Zimna, drobna kropla spłynęła z ciemnego kamienia i, lśniąc w powietrzu niczym malutki diamencik, skapnęła na sam czubek mojego pyska. Ostrożne wysunęłam język i zlizałam nim wilgoć osiadającą się na moim nosie. Potoczyłam wzrokiem po pustym, burym obozie. Wiosenna ulewa skryła krajobraz za ciemną, szarą zasłoną; deszcz sprawiał, że wszystko stawało się rozmyte i niewyraźne. Pośród kropli donośnie uderzających o taflę Jeziora Dusz i o piasek wyścielający całą dolinkę ledwo widziałam ogromny las rozpościerający się po mojej prawej stronie.
Nabrałam powietrza, smakując woni unoszących się po opustoszałym miejscu. Gdyby nie liczne zapachy i ślady moich towarzyszy wyraźnie rysujące się na miękkim podłożu, uznałabym, że w dolince nie ma ani jednej żywej duszy.
Powietrze przesiąknięte było charakterystyczną wonią wody i metalu; wilgoć oblepiała wszystko swoimi oślizgłymi pnączami. Wyjątkowa cisza przetykana szemraniem wiatru raniła mnie w uszy.
Ta przygnębiająca, monotonna pogoda nie działała na mnie zbyt dobrze. Czułam się pozbawiona sił, zupełnie jakbym zmuszona była do ciągnięcia za sobą ogromnego głazu. Wszechobecna wilgoć sprawiała, że każdy skrawek obozowej dolinki wydawał się aż tonąć w zaciekle padającym deszczu - nawet jeśli miał to być suchy kąt ciepłej jaskini.
Ale ta ulewa miała i również pewne plusy. Korzystając z wyjątkowo małej ilości przypisanych mi zadań w ten bury, spokojny dzień, postanowiłam zorganizować małe porządki w Jaskini Uzdrowiciela.
Odkąd zostałam uzdrowicielką watahy, na moich barkach spoczęły nowe obowiązki. Nawet przed awansem doskonale zdawałam sobie z nich sprawę - lecz teraz, gdy naprawdę musiałam je wypełniać i łączyć z innymi zadaniami, szybko uświadomiłam sobie ich znaczenie. Nie musiałam jedynie leczyć moich pobratymców, opatrywać ich rany i dobierać odpowiednie zioła; teraz zajmowałam się również instruowaniem medyków i zielarzy, przekazywaniem im swojej wiedzy i umiejętności, a także podglądaniem moich pobratymców i obserwowaniem ich w celu wykrycia oznak jakiejkolwiek choroby bądź zranienia. Dodatkowo wchodził do tego zakres obowiązków z profesji zwiadowcy, a także własne potrzeby, takie jak zaspakajanie własnego głodu bądź regenerowanie sił.
Czułam się tym wszystkim bardzo zdezorientowana. Ciągle czułam, że jestem w ruchu, że nie mogę pozwolić sobie na jakąkolwiek przerwę czy błąd. Jednak wśród moich towarzyszy były także i wilki, które znajdowały się w podobnej sytuacji. Arelion niedawno otrzymał awans w profesji zwadowców - teraz więc był przywódcą oraz uzdrowicielem jednocześnie i doskonale radził sobie z łączeniem swoich obowiązków! Wierzyłam, że i ja kiedyś stanę się taka jak on.
Prawdopodobnie potrzebowałam po prostu czasu, aby się z tym wszystkim oswoić. Byłam pewna, że za rok będę ze spokojem wykonywać swoje zadania i całkowicie zapomnę o gnębiących mnie do niedawna zmartwieniach.
Wypuszczając powietrze z pyska w cichym westchnięciu, odgarnęłam bluszczową kotarę jaskini na bok i przytwierdziłam ją w miejscu niewielkim głazem. Kamień przygniótł zielone liście i pędy, unieruchamiając zasłonę i pozwalając słabym promieniom słońca wpaść do Jaskini Uzdrowiciela. Gdy wkroczyłam do jej wnętrza, poczułam na grzbiecie słaby powiew wilgotnego powietrza, który powoli osłabiał silne wonie licznych roślin i ziół. Przystanęłam na moment, chowając ciemne pazury i rozglądając się z uwagą po całej grocie. Analizowałam każdy przedmiot, w kącikach własnego umysłu przypisywałam mu jego właściwości i zastosowania. Ostrożnie układałam sobie w głowie plan działania; musiałam ustalić sobie określoną kolej postępowania, aby odpowiednio wykonać swoje obowiązki.
,,Jeśli będę przestrzegać odpowiednich kroków, na pewno się w tym nie poplączę!"-przemknęło mi przez głowę, gdy przyglądałam się zakurzonym legowiskom leżącym w pobliżu resztek ogniska. Jednak nowych zadań było dla mnie nieco zbyt wiele - dołączając do tego obowiązki uzdrowiciela, na których wykonanie musiałam być gotowa w każdej chwili, czułam się bardzo skołowana i obciążona. Zaczęły mnie pochłaniać wątpliwości; niczym przepływ delikatnie muskały moje łapy, by po chwili zauważalnie się wznieść i otoczyć moje barki zimną taflą. Nie chcąc się poddać nieprzyjemnym uczuciom, potrząsnęłam łbem i ruszyłam naprzód, przekierowując myśli na odpowiednie tory. To nie był czas na wahanie czy negatywne emocje!
W pierwszej kolejności skierowałam się ku dwóm przepołowionym na pół i wydrążonym od środka drzewom. Składały się one jedynie z grubej warstwy jasnego drewna i odchodzącej kory, której zaschnięte fragmenty odczepiały się od pnia i spadały na zimną posadzkę.
W środku drzew znajdowały się liczne zioła o silnych, zróżnicowanych zapachach. Wiele kwiatów straciło swój dawny odcień i zaczęło się marszczyć - teraz były już tylko łamliwymi, kruszącymi się w zębach płatkami. Pozostałe rośliny także nie wyglądały najlepiej. Wiele z nich już nie miało tych dobrze mi znanych silnych zapachów, żywych kolorów i leczniczych właściwości. Ostatnie porcje ziół były zbierane wczesną jesienią, gdy powietrze wciąż ogrzewane było przez jasne promienie porannego słońca, a drzewa dopiero co zrzucały swoje żółknące liście... nic dziwnego, że większość ziół nie nadawała się już do użytku. Długie miesiące lodowatej zimy i brak dostępu do żyznej gleby skutecznie przekształciły je w kupkę łamliwych łodyg.
Chciałam się przyjrzeć wydrążonym pniom i ich suchej korze. Aby to uczynić, musiałam sprzątnąć z nich wszystkie rośliny. Ostrożnie je chwytałam i układałam na ziemi, jednocześnie je oceniając. Niemal połowy nie mogłam już używać.
,,Jedyne, co mogę z nich wykorzystać, to nasiona..."-pomyślałam, wytrząsając z zeschniętego maku parę czarnych ziaren. Ostrożnie ułożyłam je w kupkę na jasnym liściu brzozy.-,,Co będę miała zrobić z resztą?"-zerknęłam na wysuszone zioła.-,,Czy mogłabym je wyrzucić? Jeśli tak, to w jakim miejscu...?"-zmarszczyłam czoło, na krótką chwilę poddając się własnym myślom. Nie dałam im się jednak pochłonąć całkowicie; wyostrzałam zmysły, w kącikach umysłu czujnie analizując zioła odkładane na dwie kupki: zdatne do użycia i te do wyrzucenia.-,,Jakąś część z nich można spróbować spalić..."-dumałam.-,,Ale chyba nie będzie mogło ich być zbyt wiele... co, jeśli wrzucając je do ognia, stworzę jakiś szkodliwy dym? Myślę, że bardziej opłaca się je gdzieś porozrzucać w lesie... może przyjdzie jakaś zwierzyna i zaspokoi nimi swój głód?"-kiwnęłam usatysfakcjonowana głową, zgadzając się z własnymi myślami i jednocześnie kończąc rozdzielanie ziół. Kupka niezdatnych do użycia roślin była zauważalnie większa od tej drugiej.
Zgodnie z własnym postanowieniem, odwróciłam za pomocą łap ciężkie pnie i przyjrzałam się ich korom. Była zauważalnie sucha i odchodziła od zakurzonego drewna, tworząc na ziemi kępki brudu.
,,Dobrze byłoby ją usunąć, nim na dobre zakurzą całe podłoże..."-przejechałam łapą po drzewie, zrzucając korę obok kupki starych ziół. Brązowe kawałki z zaskakującą łatwością odrywały się od drewna i zsuwały na ziemię. Niektórych fragmentów jednak nie usuwało się tak łatwo. Aby zedrzeć je z drewna, musiałam zeskrobywać je pazurami. Rytmiczne skrobanie umilało mi pracę i sprawiało, że czas płynął szybciej. Drapiąc w martwe drzewo, strzygłam uszami w stronę dworu i szemrzącego rytmicznie deszczu. Dzięki odgarniętej na bok bluszczowej kotarze mogłam zerkać na opustoszały obóz i spoglądać na lśniące krople rozpryskujące się na mokrym piachu.
C.D.N