucieczkę przed śmiercią? Mogłam udawać, że straciłam kontakt z rzeczywistością, mogłam błagać o ocalenie życia... nie miałam jednak na to żadnych sił. To wszystko było takie... bezcelowe. Dlaczego, w jednej chwili, jakikolwiek wysiłek stracił dla mnie sens?

 

,,Jesteś uzdrowicielką Watahy Wilków Burzy! Jesteś potrzebna!" — cieniutki głosik próbował zmotywować mnie do działania. Czułam, jak szamocze się w moim umyśle, próbując umknąć gasnącej powoli świadomości. — ,,Przecież obiecałaś, że będziesz wiernie służyć swoim towarzyszom! Przysięgłaś, że będziesz im pomagać w każdej chwili, że opatrzysz wszystkie ich rany! Gdzie się podziało twoje dane słowo...?".

 

Czując, jak świat pochłania mnie w przerażającym mroku, miałam jedynie ochotę zamknąć oczy i poddać się sennemu uczuciu. Chciałam, aby Skygge po prostu zabrał ze mnie swoją łapę i sobie poszedł, aby znalazł mnie jakiś wilk ze stada i zaniósł do obozu, do domu, do przyjaciół... nie potrafiąc zebrać w sobie motywacji, czułam, jak ogarnia mnie wstyd i upokorzenie. Jak mogłam tak leżeć bezczynnie, dając się pokonywać odłamowi własnej przeszłości?

 

Pospiesznie zebrałam fragment niknącej świadomości i uniósłszy ją niczym świetlistą pochodnię, spróbowałam zebrać w sobie motywację do chociażby rozpaczliwego krzyku, który mógłby przyciągnąć uwagę moich towarzyszy... ale nie byłam w stanie wydobyć z siebie nawet piśnięcia.

 

Z rezygnacją oddawałam pustce wszystkie zmysły.

 

,,To... naprawdę koniec?" — zdziwiłam się, zdobywszy się na pozbawione wyrazu spojrzenie w stronę Skygge'a. Słuch, węch, czucie, smak... wszystko to ginęło, pozostawiając mnie samą. Czarna smuga pożerała moje pole widzenia, z trudem widziałam górujące nade mną niebo i niewyraźną sylwetkę. Choć układ nerwowy już nie informował mnie o stanie mojego ciała, z niewiadomych przyczyn nadal byłam świadoma krwawiących obficie ran i śliny wypływającej z półotwartego pyska. — ,,Te całe moje życie... te lata, które spędziłam, pomagając innym i ucząc się życia, poznając piękno i wrogość świata...  one znikną? Tak po prostu? Dlaczego...?".

 

Skygge pochylił się, spoglądając prosto w moje oczy. Powinnam czuć strach, powinnam drżeć i łkać ze strachu. Lecz z jakiegoś powodu, czułam jedynie obojętność i dziwny spokój, pustkę zjadającą mnie od środka. Mrok otaczał mnie z każdej strony, unosiłam się w próżni. Widziałam jedynie ślepia Skygge'a, jego tęczówki bijące intensywnym blaskiem. Czy ten wilk naprawdę chciał mnie zabić... tylko dlatego, że zawiodłam jego oczekiwania? Że byłam inna, niż on tego oczekiwał...?

 

W uchu usłyszałam melodyjny głos. Już dawno powinnam przestać go wyłapywać, wszystkie dźwięki powinny zniknąć... a jednak wyraźnie słyszałam je w moim ociężałym i cichym umyśle.

— Wiesz, co cię czeka — ostre kły niebezpiecznie zbliżały się ku mojej szyi. Świszczący szept pochłonął resztki mojej świadomości. — prawda?

 

To samo Skygge powiedział podczas próby Labiryntu. Dokładnie tym samym tonem, z domieszką chorej radości w każdym słowie. Pojmowałam znaczenie tych słów; niezaprzeczalnie było to pytanie, upewnienie się, że jeszcze żyję. Lecz nie wiedziałam, jaka jest na nie prawidłowa odpowiedź. Miałam umrzeć, to oczywiste. Co stanie się ze mną potem? Czy pogrążę się we wiecznym śnie? A może obudzę się w świecie, gdzie wszyscy mogą być szczęśliwi? Co się stanie z moją duszą? Czy spotkam Terrę, Blake'a? Co Skygge potem zrobi z moim pozbawionym duszy ciałem?

 

Raptem wszystkie myśli ucichły, zlewając się w jedno z milczącymi zmysłami. Głos zlał się z pustką, oczy stały się ślepe, a uszy – głuche. Oderwawszy się od namacalnego świata, zostałam pochłonięta przez niebyt.

 

Zerwałam się tak gwałtownie, że przez krótką chwilę byłam pewna, że zsunę się z mojego legowiska i spadnę na twardy kamień. W ostatniej chwili udało mi się jednak zachować równowagę, wczepiając się pazurami w chłodny półkę służącą mi za posłanie. Serce uderzało mocno w piersi, jego dudnienie uniemożliwiało zaczerpnięcie tchu. Krew ryczała w moich uszach, nie potrafiłam wyłapać innych dźwięków prócz nieustającego szumu. Choć moje futro było całe mokre od potu, czułam niewyobrażalne ciepło, jakbym rozłożyła się na rozgrzanym od promieni słońca piachu. W umyśle miałam mętlik; myśli rozbiegały się na boki niczym stado przerażonych saren. Choć wysilałam się, aby je uspokoić, te ciągle mi umykały. W pysku miałam tak sucho, że przełykanie śliny przychodziło mi z ogromnym wręcz trudem. Oddychałam ciężko, próbując nabrać haustu powietrza. Kręciło mi się w głowie i bolały mnie wszystkie mięśnie. Moje pazury, zazwyczaj ciemne i gładkie, były całe porysowane od skały, w którą je wbijałam.

 

Miękką czerń nocy nieśmiało oświetlały drobne grzybki porastając podłoże Jaskini Leśnego Strumienia. Ich błękitne kapelusze pulsowały niebieskim światłem, a pochylone, małe drzewa obserwowały mnie w pełnym zdziwienia milczeniu. Ich uczucia bijące od grubych korzeni otaczały mnie niczym mglista peleryna.

 

Rosnące w siłę bodźce zaatakowały zmysły. Przypadłam do chłodnego legowiska, dysząc ciężko, jak po pokonaniu biegiem całej Doliny Burz. Słyszałam ryk krwi w uszach oraz delikatne cykanie świerszczy na obozowej polance. Dotyk kamienia pod moimi łapami i świadomość chłodnego powietrza na futrze sprawiły, że w moim wnętrzu, prócz wyraźnie namacalnego strachu, kształciło się również zaskoczenie. Jak dziwnie znów można było czuć otaczający świat!

 

Pociągnąwszy nosem, wyłapałam kojące wonie liści i miękkiego mchu porastającego grubą korę drzew. Wychwyciłam także uspokajające aromaty ziół, które osiadły się na moim futrze po długiej pracy w Jaskini Uzdrowiciela. Gdy zerknęłam na własną sierść, na której osiadły się drobne listki mięty nadwodnej, natychmiast naprężyłam mięśnie, szykując się na obezwładniający, przeszywający ból i odór krwi mieszający mi w głowie. Na szczęście, spostrzegłam jedynie gładkie, lśniące włosie pozbawione jakichkolwiek ran czy śladów krwi. Przypomniawszy sobie o moich bliznach, ostrożnie dotknęłam prawą łapą czoła. Spodziewałam się poczuć piekący ból, pochłaniający mnie niczym garść rozżarzonych węgli rzuconych w pysk, lecz pod poduszeczkami wyczułam jedynie dobrze znaną, mocno zakrzepłą krew. Od ciągłego przewracania się na twardym głazie bolały mnie mięśnie i cały grzbiet; to nieprzyjemne uczucie jednak w żaden sposób nie mogło się równać z palącym wręcz bólem trawiącym moje ciało, który czułam parę chwil temu.

 

Pomimo mijającego czasu i dłużących się minut, rozszalałe serce nie zwalniało swojego rytmu; oddychałam ciężko, a moje świszczące oddechy przecinały powietrze niczym krzyk pośród nocy.

 

W głowie kłębiło mi się od przerażonych myśli. Przykre wspomnienia przerażającego snu nacierały na mnie raz po raz niczym szarżujący dzik. Zamknęłam oczy, starając się umknąć strachowi, lecz obrazy z mojego koszmaru nawiedzały mnie za każdym razem, gdy chociażby na sekundkę zamknęłam oczy bądź zatrzymałam na czymś wzrok. Spoglądałam więc na wszystko w pośpiechu, szukając jakby wroga skrytego w cieniu. Wspomnienia uderzyły mnie w pysk.

 

Doskonale pamiętałam strach wprawiający moje ciało w drżenie, błękitne włosy Sunshine'a niknące wśród potężnych podmuchów wiatru, a także ból rozpalający moje ciało, odbierający wszelkie siły i resztki nadziei... oraz białe kły mknące ku mojej szyi, naszpikowane purpurowo–granatową trucizną.

 

— To był sen...? — wymamrotałam pośród ciszy, mimowolnie wzdrygając się na mój słaby i zachrypnięty głos. — Koszmar?

 

Zamrugałam pospiesznie, a zamglone obrazy rozbłysły pod moimi powiekami. Uderzyło mnie wszystko, czego doznałam w tym okropnym, wykreowanym przez mój własny umysł świecie. Ból i brud otulające moje ciało palącym welonem, obezwładniająca rozpacz pożerającą moją świadomość, a także władza w ciele ginąca z każdą przemijającą sekundą, gdy Skygge pochylał się nade mną i przemawiał mrożącym krew w żyłach głosem.

 

Na wspomnienie czarnego futra i błękitnych ślepi, poczułam jak w mojej krtani, niczym śliska gula, wzbiera się przerażenie. Znów zaczęłam drżeć, choć próbowałam się nie ruszać i dzielnie stawić czoła niknącym powoli odłamom koszmaru. Głębokie oddechy wyrywały się z mojej piersi.

 

Pamiętałam, jak spanikowałam, gdy Sunshine zniknął z mojego pola widzenia, gdy mknąc naprzeciw własnej zgubie, opuszczała mnie cała wiara w siebie. A potem, gdy leżałam z krwią wypływającą z mojego poranionego ciała, nie potrafiłam znaleźć w sobie motywacji, aby wstać i walczyć, by pomknąć do swoich towarzyszy, do kochanego domu.

 

Palące łzy zamigotały w moich oczach; rozpaczliwie zamknęłam ślepia, próbując się ich pozbyć. Gorące krople spływały po moim futrze, łaskotały moje oczy i zaciśnięte powieki. Wsłuchiwałam się w łomotanie własnego serca, chrobot pazurów na twardym kamieniu, szlochy wydobywające się z drżącego ciała.

 

— Dlaczego...? — wymruczałam, zbolałym głosem, czując, jak wstyd ogarnia moją duszę. Dlaczego się tak zachowałam? Dlaczego nie miałam sił, by wstać, by głośno wykrzyczeć, że nie muszę być wojowniczką, by dzielnie i wiernie służyć swojemu stadu? Czy właśnie wtedy wyrzekałam się stanowiska uzdrowicielki? To nie mogła być prawda. Nie potrafiłam w to uwierzyć.

 

,,Może Skygge miał rację?" — pełna wątpliwości myśl przemknęła przez mój umysł z prędkością rzuconego sztyletu. — ,,Czy to, co robię, może być bezcelowe? To musi być kłamstwo...".

 

Schylając się i garbiąc, niczym pozbawiona życia młoda brzoza, kurczowo zaciskałam ślepia i starałam się wyprzeć z własnego ciała negatywne wspomnienia.

 

Choć na co dzień stroniłam od wilczego dotyku, kuliłam się, gdy ktoś mnie nawoływał i peszyłam się na jakąkolwiek bezinteresowną dobroć czy troskę, nagle rozpaczliwie zapragnęłam znaleźć się u czyjegoś boku. Chciałam, aby ktoś mnie przytulił i ogrzał, przemawiał tak długo, aż w końcu resztki koszmaru całkowicie ulotniłyby się z mojego ciała. Lecz trwałam w pustej, małej jaskini, gdzie, choć rosły drogie mi drzewa, to nie mogły one jednak oddać wyczekiwanego przeze mnie uspokajającego ciepła wilczego ciała.

 

Płacząc i z trudem uciekając przed sennymi wspomnieniami, czułam w piersi kłujący ból, a samotność wyjątkowo paliła mnie pełnym cierpienia ogniem, niczym przeszłość zaciskająca pazury na mojej tchawicy.

 

KONIEC