· 

Ostatnia deska ratunku #11

Kładąc po sobie ucho, aby lepiej wyłapywać dźwięki dobiegające od strony Cirilli, zatrzymałam się przy Sunshine'u i delikatnie pogładziłam go po łopatce, powiadomić go o swoim przybyciu. Basior natychmiast uniósł łeb i zamrugał powoli oczami. Błękitne pasma opadły na jego pysk, przysłaniając spuchnięte, szare powieki.

 

-Jak się czujesz?-spytałam.-Czy coś cię boli?

Wilk nadstawił ucha, przekrzywiając przy tym łeb. Milczał, analizując powoli moje słowa, jakby nie do końca je pojmował. Nie rozumiejąc jego zachowania, zmarszczyłam brwi, przyglądając mu się uważnie i interpretując każdy jego ruch. Czyżby nie dosłyszał mojej wypowiedzi? Sunshine szybko odpowiedział na moje pytanie, wymawiając z trudem parę zachrypniętych słów.

 

-M-mogłabyś powtórzyć?-zapytał drżącym głosem. Pokiwałam głową i zapytałam go raz jeszcze:

-Czy coś cię boli?

Basior niemal natychmiast otworzył pysk, z którego wydobył się słaby jęk.

-Głowa... dudni mi w niej, jakbym stał pod wodospadem-zwierzył mi się, przełykając ślinę.-I jeszcze całe ciało...

 

Te informacje nie zwiastowały niczego dobrego. Ból mięśni nie należał do najprzyjemniejszych; jeśli nie były to zakwasy, pojawiały się one zwykle przy grypie i gorączce... a zakładam, że basior ledwo się utrzymywał na łapach od wysokiej temperatury, która męczyła jego ciało...

 

Przyłożyłam łapę do czoła Sunshine'a i niemal natychmiast ją cofnęłam, czubkiem poduszeczki musnąwszy skrawek skóry basiora. Była taka gorąca... aż parzyła, gdy się jej dotykało! To bez wątpienia była gorączka! Jakim cudem zdołała się u niego rozwinąć tak szybko?

 

Zaniosłam nad strumień mech i bawełnę, oba zamoczyłam w wodzie i wróciłam do basiora. Z białego puchu utworzyłam zimny okład, który miał przynieść wilkowi ulgę, a zielona kępa posłużyła mi jako naczynie na wodę. Podsunąwszy ją pod pysk szarofutrego, pozwoliłam mu się z niej napić i ugasić pragnienie.

 

-Odpocznij trochę-poprosiłam Sunshine'a, musnąwszy go ogonem po łopatce.-Wyszykuję odpowiednie zioła i do ciebie wrócę-choć mój głos był silny i pewny siebie, nie mogłam powstrzymać strachu szalejącego w moim umyśle. Gdybym tylko mogła, zwinęłabym się w najmniejszym kącie jaskini i schyliwszy łeb, zaczęłabym płakać. Żal ściskał mnie za gardło, pozbawiał sił i osnuwał myśli mgłą. To wszystko było takie okropne... dlaczego to wszystko musiało się dziać? Dlaczego moi towarzysze musieli teraz zachorować i zostać tak brutalnie pozbawieni sił?

 

Niektórzy mieli lepiej wykształconą odporność i dzielnie trzymali się na łapach - jak na przykład Alice czy Beiu, które wyglądały po prostu, jakby były zmęczone po długim, wyczerpującym dniu. Jednak inni pacjenci nie mieli takiego szczęścia jak one. Lavinia wyglądała, jakby ledwo powstrzymywała mdłości, Dreamurr z trudem utrzymywała się ma tafli morza świadomości...

 

,,Zaraz..."-nagle coś mnie tknęło. Coś mi się nie zgadzało w tym widoku, wydawało mi się dziwne i niecodzienne. Doskonale ukrywało się przed moją świadomością... lodowaty dreszcz przemknął po moim kręgosłupie. Zmarszczyłam brwi, przyglądając się każdemu wilkowi z osobna.-,,Coś tu jest nie tak..."-starając się zrozumieć, co zbudziło we mnie ten niepokój, szybko zbadałam stan Cirilli. Nadal pozostawał bez zmian, wilczyca wciąż leżała z zamkniętymi oczami i z powolnie łomoczącym sercem. Oddychała płytko, marszcząc brwi, jakby znajdowała się na granicy jawy i snu. Wszystko było z nią dobrze, więc mogłam powrócić do pozostałych obowiązków...

 

Dokładnie wtedy wszystko do mnie dotarło. Uniosłam łeb, wstrzymując powietrze, czując, jak serce zamiera w mojej klatce piersiowej. Raz jeszcze powiodłam spojrzeniem po grupce pacjentów. Alice, Sunshine, Beiu, Dreamurr, Lavinia... to były wszystkie wilki, które nawet w najmniejszym stopniu znały się na ziołach. Alice pełniła funkcję medyczki podczas starcia z Westem i w walce z watahą z gór, a reszta pobratymców była zielarzami, pomagającymi mi zbierać potrzebne rośliny i uczącymi się ich zastosowań...

 

Wszystkie wilki, które mogłyby mi pomóc w walce z tajemniczą chorobą, same teraz stały się jej ofiarami, a ja byłam jedyną w watasze, która miała odpowiednią wiedzę, by im pomóc... odpowiedzialność za życia wszystkich moich pobratymców spoczywała na moich barkach i była tak samo przytłaczająca jak cała sterta głazów. Ciążyła mi na grzbiecie i ciągnęła w dół; z trudem utrzymywałam się na łapach, a chodzenie było dla mnie niemalże niewykonywalne.

 

Starając się zignorować pisk rozpaczy wzbierający w mojej krtani, podeszłam do przepołowionego pnia i zgarnęłam z niego na ciemny liść rozdrobnioną łodygę z krzewu maliny i zaniosłam ją leżącemu Sunshine'owi.

 

Choć doświadczenie i cichutki głosik intuicji mamrotał w mojej głowie i wywoływał u mnie coraz większe poczucie bezradności i świadomości, że moje poczynania nie przynoszą żadnych efektów, podeszłam do szarofutrego i położyłam liście tuż przed jego pyskiem. Wilk pociągnął nosem, wyłapując zapach rośliny.

 

-Czy to... malina?-zapytał, posyłając mi pytające spojrzenie.

 

Wzruszenie ścisnęło mnie za gardło, na krótką chwilę pozbawiając mnie kontroli nad własnym ciałem. Poczułam, jak łzy napływają do moich ślepi, dlatego zacisnęłam powieki, aby je ukryć i odetchnęłam głęboko, starając przywrócić się do porządku.

 

,,Nawet podczas choroby chce pogłębiać swoją wiedzę..."-czułam podziw dla jego zainteresowania, które nie gasło nawet w tak beznadziejnej chwili jak ta.

 

Pokiwałam łbem, otwierając oczy i z ulgą zdając sobie sprawę, że łzy zniknęły.

 

-Zgadza się-odparłam.-Malina dobrze działa na gorączkę, jest niemal tak samo dobra jak czarny bez. Zjedz ją i się prześpij. Za jakiś czas poczujesz się lepiej...-urwałam gwałtownie, uświadamiając sobie, co właśnie powiedziałam.

 

,,Lepiej?". Czy ja naprawdę użyłam tego słowa? Nie powinnam go wypowiadać; czułam, jak targają mną wątpliwości i dziwna nieufność wobec ziół, które Sunshine właśnie zlizywał z liścia. Jak mogłam korzystać z tego typu słownictwa? Przecież to było kłamstwo, doskonale wiedziałam, że rozdrobniona roślina wcale nie zadziała. Poprzednie zioła zawiodły, teraz pewnie będzie tak samo! Dlaczego właściwie mówiłam takie rzeczy? Skoro wiedziałam, że są to łgarstwa, to czemu wymawiałam je na głos? Czyżbym dzieląc się nimi z innymi wilkami, liczyłam na to, że w magiczny sposób staną się prawdą?

Jakaż ja byłam głupia i naiwna; dlaczego dawałam się ponieść nadziei?

 

Wprawdzie moim obowiązkiem było pomaganie pobratymcom w potrzebie; nie mogłam temu zaprzeczyć ani się tego wyprzeć. Musiałam podawać im wszelkie zioła, które wpadły mi w łapy, mieszać rośliny z innymi korzeniami, szukać lekarstwa nawet za cenę życia!

Po co jednak wymawiałam w głos te kłamstwa? Czy tego był jakikolwiek sens? Czemu ciągle, niczym mantrę, powtarzałam: ,,Będzie dobrze"?

 

,,Nic nie będzie przecież dobrze!"-przez mój umysł przemknęła szybka, nieuchwytna myśl. Nie byłam w stanie jej zatrzymać; obserwowałam tylko, jak wpada niczym burza do mojego umysłu, wywołując w nim nieodwracalne zmiany. Tonęłam w morzu niepewności, co rusz zalewana przez ogromne fale i porywana przez szybkie prądy morskie. Dusiłam się tym, co było wokół mnie, tonęłam w głębinach, krztusząc się wodą rozpaczy. Gdy tylko wypływałam na powierzchnię, charcząc i wyrywając się niepokonanemu żywiołowi, starałam się utrzymywać łeb ponad taflą i wciągać resztki powietrza wymieszanego z nadzieją i obowiązkami. Rozpaczliwie łapałam hausty powietrza, by ponownie zatopić się w otchłaniach czarnych wód. I tak w kółko, kółko, kółko. Niczym umierające ciało, zmęczone długotrwałą, bezsensowną walką. Jak długo miałam jeszcze chwytać się nadziei i znów tonąć? Byłam taka rozdarta... poszarpana od środka.

 

C.D.N.