Zapadł chłodny zmrok. Szedł pod ołowianym niebem, przez las mokry od rzednącej mżawki, która szeleściła tajemniczo w koronach drzew. Kroczył płynnie, chyba tylko nieświadomie rejestrując fakt, że oddala się od znajomych terenów wojska i zbliża do zamczyska, w którym jeszcze parę dni temu miał okazję być gościem, a może i nawet mieszkańcem. Znalazł się w gąszczu młodych dębów i niebosiężnych jodeł. Po chwili wyszedł z zagajnika i zmierzył w kierunku zimnych murów, które za prostą linią drzew stawały się coraz bardziej widoczne. Był blisko. Zamek był ożywiony jakby coś miało nastąpić w niedługim czasie. W oknach paliło się więcej świateł niż zazwyczaj. Służby nie było widać w ogrodzie, co mogło oznaczać, że jest w środku.
Wokół Velgartha panowała absolutna cisza, którą zakłócał dźwięczny odgłos metalowej zbroi. Las lśnił ostatnimi kroplami deszczu, jakby zamknęły się ślepia wszelkich drobnych istot. Uniósł głowę i spojrzał na dwór zmrużonymi oczami. Spod gęstej masy ciemnej sierści wydobywały się dwie błyszczące, bursztynowe kule o hardym spojrzeniu. Duże okna rozświetlał upiorny blask, który zauważył od razu. Wszedł na teren zamczyska, by chwilę potem znaleźć się przed głównymi wrotami.
Żelazne skrzydło uchyliło się gładko bez żadnego skrzypnięcia - niezawodny znak, że zawiasy przesmarowano, by nie skrzypiały jak wieko trumny.
Wnętrze lśniło czystością, chociaż w ogólnym rozrachunku nic się w nim nie zmieniło. Widać było, że panował w nim tak zwany “dzień porządków”. Zresztą, jak w każdym szlacheckim dworze.
Basior omiótł wzrokiem wnętrze, po czym przeszedł nieco dalej, zaglądając do znajomych komnat i pomieszczeń. Tradycyjnie już chyba - w poszukiwaniu Pana Domu.
Nie znalazł go. Była służba, która przekazała wojownikowi, że Pan Domu może przebywać w podziemnych piwnicach. I próżno wiedzieć, cóż tam robił.
Gdy służba pobieżnie określiła lokalizację tego, którego szukał, Velgarth skinął głową i zawrócił, kierując się w stronę lochów. Nie wiedział, czym był zajęty, co robił, ale jego ewentualną dezaprobatę - uznał, że jakoś zniesie.
Velgartha przywitał znany mu korytarz. Lampy jednak wygaszono, jakby nie było na nie zapotrzebowania. Jedynie jedno małe światło dawało odrobinę innego koloru w otaczającej wilka czerni. Pozamykane drzwi nie mówiły, gdzie mógłby być Pan Domu, tak więc przyszło mu szukać go intensywnie.
Chwilę później stał już w wąskim, pełnym kurzu korytarzu. Wilgotne powietrze wszczepiało się w jego gorącą skórę niczym pluskwy. Rozszerzył nozdrza, wciągając ulatniające się wonie, wśród których szukał tej jednej znajomej. Piżmowy aromat skóry sierści basiora mieszał się z roztaczającym przez niego odorem śmierci, przez co mógł być łatwo wyczuwalny dla potencjalnego wroga. Jednak obecna sytuacja nie wymagała aż
takiej ostrożności, bo - jak mniemał - nie miał do czynienia z żadnym przeciwnikiem. Kroczył bezszelestnie między zimnymi murami; nie zwrócił uwagi na wybrudzoną od ścian zbroję, która nie wyglądała już tak dobrze jak jeszcze przed paroma chwilami.
Otaczały go cisza i ciemność. Ciemność rozwiana, w momencie w którym doszedł do samotnie stojącej w delikatnej wnęce dużej świecy. Najwyraźniej ktoś ją tutaj zostawił nim wszedł do drzwi, jakie znajdowały się tuż obok.Velgarth nie pamiętał, by kiedykolwiek wchodził do wielu z tych drzwi, ale do tych nie wchodził na pewno.
Dalszy korytarz - ten jednak był szerszy, prowadził w dół. A tego już zapewne umysł Czarnucha nie pamiętał. Świeca paliła się jakby ktoś ją tutaj zostawił po prostu przed wejściem, nie chcąc burzyć mroku panującego wewnątrz tego miejsca. Z oddali nie dochodziły żadne dźwięki, a ciemność była nieprzenikniona na tyle, że nawet wilczy wzrok miał problemy z oceną odległości dalej niż na kilkadziesiąt kroków.
Wyciągnął łapę z trzymaną między palcami świecą przed siebie. Snopy światła padające z płomienia rozpychały mrok, dając chociaż minimalną ilość dobrej widoczności. Tak jak korytarz prowadził, tak poszedł. Obrócił głowę, zaglądając przez bark na drzwi. Nie zamknął ich, ale chciał sprawdzić, czy może one same tego nie zrobiły. Powoli w jego umyśle rodziły się dziwne paranoje.
-Vaugur.
Szepnął w eter, ponownie wytężając wzrok.
Cisza. A przynajmniej tylko przez chwilę, gdyż dalszą odpowiedzią na baryton basiora był delikatny dźwięk, dochodzący jakby gdzieś z oddali. Uderzenie metalu o kamień albo coś podobnego. Velgarth zauważył też po chwili, że gładkie kamienie korytarza przechodzą w chropowatą strukturę zwykłej skały. Jedynie schody prowadziły wciąż dalej i głębiej.
Otworzył pysk i westchnął bezgłośnie, uświadamiając sobie, jak mało wiedział o miejscu, w którym pomieszkiwał. Poszedł dalej, nie tracąc czujności. Zwrócił uwagę na skały i schody. Gdy usłyszał odgłos uderzanego metalu, srodze ściągnął brwi. Właśnie zaczął się zastanawiać, czy dobrze zrobił, idąc tam. Może powinien zawrócić? Może to sekret Pana Domu, do którego nikt nie miał prawa wstępu?
Korytarz schodził jeszcze długi czas coraz niżej i niżej - albo tak wydawało się wilkowi, gdyż mury oświetlał blask świecy skaczącej po załamaniach schodów i kamieni, pogłębiał dziwną atmosferę. W końcu jednak Czarnuch doszedł do punktu, w którym widział posadzkę jakiegoś pomieszczenia.
Wystarczyłaby jeszcze tylko chwila, żeby pomyślał, że wpadł w jakiś wir bez wyjścia. Z ulgą w oczach wypatrzył podłogę, w kierunku której poszedł. Wynurzył się w wnętrza tunelu i rozejrzał.
- Co to za miejsce... - Myślał głośno. Ciemność i samotność to kiepska para - szczególnie dla wyostrzonych, wilczych zmysłów.
Znalazł się w ogromnej podziemnej komnacie. Gdyby spojrzeć wyżej, można było pomyśleć, że znajduje się w jakiejś katedrze i właśnie przekroczył tajemnicze drzwi, które prowadziły do tamtego punktu. Ktokolwiek zadał sobie trud budowy tegoż miejsca, otoczył je szczególną opieką i troską. Wysokie kolumny, podtrzymujące strop, stanowczo przywodziły na myśl piękne, starożytne świątynie. Wiszące żelazne kandelabry i żyrandole wspomagały dodatkowo tę myśl, chociaż były zgaszone. Z jakiegoś miejsca z boku kamiennej ściany sączyło się delikatne, błękitne światło, które rzucało poblask, imitując światło dnia, jakie wpadałoby przez witraże w normalnym budynku na powierzchni.
Wszystkie mury, od podłogi do sufitu - i włącznie z nim, stanowiły jedną wielką, starannie odlaną rzeźbę. Sceny walk, bitew, potyczek z potworami czy demonami - czasami wręcz ciężko było się domyśleć, gdzie kończyła się dana scena, a gdzie zaczynała następna.
Niezwykłość i pewnego rodzaju piękno tego miejsca odbiło się żywym blaskiem w szeroko otwartych oczach Velgartha. Postąpił parę kroków naprzód, rozglądając się. Czy to nadal był dwór, który znał? Albo - który wydawało mu się że znał. Czy w ogóle to właśnie tutaj miał spotkać Vaugura, Pana Domu? Odwrócił łeb, wodząc wzrokiem po ścianach i wszelakich szczegółach. Miał wrażenie że podziemny architektoniczny urodzaj opisuje czyjeś życie. Czyjeś? Otrzepał łapy z kurzu i stanął na samym środku zimnej posadzki, nie przestając się rozglądać. Oblicze basiora zdradzało, jak wielkie wrażenie wywarło na nim to miejsce. Albo mu się spodobało, albo zupełnie się go nie spodziewał.
C.D.N.