· 

Brudne początki

Ciężkie chmury napłynęły na niebo, przysłaniając księżyc. Mroczny gwizd szalejącego wśród drzew wiatru przeciął powietrze. Czarny basior bez lęku skoczył z urwiska, lądując w gąszczu ostrych liści i kolczastych pnączy. Wygrzebał się z zarośli, kontynuując wędrówkę. Nocny firmament lśnił złotym blaskiem. Pękate gryzonie o rudej sierści czmychały mu spod łap, wybiegając na wszystkie strony. Okolica rozbrzmiewała alarmującymi głosami małych i dużych zwierząt, w których Velgarth wzbudzał strach. Siedzące w koronach drzew ptaki hałasowały, trzepocząc skrzydłami. Zbutwiałe, zwalone konary i pnie trzaskały głucho pod ciężkimi łapami wilka, węże wiły się w popłochu, a owady unosiły gęstą chmurą, daremnie próbując zatrzymać lub choćby oślepić basiora. Wkrótce znalazł się w miejscu okrytym grubym i gęstym kobiercem zieleni. W poświacie wysoko zawieszonego na niebie

 

księżyca widział rysującą się bryłę wzgórza, na które zmierzał.

 

Chłonął wszystkimi zmysłami świat bogatych kształtów i kolorów oraz ruchu, którego z każdą chwilą w mroku dostrzegał więcej. Błyskającymi białymi zębiskami, zdawał się łykać szalejący między drzewami wiatr. Wonna, tętniącą życiem okolica oddychała wilgotnym powietrzem nocy, a wraz z nią Velgarth, który wyostrzonymi zmysłami widział i odbierał każdy detal natury. Świat widziany oczami wilka dyszał i śpiewał tysiącem przeznaczeń i brakiem wspólnego celu - przypadkowym chaosem, którego piękno basior chłonął za każdym razem. 

 

Zszedł z grani na otwartą przestrzeń. Usłyszawszy pluski, zastrzygł uszami. Pobiegł w tamtym kierunku. Znalazł się nad jeziorem, do którego wpadała z wysokości pięciuset metrów ściana wody. Podszedł, zanurzając pysk i łapy. Poczuł przyjemną rześkość. Napił się i wykąpał. 

 

 

Sam nie wiedział, jak to się stało, że po przebyciu kolejnych paru mil, znalazł się na podmokłych terenach. Kiedy przedarł się przez ostre zarośla, ujrzał bagna. Wszędzie, dookoła. Zmrużył drapieżnie ślepia, przechodząc dalej. Nie zawahał się, pomimo, iż okolica nie wyglądała zachęcająco. Stąpał ostrożnie, uważając na to, gdzie stawiał łapy. Przez cięte gęstowie zdążył pokaleczyć skórę przy łbie i nadszarpnąć sierść. Po chwili był cały brudny. Nie zauważywszy pułapki w postaci przysłoniętej przez leśne podszycie dziury, wpadł do mułu. Warknął, wygrzebując się czym prędzej. Otrzepał futro, lecz niewiele to dało. Błoto lepiło się do czarnych kłaków. Pożądany rezultat przyniosłaby już tylko porządna kąpiel. Kolejna. 

Basior żachnął się, idąc dalej. Nie zależało mu na wyglądzie, a na praktyczności. Ciężki, mokry piach obciążał ciało. Był wyjątkowo upierdliwy, wręcz nienaturalny. Jakby z tym miejscem było coś nie tak. Magia…. Velgarth wyczuwał ją. Zastrzygł uszami, uzbrajając wyostrzone zmysły w nadmierną czujność. 

 

 

W pewnym momencie wpadł do bagna. Podświadomość podpowiadała panikę, ale nie dał się - odnalazł w umyśle punkt zaczepienia, który sugerował spokój i opaowanie. Wierzgnął łapami, ruszył ciałem - nic z tego. Błotnista breja ciągnęła go na dno. 

 

-Jasna cholera…. 

 

Włączył myślenie na szybsze obroty. Kombinuj, bracie, kombinuj. Wiedział, że jeśli stworzyłby pieczęć potrzebną do teleportacji, mógłby po tym opaść z sił, nie mając energii na ewentualnę walkę. Tylko z czym?! Rzucił okolicy pobieżne spojrzenie. Podskórnie czuł, że w tym miejscu nie mogło chodzić tylko o same bagniste jeziorka. Tutaj musiało czyhać coś jeszcze. Tylko czy był inny sposób na uwolnienie się? Unieruchomił ciało. Zyskał dodatkowe parę cennych sekund. Ruchome błoto sięgało mu już do żeber, pokryło ogon, łapy i część klatki piersiowej.

 

Srebrne promienie wysoko zawieszonego na granatowym niebie księżyca przebiły się przez ogołocone z liści drzewa, oświetliwszy czarną, do połowy zanurzoną w brei sylwetkę basiora. 

 

-Nie wierzę, zginę przez błoto…. - Warknął, wyciągając szyję ponad bagnistą powierzchnię. 

 

Robiło się gorąco. Wilk, póki jeszcze mógł, potrzepał łbem, wychwytując coś wzrokiem z oddali. Odniósł wrażenie, że przed oczyma mignęła mu ciemna poświata, a opierzone, rozłożyste skrzydła rzuciły mroczny cień na podłoże. 

 

 

Zamknął oczy, zapędzając myśli w kąt skupienia. Nie miał wyjścia - musiał to zrobić. Musiał stworzyć magiczną pieczęć. Błoto było coraz wyżej. Czując brązową maź w nozdrzach, wstrzymał oddech. Topił się. Nie otwierał ślepii. Wyłączył umysł, odrywając świadomość od świata rzeczywistego, od tu i teraz, i przenosząc go do jaźni mroku, skąd zaczerpnął odpowiednich sił. Po chwili cała sylwetka rosłego basiora zniknęła pod powierzchnią ruchomej brei. Zatonął, przepadł.

 

 

Wiatr zawył w zaroślach, a księżyc schował się za chmurami. Ukryte w koronach drzew ptaki przestały świergotać. Nastała ciemność. Przyszła nicość. Jakby świat przestał istnieć.

 

Dopiero po upływie bliżej nieokreślonego czasu coś się wydarzyło - leśna, bagienna przestrzeń została zalana przez pionowy wystrzał w formie błotnej fontanny, która wypluła na ziemię coś dużego, brocząc brunatną mazią wszystko wokół. 

 

 

Velgarth ruszył cielskiem, starając się postawić je na cztery łapy. Dusząc się i kaszląc, powstał. Charknął wściekle, wypluwając z pyska resztki syfu z dna bagiennego jeziora. Potrzepał łbem, wstrzymując oddech. Właściwie - nie mógł oddychać. Płuca wypełnione miał błotem. I coś jeszcze miał - miał ochotę się udusić, a wcześniej niewyobrażalnie podle zakląć.

 

Zdołał wybić się z przednich łap, by w krótkim skoku uderzyć grzbietem o twardy pień drzewa. Zabolało, ale przynajmniej osiągnął pożądany efekt wydobycia z siebie wszystkiego tego, co było w stanie zalegnąć na dnie jeziora. Nie wyglądało to, ani smacznie, ani dobrze. 

 

Basior odzyskał oddech. Padł brzuchem na glebę, otwierając szerzej oczy. Może gdyby wiedział, co ujrzą, nie byłby taki chętny do patrzenia. 

 

 

Uzbrojona w ostre zęby i rogi, długa na sześć metrów anakonda wypełzła z ukrycia, zatrzymując się przed Velgarthem. Wtedy zrozumiał - nie udało mu się stworzyć pieczęci. To wąż wydobył go z dna bagna, wyrzucając w górę z potężną siłą i prędkością. 

 

-I ty przyjemniaczku wcale nie chcesz się zaprzyjaźnić, prawda? - Basior oderwał brudny pysk od ziemi. 

 

W odpowiedzi otrzymał głośny ryk i widoczek ciekawie wyglądającej paszczy pełnej kłów, zapewne chętnych do posmakowania wilczych wnętrzności. 

 

-Nie chcesz, mhm. W porządku! Ja też nie lubię większych zażyłości. 

 

Podniósł się. Na szybko ocenił sytuację. Miał szansę, nie miał szansy…? Gad był duży. I konkretnie wyposażony. Bagienny obszar śmierdział dziwną magią. Cholera wie, co potrafił wężowaty. 

 

 

Czarnuch podszedł do sytuacji zdroworozsądkowo. Oczywiście miał ułamki sekund na podjęcie decyzji. 

 

-No dobra, milusiński. Wrócę tu, obiecuję. Czekaj na mnie, jeszcze zatańczymy. 

 

Po tych słowach zwrócił ciało w bok, biegnąc ile sił w zmęczonych, obolałych łapach. 

 

Anakonda nie chciała czekać, pragnęła zatańczyć teraz. Ruszyła za swoim niedoszłym partnerem, rozdzierając las dziwnym sykiem, któremu bliżej było do bestialskiego ryku niż mowy węży. 

 

Velgarth był po wyczynowej podróży przez góry. Nie uciekł daleko. Gad dopadł go gdzieś za rzeką, owijając ogon wokół żeber. Chrupnęło. Zdaje się, że połamał kilka. Basior warknął, tracąc dobre spojrzenie. Bursztynowe ślepia wypełniła mroczna czerń. Wysunąwszy pazury, wbił się w miękkie ciało gadziny. Szarpnął, rozrywając łuskowatą skórę, dosięgając mięśni. Przeciwnik, mimo to, nie odpuszczał. Dzika szamotanina trwała jeszcze chwilę - aż do momentu pojawienia się znajomego Velgarthowi ptaszyska. Kruk nadleciał od północnej strony. Ze skrzekiem wylądował na łbie anakondy, wszczepiając szpony w jej gałki oczne. Spowodowało to dezorientację bagiennego monstra, dzięki czemu basior mógł zadziałać. Tym razem skuteczniej. Wąż poluzował mięśnie, a wilk obrócił się płynnie w jego słabnącym uścisku i zatopił zębiska w końcówce ogona, którą w demonicznym szale mordu odgryzł. Krew trysnęła, opluwając pysk czarnucha. Otrzepał się. 

 

 

Wąż padł z przeciągłym sykiem na mokrą ziemię, wpełzając z powrotem do jeziora.

 

 

Kruczy spojrzał szklistymi ślepiami na Velgartha, który podniósł łeb i wywinąwszy wargi, warknął drapieżnie, zdzierając gardło. Odleciał od oślepionego węża, zatoczywszy koło nad czarnym wilkiem. Maksymalnie wysuniętym przed siebie dziobem wskazał najkrótszą, wyprowadzającą drogę. Basior, zawierzając, ruszył za nim.

 

 

Brudny, ranny i zmęczony opuścił Ponure Bagna, zawitawszy na bezpieczniejsze tereny watahy, która miała stać się jego nowym domem. 

 

 

Koniec.