Z głuchym jękiem postawiłam wydrążony pień i z dumą przyjrzałam się oszlifowanej korze. Brązowe fragmenty wyglądały dosyć nietypowo na tle jasnego, żółtawego drewna; jednak musiałam przyznać, że prezentowały się naprawdę zjawiskowo. Nie wyglądały już jak postrzępione liście – teraz czepiały się drewna cienkimi, trwałymi kawałkami.
Chłód deszczu szemrzącego w obozie watahy sprawił, że zadrżałam z zimna i wyraźnie poczułam pot spływający po moim kręgosłupie. Nie na co dzień miałam do czynienia z oczyszczaniem pnia ze starej, odpadającej kory. Bolały mnie pazury i mięśnie łap. Od łopatki aż po same opuszki palców przebiegał nieprzyjemny, lecz jednocześnie zadowalający dreszcz zmęczenia.
Nie mogłam jednak przerwać swojej pracy; teraz, gdy na zewnątrz padało, a ja nie miałam do wykonywania zbyt wielu obowiązków, mogłam poświęcić swój czas na porobienie porządków i wprowadzenie paru zmian w Jaskini Uzdrowiciela.
Powtarzając sobie w myślach to postanowienie, rozejrzałam się po grocie, a mój wzrok niemal natychmiast spoczął na ziołach rozłożonych na kamiennym podłożu. Wiele z nich już uschło i nie nadawało się do użytku, lecz wśród nich nadal znajdowały się pędy, które mogłam wciąż wykorzystać. Nie było ich wprawdzie zbyt wiele; musiałam jednak się nimi zadowolić i liczyć na to, że nikt w najbliższym czasie nie przyjdzie do mnie z czymś, czego nie będę mogła wyleczyć bez odpowiednich ziół.
Pochyliłam się nad roślinami, które nadal nie uschły po długiej, srogiej zimie. Ich zielone łodygi i różnobarwne korzenia wyraźnie rysowały się na tle burego podłoża. Przede mną znajdowały się tylko najbardziej potrzebne rośliny - krwawnik, czarny bez, koniczyna, melisa i jeszcze parę innych. Zaciągnęłam się ich rozkosznym, wspaniałym zapachem, z niemalże wyuczoną dokładnością je od siebie rozdzielając. Wyczuwałam ostre zapachy żywokostu oraz orzeźwiające wonie mięty. To wszystko sprawiło, że mimowolnie się rozluźniłam, a myśli spowijające mój umysł rozstąpiły się, zwalniając miejsca nowym pomysłom i przemyśleniom. Westchnęłam, przepuszczając przez swoje ciało błogi dreszcz spokoju.
Ta krótka chwila wystarczyła, aby przez wszystkie moje kończyny przepłynęła energia motywująca mnie do działania. Podążając jej śladem, zupełnie jakbym mknęła przez las, tropiąc zbiorowiska rumianku, zabrałam się do roboty, zbierając zioła i układając je w pniach. Rozkładając je na gładkim drewnie, jednocześnie je segregowałam i powtarzałam w myślach ich właściwości - przynajmniej te, których zdążyła nauczyć mnie Telisha, nim odeszła z watahy. Nadal nie poznałam wszystkich właściwości roślin znajdujących się w Dolinie Burz. Wielokrotnie mijałam podczas zwiadów jaskrawe kwiaty zwisające z konarów drzew albo malutkie grzybki, które po zapadnięciu zmroku świeciły błękitnym, fluorescencyjnym światłem; nie raz czy dwa głowiłam się, czy mogłyby mi kiedyś pomóc przy chorych czy rannych wilkach.
,,Ciekawe czy zostały im przypisane jakieś nazwy..." — zastanawiałam się, skrobiąc pazurami po kamieniu i wciągając z rozkoszą wspaniałe zapachy.
— ,,Czy mogą mieć jakieś właściwości lecznicze?".
Gdy tak odkładałam zioła na ich miejsca w wydrążonych pniach, pozwoliłam sobie na krótkie odpłynięcie w świat przemyśleń. Wzrokiem i opuszkami łap rejestrowałam automatycznie wykonywane czynności, lecz w kącikach umysłu prowadziłam długi monolog, zadawałam sobie przeróżne pytania i próbowałam rozwiewać własne wątpliwości.
,,Telisha zdołała nauczyć mnie wszystkiegoc co niezbędne, aby pomóc rannym towarzyszom..." — myślałam.
— ,,Ale co, jeśli kiedyś zabraknie mi odpowiednich ziół, a w pobliżu nie będzie żadnych roślin, które mogłabym znać i je wykorzystać?" — przed ślepiami zamajaczyły mi przerażająco dokładne wyobrażenia przyszłości. Wilki rozłożone martwe na rozpościerającej się aż po horyzont łące oraz ja, zdyszana i przerażona, wracająca spóźniona do swoich towarzyszy z niewielką garstką ziół. Powinnam starać się nigdy nie dopuścić do takiej sytuacji. Muszę poszerzać swoją wiedzę na temat roślin, aby móc pomóc wilkom w każdej sytuacji... może Lavinia będzie coś wiedziała na ten temat? To bardzo mądra i doświadczona medyczka; jestem pewna, że na pewno będzie znała rośliny, o których ja wcześniej nie miałam pojęcia.
Czy istnieje jeszcze jakiś sposób, abym poszerzyła swoją wiedzę? Chcę być dobrą uzdrowicielką, dzielnie służącą swojej wataszy i ratującą drogich towarzyszy nawet w najtrudniejszych i najbardziej beznadziejnych chwilach. Czy znam kogoś, kto mógłby mi pomóc? Może ktoś spoza watahy...?
Zdębiałam, napinając mięśnie, gdy nagle w głowie zaświtała mi zaskakująca myśl. Nie spodziewałam się jej; dlatego więc, gdy przed oczami ujrzałam sylwetkę starego, szarofutrego wilka, zamarłam bez ruchu, z uwagą wpatrując się w zarys basiora. Wpierw nie potrafiłam sobie przypomnieć, kim był. Znałam go, bez wątpienia! Na pewno widziałam gdzieś tę zmierzwioną, zaniedbaną sierść i kojące, mieniące się granatem szafiru ślepia. To był wilk spoza terenów Doliny Burz... gdzie rzucał mi te zmęczone spojrzenia? Gdzie szarą łapą podsuwał mi pod pysk zioła i opatrywał piekące okaleczenia? Odpowiedź tak gwałtownie zaświtała mi w głowie, że przez króciutką chwilę nie potrafiłam nabrać tchu.
Siedziałam w miejscu, nadal nieświadomie układając znane mi zioła i jednocześnie przypatrując się z zaskoczeniem wykreowanej w moim umyśle posturze wilka. Już pamiętałam kim był! To był Urt!
W jednej chwili powróciły wszystkie związane z nim wspomnienia. Przed oczami zamajaczyły mi wszystkie chwile, gdy starszy medyk wynurzał się ze swojej jaskini pełnej roślin i ruszał mi z pomocą. Powolnym, zmęczonym krokiem ześlizgiwał się po podrapanym, skrzypiącym pniu i dysząc ciężko niczym po wyczerpującym biegu, ruszał do mnie z garstką ziół. Robił tak niemalże codziennie... obojętnie, czy była to zima, czy lato, czy słońce, czy deszcz. Zawsze jednak pojawiał się, gdy musiałam trenować ze swoim ojcem. I dopiero teraz, po niemalże dziewięciu latach, gdy nareszcie wyrwałam się ze szponów bolesnej przeszłości, byłam w stanie dostrzec te wszystkie rzeczy, których wtedy, gdy byłam mała, nie byłam w stanie nawet zauważyć.
Urt nie miał odwagi pokazywać przed Skygge'm, jak bardzo było mu mnie żal. Nie głaskał mnie po łopatce w uspokajającym geście, nie lizał po futrze, wycierając z niego smugi zaschniętej krwi. Po prostu bez słowa oglądał mnie z uwagą, po czym obdarowywał garścią ziół i tuzinem opatrunków. Choć na jego pysku malowała się starość i powaga, w jego ciemnych ślepiach czaiło się coś, co w jakiś sposób zdradzało mi, że się o mnie martwił... przynajmniej byłam w stanie to pojąć dopiero w tej chwili, segregując zioła i poddając się własnym myślom. To w pewien sposób szokujące, ile rzeczy byłam w stanie pojąć po tak długim czasie.
,,Teraz, jak o tym myślę..." — przemknęło mi przez myśl. — ,,to jedyne, co robiłam dla Urta, to go ignorowałam... Przepraszam..." — z żalem uświadomiłam sobie, że w tamtym czasie skupiałam uwagę nie na sędziwym medyku, a jedynie na uczuciach, którymi obdarowywali mnie Blake... i Skygge. To oni przez całe dnie zajmowali moje myśli. Miłość i nienawiść. Radość i gniew. A pośród tego wszystkiego niewyrażone, niewypowiedziane zmartwienia starego medyka. To właśnie on, ledwo chodzący i rozumiejący, co się do niego mówiło, opatrzył mnie w swojej grocie tego pamiętnego dnia, gdy z głośno łomoczącym sercem spojrzałam w srebrzystą taflę strumienia i ujrzałam zaropiałe blizny. Pamiątki po długich dniach cierpienia i rozpaczy.
,,Powinnam go kiedyś odwiedzić i podziękować za to, co dla mnie zrobił" — pomyślałam, wpatrzona w kamienną ścianę Jaskini Uzdrowiciela. Czułam, że myśli, niczym odmęty snu, zaczynają mnie wciągać w głębie swoich sekretów. Nie potrafiłam, być może nie chciałam, temu się sprzeciwiać. Nadal segregując zioła, oddawałam się ulubionej i najczęściej wykonywanej czynności: rozmyślaniu. — ,,Chociaż..." — przed oczami mignęły mi w pośpiechu zamglone wspomnienia; zatańczyły wokół mnie jakby w gorączkowym tańcu. Pierwsze dni w Wataszy Wilków Burzy, porwanie, walka pośród chłodnych podmuchów wichru i zielonych traw... przez cały ten czas, gdy wbrew własnej woli przybywałam u Wataszy Ziemi, ani razu nie spostrzegłam charakterystycznego futra Urta. Co się z nim stało? Gdzie się przez cały ten czas podziewał?
,,To właśnie on będzie w stanie mnie jeszcze czegoś nauczyć" — uświadomiłam sobie, po raz kolejny przywołując z pamięci pomarszczony pysk basiora. — ,,Ostatnim razem, gdy go widziałam, wydawał się taki stary i zmęczony... jak wiele czasu minęło, odkąd ostatnio się spotkaliśmy?" – myśli przyniosły ze sobą wspomnienia wyjątkowo pięknej i bolesnej nocy. Z zaskakującą dokładnością po raz kolejny byłam w stanie dojrzeć świat, który otaczał mnie w odległej przeszłości. Czarne niebo usiane milionem gwiazd, srebrzysta tarcza księżyca i pohukiwania sowy rozlegające się głośnym echem w obozie Watahy Ziemi. Drapiąc pazurami kamienne podłoże i żwawym krokiem kierując się w stronę nieprzeniknionej nocy, zerknęłam w stronę Urta rozłożonego na ziemi i głośnio śniącego medyczne sny.
— Krone... stało się! — wycharczał wtedy zmęczonym, drżącym głosem. Echo jego słów jeszcze długo odbijało mi się po głowie szemrzącym dźwiękiem. Tym razem również stało się podobnie. Siedząc pośród roślin i wysokich ścian Jaskini Uzdrowiciela, poczułam charakterystyczne zdziwienie, gdy tylko pomyślałam o zdaniu, które zostało wypowiedziane resztkami sił. Co Urt miał wtedy na myśli? Słowa, które wychrypiał, brzmiały tak obco i tajemniczo... czyżby to była jakaś przepowiednia? Basior zwracał się wtedy do poprzedniego przywódcy Watahy Ziemi, mówił słowa, które prawdopodobnie rozumiała jedynie ich dwójka. Co miał na myśli? Dlaczego, śniąc, w jednej chwili zetknął się z Krone'm, nieżyjącym już wodzem? Spotkał się ze swoim przodkiem... czy to oznacza, że przybywał wśród dawnych członków mojego starego stada? Czy to oznacza, że on wtedy umierał...?
— Ach! — wyjąkałam ze zdziwieniem, gdy, przesuwając łapą po zimnym kamieniu, nie wyczułam pod poduszeczkami charakterystycznych łodyg i pędów. Zaskoczona brakiem roślin, zamrugałam pośpiesznie, wyrywając się z objęć myśli. Uważnie rozejrzałam się po podłożu. W zasięgu mojego wzroku nie spostrzegłam żadnych roślin. Te, które nie nadawały się już do użycia, leżały ponuro za moimi plecami. Jednak rośliny, które nadal mogłam wykorzystywać, już dawno znalazły się na swoim miejscu – czyli w wydrążonych pniach, które szlifowałam pazurami kilka chwil temu. Nie wiedząc kiedy, skończyłam segregowanie roślin!
Starając się przegnać z własnego umysłu resztki przemyśleń i odrobinę zaskoczenia zrodzonego z własnych domysłów, wstałam na równe łapy, rozglądając się po jaskini. Musiałam znaleźć coś, czym mogłabym się zająć i nie zważać na powracające myśli...
Uważnie przyjrzałam się brudnym, zmiętolonym legowiskom dla pacjentów, które posłusznie czekały na swoje wyczyszczenie.
C.D.N