Sama nie wiedząc dokładnie co robię, przecięte sznurki amuletów rzuciłam pod ścianę jaskini. Granatowe kamienie odbiły się z pustym trzaskiem od twardego podłoża i wirując w powietrzu niczym suche liście spadające z drzew, zatrzymały się tuż obok wyjścia na dwór. Oddychając ciężko niczym po wyczerpującym biegu, wpatrywałam się w nie z niedowierzaniem, a cichy głosik odzywał się w mojej głowie, bezradnie przeklinając niedziałające naszyjniki. Malutka iskierka wściekłości trzaskała w mojej duszy, krążąc po niej niespokojnie i szukając czegoś do pobrania energii, by móc urosnąć w siłę. Nie miała jednak niczego, co mogłoby jej to dać - zewsząd otaczały ją jedynie ogromne fale żalu, smutku i rozpaczy. W końcu gniew został przez nie zgładzony i zgasł równie szybko, jak się pojawił.
Nie potrafiłam uwierzyć w to, co zaszło. Magiczne kamienie... nie zadziałały. Nie zmieniły koloru. Nie pomogły wilkom, choć zarówno Arelion, jak i Alessa byli pewni, że nie zawiodą. A jednak tak się stało. Ich moc trwała uśpiona, niezdolna do przebicia się przez niezniszczalną tarczę choroby.
Dopadłam ziół, rozsuwając je łapami, w podgorączkowaniu szukając odpowiednich roślin do utworzenia leku. Przejechałam łapą po drewnie, zrzucając na ziemię wszystkie kwiaty i liście, których użyłam wcześniej i nie zadziałały; pozbyłam się także i tych, które miały inne zastosowania niż leczenie objawów niebezpiecznego wirusa. Rozejrzałam się po pozostawionych na drewnie ziołach, czując, jak mój umysł ogarnia mgła paniki. Zamrugałam szybko, starając się odegnać napływające do oczu łzy i odetchnęłam głęboko, siląc się na spokój. Moje starania jednak na nic się nie zdały - stałam, wpatrzona w dwie garstki roślin, drżałam na całym ciele i kręciłam pyskiem z niedowierzaniem. Tych roślin było tak mało... zbyt mało!
Zamknęłam oczy, spuszczając łeb. Czułam paraliżujący żal. Pochłaniający, bezlitosny smutek, każący przypaść do ziemi i się poddać. Chciałam wierzyć, że to, co zaszło, było po prostu zwykłą pomyłką... chciałam mieć nadzieję, że Arelion dał mi amulety nie te co trzeba, a w rzeczywistości potrzebne naszyjniki nadal miał w swojej jaskini. Wystarczyłoby więc po nie tylko wrócić... ale czy tak doświadczony basior jak on był w stanie popełnić taki błąd...? Mając na świadomości, że droga mu Cirilla może nie przeżyć gnębiącej jej gorączki i bólu brzucha? To byłoby po prostu nielogiczne! Niewytłumaczalne! Niepojęte!
Omiotłam wzrokiem trzymane w łapach zioła. Parę zielonych listków mieszało się z sobą, różnobarwne kwiaty tworzyły mały, tęczowy bukiet. Chciałam wierzyć, że dzięki nim wszystko w końcu wróci na dobre tory... ale nie potrafiłam tego pojąć. Po prostu nie miałam na to sił.
Przede mną znadowały się liczne rośliny, smętnie leżące na ciemnej korze - liście malin, rozmaryn, dziurawiec, głóg, czyściec... były ostatnią nadzieją. Jeśli podam je wilkom, a w ciągu najbliższych godzin rośliny nie zadziałają, wszystkich czeka koniec. Co miałabym oprócz tego zrobić? Wirus mógł nawet w tej chwili wyniszczać organizmy zdrowych, spokojnie wykonujących swoje obowiązki czlonków watahy. Czy Alessa przekazała im, jak beznadziejna jest sytuacja? Powiedziała im o chorobie i jej objawach... lecz czy wspominała coś o mojej bezradności? Może na razie nie chciała wzbudzać paniki - w końcu zestresowane, przerażone wilki są bardzien podatne na zachorowanie... jednak jak długo Alfa będzie ukrywała prawdę? Czy wataha w końcu domyśli się, że jest coś nie tak? Czy wilki uzmysłowią sobie, że ich towarzysze wcale nie zdrowieją?
Chwyciłam z zęby najbliżej leżący kamień i zaczęłam osobno ugniatać zioła. Suche dźwięki i postukiwanie głazu o drewno rozlegało się wokół mnie dziwnym echem, jakby zwiastowało zbliżającą się porażkę. Obezwładniające, słabe myśli przemykały po moim łbie, pozostawiając po sobie wyraźny, ciemny ślad.
,,Przecież to nie zadziała..."-wmawiałam samej sobie.-,,Wcześniej podałam im tyle ziół, eksperymentowałam z wieloma roślinami... dlaczego teraz miałaby być inaczej?"-przełknęłam ślinę, rozdzielając łapą rozdrobnione liście. Zielone proszki wyraźnie różniły się zapachem i kolorem, lecz teraz spostrzegałam je po prostu jako nic nie znaczące, niedziałające lekarstwa. Skoro byłam niemal pewna, że nie zadziałają... to dlaczego je rozdrabniałam? Czyżbym liczyła na to, że zdarzy się cud i moi pacjenci wyzdrowieją? A może czułam lek przed słowami Telishy ze snu, która przestrzegała mnie przed konsekwencjami ciągłego stania w miejscu i rozpaczania nad losem...?
Nie.
Wiedziałam, dlaczego tak rozpaczliwie chwytałam się nadziei i ze łzami w oczach rozdrabniałam pozostałe zioła. To nie był lęk. Ani wiara w szczęśliwe zakończenie. To była więź. Niepokonana, nierozerwalna więź, która łączyła mnie z moimi towarzyszami, którzy teraz znajdowali się w potrzebie. Wiele lat temu to oni przyjęli mnie na swoje ziemie z otwartymi ramionami. Codziennie udzielali mi wskazówek i rad, uczyli mnie i pomagali, gdy sobie z czymś nie radziłam... teraz, gdy to oni byli w potrzebie i niebezpiecznie chylili się ku śmierci, musiałam dołożyć wszelkich starań, aby ich z tego wyciągnąć. Wszystkich, bez wyjątku. Zasługiwali na to, a pomaganie im było moim obowiązkiem. Choć czułam wszechogarniający żal i smutek, nie mogłam zrezygnować. Póki była nadzieja, musiałam ją mieć przy sobie. Musiałam się odwdzięczyć wilkom za to, co zrobili dla mnie w ciągu tych wszystkich lat, które spędziłam w Wataszy Wilków Burzy.
Co się jednak stanie, gdy zawiodę? Oczywiście, jeśli pojawi się jakikolwiek cień szansy, że wszyscy ocalą, bez wahania podejmę się potrzebnych działań... co, jeśli jednak ów szansa nigdy nie nadejdzie? Wszystkie zioła nie będą działać, okaże się, że także i Arelion nie ma żadnych innych talizmanów, a jego magia w przypadku choroby będzie bezużyteczna... co się wtedy stanie? Nie mogłam się poddać, to pewne! Będę dla nich walczyć do końca... lecz co jeśli wykorzystamy wszystko, aby pomóc zarażonym, a nic nie zadziała? Co będę miała wtedy robić?
Mogłam się podjąć każdego wyzwania, aby zdobyć ten upragniony lek, poświęcić dla niego swoje życie i ruszyć poza tereny watahy. Lecz... co, jeśli on po prostu... nie istnieje? Jest to choroba, której nie można w żaden sposób pokonać? Czy to oznacza, że wilki będą powoli umierać? W katuszach, pełnych bólu i cierpienia... jak moi towarzysze mieli to wszystko znieść? Przecież Yara i Cirilla ledwo żyły od wysokiej gorączki, a organizm Mitchella był wycieńczony po nieprzespaniu dwóch nocy...! Czyżby ich los był z góry przesądzony?
Wzdychając ciężko i starając się przegnać z mojego wnętrza smutek, rozdzieliłam rozdrobnione zioła na parę dużych liści, które miały posłużyć mi za prowizoryczne tacki. Na każdy z nich rozłożyłam kilka zmielonych roślin. Chwyciwszy parę cieniutkich talerzyków w zęby, udałam się wpierw do Cirilli. Miała zamknięte oczy, a jej boki unosiły się w długich, jakby rozpaczliwych oddechach. Leżała bez ruchu na legowisku, zwinjęta w ciasny kłębek. Czyżby spała?
-Cirilla-zawołałam ją łagodnie, a mój głos pośród ciszy rozległ się zadziwiająco głośno. Wadera zadrżała pod wpływem skurczu i jęcząc z bólu, skuliła się jeszcze bardziej. Nie słyszała mnie. Silny ból do końca przejął władzę nad jej zmysłami. Nie wiedziała, co się dzieje wokół niej. Musiałam jakoś przywrócić ją do rzeczywistości!
Potrząsnęłam ją za ramię, nawałojąc ją parę razy, lecz nie napotkałam się na ten ruch z żadną reakcją. Krzyknęłam parę razy. Nic się nie stało, wilczyca nawet nie poruszyła uchem. Natychmiast się domyśliłam, że nie była pogrążona we śnie - to było oczywiste! Gdyby udawała, że śpi, natychmiast zareagowałaby na moje wołania... strach ścisnął mnie za gardło, poczułam, jak mgła przerażenia przesłania moje myśli. Po moim kręgosłupie przebiegł lodowaty dreszcz niedowierzania; był o wiele silniejszy niż zazwyczaj. Odrzuciłam trzymane w szczękach zioła i dopadłam młódki. Przytknęłam ucho do jej piersi i leciutko kładąc łapę na jej szyi, mierzyłam rytm bicia jej serca. Odmierzyłam dziesięć sekund, odliczając uderzenia rozlegające się w jej klatce piersiowej. U zdrowego, pełnego sił wilka w ciągu tych paru chwil powinnam wyłapać około piętnastu uderzeń serca. Jednak Cirilla była chora i zmagała się z gorączką oraz bólami brzucha, a to zdecydowanie zmieniało jej tętno. Niewątpliwe także, że właśnie w tej chwili chyliła się ku śmierci... wyłapałam bowiem u niej tylko sześć słabych, ledwo słyszalnych uderzeń. Zatrważająco mało.
Czując, jak panika przyjmuje kontrolę nad moim ciałem, zerwałam się na równe łapy. Zaczynałam odchodzić od zmysłów. Wszystkie słowa, które usłyszałam od moich pobratymców rozległy się teraz w mojej głowie, a ich głosy były pełne żalu, złości bądź zaufania.
,,Kto będzie twoją następną ofiarą?".
,,Zabiłaś ją!".
,,Zamordowałaś Cirillę!".
,,...Oni wszysycy umrą".
,,To bardzo poważna sprawa".
,,Uratuj ich. Uratuj nas wszystkich".
Mamrotania wilków zatarły się w moim umyśle, następując po sobie bez żadnego porządku czy systematyczności. Biegały w moim umyśle niczym rozwścieczone dziki, a moja świadomość kuliła się w rogu głowy, niezdolna do zatrzymania tak potężnych przeciwników.
,,Czy to koniec?"-zapytałam samą siebie, niemal osuwając się na ziemię.-,,Czy to naprawdę koniec?".
Od strony bluszczowej kotary dobiegło ciche szuranie. Wyłapałam je natychmiastowo i zwróciłam szybko łeb w stronę wyjścia z Jaskini Uzdrowiciela. Marszcząc brwi, starałam się zignorować rozbrzmiewający w mojej głowie pisk i skupić się na stojącej naprzeciw mnie grupce wilków.
Wielobarwne futra mieszały się z sobą, raziły mnie w zmęczone oczy i bezsilny umysł. Zamrugałam. Łzy napłynęły mi do oczu, nieskutecznie próbowałam się ich pozbyć. Podeszła do mnie Alice, a o jej boki opierały się wycieńczone Dreamurr i Lavinia. Ich futra były zmierzwione, trzy wadery chwiały się na łapach. Obok nich stał Sunshine, z trudem utrzymywał kontakt z rzeczywistością, a tuż obok niego stała Beiu, pochylając się tak, jakby zaraz miała się wywrócić.
Zmierzyłam ich wzrokiem, niezdolna do żadnego innego ruchu. Z przerażeniem uświadomiłam sobie ten przerażający, oczywisty fakt: oni wszyscy byli zarażeni.
Na czele ich wszystkich stała Alessa. Wstrzymując oddech, uważnie się jej przyjrzałam, doszukując się jakichkolwiek objawów choroby. Niebiosom dzięki, wyglądało na to, że z naszą przywódczynią było w porządku. Pochylając się nad rzuconymi w kąt rzemykami i kamieniami od Areliona, skrzydlata wadera wydała mi się przez krótką chwilę zmęczona i przytłoczona całą tą sytuacją. Podniosła łeb i dojrzała wszystkie zioła, które leżały porozrzucane u moich łap. Spojrzała na mnie z żalem w ślepiach. Wszystkiego się domyśliła.
-Naszyjniki nie zadziałały... prawda?-zapytała ostrożnie.
Nie musiałam jej odpowiadać. Zdobyłam się jedynie na słabe kiwnięcie łbem i uronienie paru łez. Bezsilna i słaba, czułam się tak, jakby cały świat się właśnie zawalał.
C.D.N.