W Dolinie Burz nastał późny wieczór. Wracający z wymagającego polowania Velgarth wyszedł z lasu, kierując się w stronę Jaskini Lazurowych Kryształów. Gdy dotarł na miejsce, padł w utworzonym ze skał i mchu legowisku. Chylący się ku upadkowi dzień nie należał do najłatwiejszych. Basior pracował bez przerwy, poczynając od ciężkich treningów, a kończąc na trudnych łowach poza granicami watahy. Od dawna nie czuł takiego zmęczenia, z jakim przyszło mu się zmierzyć tamtej doby. Błogi stan snu nadszedł szybko.
Po niedługim czasie u wilka nastąpiło całkowitego rozluźnienie ciała. Świadomość bodźców docierających z zewnątrz stopniowo malała.
Sny jako cel poznawczy? Podobno, pozwalały dojrzeć zgromadzoną w nieświadomości wiedzę, czyli pewne ślady wspomnień i życiowych doświadczeń, który były w stanie ukształtować daną osobowość. Powiadali, że każdy sen posiadał jakieś znaczenie. Można było pokusić się o stwierdzenie, że procesy psychiczne nie ograniczały się wyłącznie do tego, co świadome.
Powiadali też, że każde marzenie senne dało się wyjaśnić do końca…
Szkoda tylko, że w działaniu nieświadomości nie obowiązywały logiczne zasady.
Velgarth stanął na szczycie wysokiej wieży zamczyska. Rozejrzał się. Zniekształcona rzeczywistość falowała, nie przyjmując, ani konkretnych, ani wyraźnych kształtów. Wszystko płynęło. Otoczona ogromnymi kamieniami zielona polana świeciła pustką. Bezdenną i nieskończoną. Basior nasłuchiwał, ale nie wyłapał żadnych odgłosów.
-Czy tak wygląda Śmierć? - Zapytał głośno.
Nawet nie wiedział, kiedy coś powiedział, sądząc, że tylko o tym pomyślał, a nie wypowiedział na głos w eter.
Odpowiedziała mu cisza - nieustępliwa i zaborcza. Kiedy warknął, zorientował się, że oczekiwany dźwięk nie wydobył się z jego gardła, nie wybrzmiał. Nerwowo potrzepał łbem, coraz mniej rozumiejąc z tej pokręconej sytuacji.
Zamknął oczy, zaglądając w głąb siebie. Skupiwszy się na oddechu, uspokoił rozbiegane, zapędzone w różne kąty podświadomości myśli. Po chwili otworzył oczy i spojrzał na boki. Miejsce, na które patrzył przywodziło na myśl opuszczone miasteczko. Postąpił parę kroków naprzód. Nadepnąwszy na coś twardego, zaklął okrutnie, i tym razem głosowo, było go słychać - aż za dobrze. Opuścił wzrok. Z obydwóch przebitych łap wystawały kamienne budynki. Potrząsnął kończynami.
-No to jest jakaś kpina i chora niedorzeczność…. - Mruknął.
Właściwie, nie odczuwał bólu.
A jakże zdziwił się, gdy zobaczył przytwierdzone do własnego ciała wielkie, czarne skrzydła nietoperza. Zamachnął nimi, nie wierząc w to, co się właśnie działo. Popatrzył w dół. Dopiero po parunastu minutach przebywania w tajemniczej osadzie zrozumiał, że najprawdopodobniej był największa istotą, jaka kiedykolwiek postawiła tam łapę. Był gigantem! Niszczył wszystko wokół przez złą ocenę potężnych gabarytów. Wielkością przewyższał nawet drzewa, sięgając głową do chmur.
Była pełnia księżyca. Tym razem nie było ciszy. Z oddali dało się słyszeć mroczne pohukiwania sów.
Nagle poczuł przemożny głód. Szedł dalej, skupiając się na zmyśle węchu. Musiał coś zjeść. Wraz z poczuciem pragnienia, przestał zastanawiać się nad czymkolwiek. W tamtym jednym momencie, jedzenie stało najważniejszą rzeczą, najważniejszym celem, do którego sumiennie dążył.
Poruszał się tylko na dwóch łapach. W utrzymaniu odpowiedniej równowagi pomagały mu żylaste skrzydła. Zmierzał w niewiadomym kierunku, rycząc, warcząc, hałasując i rujnując każdą napotkaną po drodze rzecz, w tym dzieła matki natury.
Ujrzał z oddali trzy małe punkciki. Wytężył wzrok. Ucieszył się, rozciągając kąciki pyska w szerokim, brutalnym uśmiechu.
-Trzy małe wilczki! Zjem was!
Przyspieszył, biegnąc w ich stronę. Nie rozpoznał w nich znajomych członków watahy. To było jedzenie. Jego bursztynowe oczyska widziały żarcie.
-Zjem! - Powtórzył, dopadając najbardziej trzęsącego się ze strachu wilczka, który w jego potężnych łapskach wyglądał jak coś trochę większego od szczurka.
-Aaa, Velgarth, zostaw mnie! To ja, Shira!
Nawoływania rogatego stworzonka nie pomogły. Otworzył paszczę, wsadzając jedzonko w postaci bezbronnej Shiry do środka. Położył ją sobie na języku, złączył zęby i zaczął przerzucać z boku na bok. Z lewego policzka na prawy policzek i na odwrót. I tak kilkadziesiąt razy, kosztując jęzorem jej małego ciałka. Jeszcze się nie zdecydował, czy bardziej smakowało jak kurczak, czy jak zatęchłe mięso zabitej sarny.
W końcu przełknął, a wcześniej dobrze rozgryzł. Zaczął się krztusić, kiedy skrzydła wpadły tam, gdzie nie trzeba - do tchawicy.
Szybko sięgnął łapą po kolejnego wilczka. Trafiło na Yaviego. Ten był sprytniejszy i zdecydowanie bardziej obronny, bo posiadał nóż! Yavi ranił ostrzem przegub Velgartha, szamotając się na wszystkie strony. Wspaniałomyślny basior, gdy zobaczył krew, napił się jej z własnej kończyny, myśląc, że w ten sposób popije zaległą w drogach oddechowych część ciała Shiry.
Udało się! Odzyskał panowanie nad oddechem. Pochylił łeb, pożerając Yaviego.
-Już prawie się najadłem, chociaż nadal czuję niedosyt! - Obdarował, wpatrującą się w niego szeroko otwartymi oczami, Alice uśmiechem psychopaty.
Szara wilczyca celowała w giganta krzyżem! Machała nim, to na prawo, to na lewo, sądząc, że w ten sposób odpędzi złe demony, które wstąpiły w przerośniętego, uzbrojonego w skrzydła nietoperza Velgartha. Basior nie zastanawiał się dłużej, nie robiąc z jedzenia większej filozofii. Zjadł i Alice.
Ambasadorka Przyjaźni trafiła wraz z Yavim do żołądka wilka. Nie zostali rozgryzieni na kawałki. Knuli razem plan wydostania się z brzucha giganta, w międzyczasie starając się skleić rozwalone na drobne części ciało Shiry.
Świat znowu zadrżał niczym membrana, wypuszczając w przestrzeń fale dźwiękowe.
Czarnuch, szybciej niż przewidywał, otworzył ślepia. Obudził się. Rzucił wnętrzu jaskini czujne spojrzenie, wstrzymując oddech.
-Ostatni raz zjadłem nieświeżą dziczyznę. - Mruknął, wykrzywiając oblicze w grymasie zniesmaczenia i przerażenia.
Autor: Etria
KONIEC.