Woda przemykająca wśród kamieni strumienia była krystalicznie czysta. Zimne krople obmyły mój pysk, gdy zanurzyłam język w chłodnej cieczy. Delektowałam się tym lodowatym uczuciem, które zwilżyło moje dotychczas suche gardło. Nadal ciężko oddychałam po długim, wielogodzinnym biegu. Kątem oka wychwyciłam srebrzyste futro pochylające się nad korytem, także gaszące swoje pragnienie. Alice wyglądała na tak samo zziajaną jak ja. Jej sierść nadal była wilgotna, unosiła się z niej drobna para.
Księżyc górował na nocnym niebie, rozświetlając ciemności. Zagajnik, w którym się skryłyśmy, błyszczał mlecznobiałą poświatą. W mroku, obrysy drzew wyglądały niczym nieruchome, poskręcane postacie, cienie liści były tak dokładne, że bez trudu dało się na nich zauważyć drobne żyłki. W krzakach rosnących niedaleko poruszyła się mała mysz, gdzieś w górze dobiegł do nas szum skrzydeł jakiegoś skrzydlatego drapieżnika.
Uniosłam łeb znad wody, zlizując językiem skapujące krople. Spojrzawszy w niebo, podziwiałam gałęzie moim korzennych przyjaciół oraz gwiazdy, błyskające w oddali. Alice skończyła już pić i także spojrzała w górę. Obie patrzyłyśmy na piękne, nocne niebo. Wspaniały widok zapierał dech w piersiach.
Drobne punkciki lśniły, niemal zlewając czarną powierzchnię nocy swoim świetlistym blaskiem. Sam fakt, że były w stanie świecić tak mocno, aby przebijać się przez mrok, sprawił, że poczułam się nieco bardziej pewna siebie.
To takie dziwne... parę godzin temu wraz z Red Dust pomagałam Telishy w leczeniu zarażonych, a teraz, wraz z Alice, musiałam udać się w daleką podróż, aby zdobyć lekarstwo przeciwko śmiertelnej zarazie. Naszym celem była Lucidum Lilium, Lśniąca Lila, ratunek dla tych, którzy niechybnie chylili się w stronę śmierci. Ku leczniczej roślinie przewodziło nam słońce- nieomylny kierunkowskaz, zachodzący tam, gdzie czekał na nas magiczny kwiat. Uzdrowicielka watahy twierdziła, że dotarcie do rośliny zamie nam parę dni. Ale ile to właściwie ,,kilka"? Możemy przecież dążyć do celu przez trzy albo pięć dni, a może nawet więcej! Nie zapominajmy także o czasie, w którym będziemy musiały jeszcze wrócić do obozu. Dopiero teraz, uświadomiwszy sobie ten długi czas, który zajmie nam na poszukiwaniach lilii, zrozumiałam, jak bardzo ryzykowne jest, że ktoś umrze przez to, że odnalezienie kwiatu zajmie nam więcej, niż będzie trzeba.
To wszytko wydawało się takie trudne i skomplikowane! Czy w aktualnej sytuacji w ogóle było możliwe, aby przebyć tak długi odcinek drogi jaki nas czeka, znaleźć lek na wirusa i wrócić do obozu na tyle szybko, aby zdążyć przed śmiercią umierających wilków? Co, jeśli coś nam przeszkodzi w drodze do celu, księżyc i słońce będą się kryć za chmurami, zgubimy się, a nigdzie nie będzie widać drzew, które byłyby w stanie nakierować nas na właściwą drogę? Nie chciałam dopuszczać do ciebie kolejnej, złej myśli, ale... co, jeśli ktoś będzie chciał przeszkodzić nam w odnalezieniu kwiatu? Wprawdzie nasza wataha nie miała wrogów, lecz mimo to...
Nie tylko obawy o zdrowie zarażonych towarzyszy nie dawały mi spokoju. Coś jeszcze sprawiało, że odbiegałam myślami od rzeczywistości. Kierujemy się na zachód. Niewielu ma pojęcie, co pozostawiłam za sobą na tamtych stronach. Jedynie Alessa, Vesna, Arelion oraz Irni znają moją tajemnicę. Mianowicie... to tam się urodziłam. To tam, u podnóża płaskowyżu, swój obóz rozbiła moja dawna rodzina, Wataha Ziemi. To tam przeżyłam te wszystkie okropności: brutalne treningi z ojcem, pulsujące bólem rany nad ślepiami, ucieczkę w dzicz czy śmierć ukochanego przyjaciela... chociaż, gdyby nie te wydarzenia, Wataha Ziemi mogłaby nie dożyć już lepszej przyszłości. Skygge nadal męczyłby niewinne wilki, wyżywając swoją furię na niewinnych. Teraz wszystkim przewodziła moja matka, Blad. W głębi serca czułam, że za jej rządów żadna niewinna osoba nigdy nie dozna cierpienia, a każdy będzie mógł żyć w spokoju i zgodnie ze swoim przeznaczeniem.
Przeszłość wielokrotnie odbiła piętno na mojej duszy. Jednak gdyby nie ona, nigdy nie byłabym tą samą Etrią, co jestem teraz. Możliwe, że nie podziwiałabym teraz zachwycającego nocnego nieba lub może w ogóle nie należałabym do Watahy Wilków Burzy. Dopiero teraz, rozmyślając tak nad dawnym życiem, zrozumiałam, że to właśnie mój ojciec, którego przez wiele lat bałam się i lękałam, sprawił, że doznałam szczęścia i wreszcie znalazłam swoją ścieżkę przeznaczenia. Bo gdyby nie jego brutalne nauki, nigdy nie uciekłabym z obozu i nie natknęłabym się na Irni oraz Vixen, które przyprowadziły mnie do watahy, której były członkiniami. W życiu, oczywiście, doświadczyłam wielu nieprzyjemnych rzeczy, konsekwencji tego, że postanowiłam porzucić dawny dom. Umarł Blake, byłam zmuszona patrzeć na towarzyszy walczących ze sforą Westa czy stawiać czoła swoim słabościom wśród wysokich, chłodnych ścian. Wszystko jednak zawsze dobrze się kończyło, prawda? Bursztynowooki basior doznał spokoju w świecie, gdzie polowania zawsze się udają, upadali bogowie oraz ich sojusznicy zostali pokonani, a w labiryncie przeszłam wszystkie próby. Koniec zawsze był szczęśliwy. Dlaczego i tym razem nie miałoby być tak samo? Dlaczego nie mogłoby się powtórzyć to, po czym zawsze kończyłam z uśmiechem na pysku? To proste.
Bo świat tak nie działa.
Nic przecież nie może trwać wiecznie. Nawet rutyna, wyglądająca codziennie identycznie, w końcu ulega zmianie. Nie ma niczego, co zawsze byłoby takie samo.
W tej sytuacji, gdy ukochani kompani nieubłaganie zbliżali się w stronę końca swojego życia, nie mogłam ślepo wierzyć, że teraz ,,też będzie dobrze". Jedyne co mogłam robić, to dawać z siebie wszystko, zaciskać zęby, gdy tylko poczułabym zmęczenie i wznosić modły do Terry, aby śmierć nie zabierała niewinnych wilków. Będę musiała stać się tak samo jasna, jak gwiazdy lśniące na niebie. Silna, zdeterminowana, walcząca z mrokiem. Chociaż ten jeden raz, dla przyjaciół.
Alice oderwała wzrok od nieba, przenosząc spojrzenie w moją stronę. Miała poważny wyraz pyska, jakby także i ona poprzysięgła zrobić wszystko dla wyczekujących towarzyszy.
-Czas ruszać-przerwała ciszę panującą między nami, na co ja kiwnęłam łbem. Srebrzysta wadera jeszcze raz zerknęła w niebo, sprawdzając, czy księżyc nas dobrze prowadzi. Upewniwszy się, że obrała właściwy kierunek, ruszyła żwawym krokiem w dalszą część lasu. Podążyłam za nią.
Pod łapami czułam każdą nierówność terenu. Tu i ówdzie poduszeczkami natrafiałam na suche liście z ostatniej jesieni, drobne kamyczki czy drzazgi, które zerwały się z kor drzew. Zewsząd wyrastały małe roślinki, magiczne paprocie lśniące fioletowym blaskiem lub majestatyczne grzyby, których oryginalnych nazw jeszcze nie poznałam. Telisha nie zdążyła mnie jeszcze wszystkiego nauczyć.
,,Ciekawe, czy te błękitne kapelusze mają jakieś magiczne zdolności?"-przemknęło mi przez łeb, a ja mimowolnie zachichotałam cicho, wyobrażając sobie lśniącą jasnym blaskiem niebieską maź, którą nakładałoby się na futro wilka w potrzebie.-,,Na złamane kości, na przykład"-wyobrażałam sobie.
Cała puszcza skąpana była w granatowo-czarnym kolorze. Wśród cieni gęstych roślin co chwila coś przemykało, ale ani ja, ani Alice nie zwracałyśmy uwagi na ciche dźwięki wydawane przez malutkie stworzonka. Gdzieś w oddali zagrzmiały spadające kamienie, prawdopodobnie zepchnięte ze stromej ściany przez jakieś zwierzę. Wiatr hulał w górze, tańcząc wśród liści. Futro Alice zdawało się lśnić niczym błękitny ogień pośród mroku lasu. Księżyc przebijał się poprzez konary, rozświetlając nam drogę. Powietrze nigdy nie było tak bardzo rześkie i chłodne jak tej nocy-przywodziło na myśl zimną wodę ze strumienia, przy którym kilka minut temu zrobiłyśmy krótką przerwę po biegu. Niedługo zresztą znowu zaczniemy szybciej przybierać łapami i ponownie pognamy przed siebie.
Wyrwana z rozmyśleń, dopiero po chwili spostrzegłam, że drzewa, zazwyczaj otaczające nas zewsząd, przerzedzają się, ustępując miejsca większej ilości trawy. Zielone źdźbła z każdym krokiem zdawały się być coraz wyższe, wpierw sięgały nam tylko do nadgarstków, później zaś aż do łopatek. W jednej chwili nie było już nigdzie widać wspaniałej dziczy, w której gdzie okiem sięgnąć, można było dojrzeć zjawiskowe rośliny wyjawiające w mroku swoje magiczne zdolności. Teraz otaczała nas trawa-ciągnęła się po horyzont, lekko kołysząc się wśród nocnych podmuchów. Przyśpieszyłam, aby dogonić Alice torującą nam drogę poprzez zielone morze. Milczenie co chwilę przerywało szuranie naszych łap po obrośniętej ziemi. Patrzałam przed siebie, próbując dojrzeć cokolwiek pośród mroku. Jedyne co widziałam, to ogon mojej kompanki poruszający się w rytm jej kroków. Monotonne dźwięki uciszały mój umysł, tworzyły odprężającą melodię. Jako, że żadne myśli nie pojawiały się w moim łbie, aby skrócić mi czas długiego przedzierania się pośród źdźbeł, postanowiłam umilić sobie krótką chwilę nuceniem. Szuranie traw rozsuwających się za naporem Alice zagłuszało melodię wydobywającą się z mojego pyska. Nie wiedziałam, jaka muzyka wyrywa się z mojej krtani. Po prostu nuciłam to, co przychodziło mi do łba. Raz dźwięki były krótkie i niskie, inne zaś- długie, niekończące się. Razem tworzyły spokojną pieśń o przyrodzie otaczającą mnie i moją kompankę-srebrną wilczycę idącą przede mną. Ciche nuty uspokajały mnie.
Nie wiadomo kiedy, zebrałam się na odwagę i otworzyłam pysk. Zrobiłam to nieświadomie, jednak nie pożałowałam swojego wyboru. Słowa, które więziłam w swojej piersi, nagle wypłynęły, wypełniając powietrze. Wyrazy, które wypowiadałam, były miarowe i spokojne, tańczyły ze sobą, pasowały do siebie niczym elementy układanki. Kątem oka spostrzegłam, jak Alice strzyże uszami w moją stronę. Na moment wystraszyłam się, że usłyszała moją piosenkę. Jednak nawet jeśli tak było, nie dała sobie o tym znać. Miałam cichą nadzieję, że nie przeszkadza jej to, że przerywam ciszę swoim głosem. Jednak ona milczała, pozwalając mi wydusić z siebie to, co nagle zrodziło się, gdy wyszłyśmy z lasu.
,,Blask świateł na niebie,
rozświetlił powietrze.
Jak ogniki małe,
unoszą się nad ziemią,
prowadzą nas,
oświetlają drogę nam".
Pobudzona piosenką rosnącą w mojej piersi, uniosłam łeb w górę, aby spojrzeć na nieboskłon. To, co zobaczyłam, w jednej chwili zaparło mi dech w piersi. Na czarnym tle nocy, otaczając zewsząd białą tarczę księżyca, lśniły drobne punkciki- gwiazdy. Było ich tak samo wiele, jak trawy na tym pustkowiu. Białe kropeczki zlewały się w niemal jedną, wielką plamę. Gdyby ktokolwiek próbowałby znaleźć w tym tłumie świateł konkretną konstelację, nie byłby w stanie tego zrobić. Wszystkie lgnęły do siebie, każda miała ten sam rozmiar co inna. Błyszczące iskierki rozświetlały cały świat. Urwałam melodię, nawet nie zapamiętując, na którym słowie ją skończyłam. Odetchnęłam głębokim światłem gwiazd.
-Alice!-wyrwało mi się. Mówiłam podniesionym głosem, co było do mnie zupełnie niepodobne. Zachowywałam się jak podekscytowany szczeniak, ale w tamtej chwili niebo urzekło mnie tak bardzo, że nie obchodziło mnie, jak wypadnę przed przyszłą Alfą.-Spójrz!
Wadera zatrzymała się raptownie, patrząc na mnie zdziwiona swoimi szarymi ślepiami. Przez chwilę wyglądała, jakby nie rozumiała, dlaczego ją wzywam. Powiodła jednak wzrokiem za moim spojrzeniem i wtedy ujrzała to, co zawarłam w piosence: ,,Jak ogniki małe, unoszą się nad ziemią, prowadzą nas, oświetlają drogę nam".
-Wow...-wyrwało jej się. Obie ponownie wgapiłyśmy się w niebo. Oczy wilczycy lśniły światłem gwiazd, migotały od ich iskier. Świat w jednej chwili zalał się oślepiającym blaskiem, wszystko stało się jasne. Prawda uderzyła mnie w pysk.
Światło zawsze nas poprowadzi, gdziekolwiek będziemy. Tak jak my, jest niczym ostatnia nadzieja. Nie umrze, póki nie zaginie.
Prawdopodobnie stałybyśmy tam tak długo, wpatrzone z piękno nocy górujące nad nami. Natura spowodowała, że całkiem zapomniałyśmy o ważnej misji, która do niedawna sprawiała, że biegłyśmy bez wytchnienia, bez przerwy. Nagle ciszę przerwał głośny wrzask. Obróciłyśmy głowy w stronę, z której dochodził. Rozlegał się z lasu, który zostawiłyśmy za sobą. Donośny skrzek dźwięczał mi irytująco w uszach. Wiatr zerwał się tak niespodziewanie, że niemal wywróciłam się pod jego podmuchem. Alice wczepiła się pazurami w ziemię, aby nie upaść. Spojrzałyśmy na siebie jednocześnie. Domyśliłyśmy się, co nadciąga. Coś bardzo złego.
Wrzask ustał, został zastąpiony nowym, donośnym dźwiękiem. Huk pękających gałęzi wstrząsnął całą ziemią. Obie usłyszałyśmy doskonale, jak coś rozrywa się na trzeszczące kawałki. Byłam jedyną, do której doszły żałosne zawodzenia rozlegające się w oddali. Ktoś umierał. Cierpiał.
,,Nie!"-coś odezwało się w moim umyśle, jednak nie byłam w stanie rozpoznać, czy to jęki drzew, czy moje własne myśli. To, co przed chwilą sprawiało, że noc stała się piękna, nagle zniknęło. Odległy trzepot sprawił, że trawa dookoła zafalowała, wokół utworzyło się ciemne, zielone morze. Cień zza horyzontu wspiął się w górę i zatoczył koło w powietrzu, strzepując z siebie resztki ułamanych konarów. Nieznajoma postać rozłożyła ogromne skrzydła, wzbiła się wysoko w niebo, po czym ruszyła przed siebie. Prosto w naszą stronę.
Nie byłam zdolna do żadnego ruchu. Nie wiedziałam, co się dzieje. Zawodzenia drzew rozbrzmiewały w moim umyśle. Czułam się tak, jakby ktoś wyjął mi mózg z łba i na jego miejsce nawciskał masę bawełny. Ciążyła mi niczym kupa kamieni.
Nie wiedziałam, co się dzieje z Alice. Stała obok mnie? Gdzie ona była? Nie wiedziałam tego, nie wiedziałam tego. Całą swoją uwagę skupiłam na dziwnej bestii szybującej w naszym kierunku. Stworzenie było całe w piórach, jedynymi kończynami, które miała, były skrzydła mieniące się kasztanowatym brązem oraz drobne, aczkolwiek silne łapy, zakończone ostrymi szponami. Ogon powiewał na wietrze, przecinając je swoimi piórami. Z łba wystawało rozrzedzone owłosienie, układające się na kształt uszu. W ciemnościach nocy lśniły żółtawym blaskiem dwa wielkie, zmrużone ślepia.
Potwór, który zranił moich przyjaciół, moje drzewa, zawisł nad nami, szybując to w jedną, to w drugą stronę. Zataczał koła. Patrząc na niego z ziemi, mogłam domyśleć się, jak duży musi być w rzeczywistości. Jego ciało było olbrzymie. Na pewno był wyższy niż piątka rosłych ludzi, jestem pewna, że przewyższał nawet największego wilka w całej Watasze Wilków Burzy. Kim był ten stwór o haczykowatych pazurach i lśniących w mroku oczach? Dlaczego wirował w powietrzu, wpatrując się ze skupieniem w ziemię? Czy on czegoś szukał?
Cień odezwał się wysokim, chrapliwym piskiem, jakby skarżył się w głos, że nie może znaleźć poszukiwanego przedmiotu. Drgnęłam, powtarzając sobie w głowie ten niezrozumiały, zmutowany dźwięk. W koło przypominałam sobie ten dziwny skrzek, który rozległ się ze strony kniei. Ten krzyk... przypominało mi pewne zwierzę, ale jakie...? Czy to była jakaś zwierzyna, na którą polowałam w lesie? A może jakiś wilk ze stada miał go za pupila?
Alice nabrała powietrza, zapewne już zrozumiawszy, co właśnie zmierza w naszą stronę. Wyczułam, jak jej futro staje dęba, jak sama wadera sztywnieje, jakby obszedł ją lód.
-Etria...!-przywołała mnie, ale jej głos był zbyt głośny, natychmiast przyciągnął uwagę drapieżnika. Istota spojrzała prosto na nas, jej czarne źrenice rozszerzyły się na tle żółtych tęczówek. Nie było mowy, aby nas nie zauważyła. Zrobiła pętlę w powietrzu i ruszyła w naszą stronę. Złożyła skrzydła wzdłuż ciała, aby nabrać prędkości przy pikowaniu. W chwili, gdy wyciągnęła przerażające szpony, zrozumiałam, kim jest przerośnięte stworzenie.
To była wielka, bezlitosna sowa.
I właśnie była na polowaniu.
C.D.N.
>Alice?<