Przechadzałam się lasem, wesoło nucąc sobie jedną z nieskończenie wielu znanych mi piosenek. Wszystkie obowiązki dnia dzisiejszego miałam już za sobą, więc mogłam sobie pozwolić, na krótki, rekreacyjny spacer dla zdrowia. Z lekkim uśmiechem na pysku na chwilę przymknęłam oczy pogrążona w melodii. Wtedy mój rezolutny humor zakłóciło coś, czego bym się najmniej tego dnia spodziewała. Był to zapach jakiegoś obcego wilka, stanowczo nienależącego do naszej watahy, a jednak mimo to znajdował się w samym środku Płomykowego Lasu. Powęszyłam jeszcze raz w powietrzu i dyskretnie zbliżyłam się do jednego z krzewów, zza których dobiegał zapach.
Moim oczom ukazały się dwa basiory... jest ich dwóch, a jednak pachną niemal identycznie. Przez myśli mi przeszło, że musieli pochodzić z tych samych rewirów. Może są braćmi? Jeden z nich leżał niemal bezwładnie na ziemi, byłam w stanie spostrzec paskudną ranę znajdującą się na jego boku. Nie musiałam nawet oglądać skóry wokół zranienia, by widzieć, że wdało się poważne zakażenie, rana niemal już gniła i była cała pokryta ropą, ale dobrze wiedziałam, że nasza uzdrowicielka, Telisha nie z takimi przypadkami już sobie radziła. Bez wahania wyszłam ze swojej kryjówki z chęcią zaproponowania pomocy. Nie wiedziałam kim byli i co robili na naszych terenach, lecz teraz to nie miało najmniejszego znaczenia. Wtedy niespodziewanie wilk, o którym jeszcze przed sekundą myślałam, że jest umierający, podniósł się gwałtownie na równe łapy, osłaniając tego drugiego. Mimo iż starał się wyglądać groźnie, w jego oczach widziałam fizyczny ból, ta choroba go wykańczała.
-S-spokojnie! -wydukałam, gwałtownie odskakując do tyłu -Nie mam zamiaru wam zrobić krzywdy. Kim jesteście? -spytałam.
-Nie twój interes -odezwał się ranny basior ochrypłym z bólu głosem, poprawiając swoją postawę i próbując wyprostować skrzydła, przez co wydawał się jeszcze większy niż w rzeczywistości.
-Widzę, że jesteś ranny... -zaczęłam, kierując swój wzrok na ranę- Mogę ci pomóc... tylko pozwól mi... -mówiąc to, zrobiłam krok do przodu.
-Nie zbliżaj się! -basior wyszczerzył groźnie kły, jeszcze bardziej osłaniając swojego kompana. Widziałam po nim, że mimo delikatnie mówiąc, słabej kondycji był gotowy się na mnie rzucić i zagryźć na miejscu.
-Słuchaj, chcę wam tylko pomóc, przysięgam, że nie mam złych zamiarów...
-Malum... -usłyszałam niepewny głosik drugiego skrzydlatego basiora. Wyglądał na bardzo zmartwionego.
-Deus, zawróć i uciekaj stąd jak najdalej -odezwał się Malum, teraz przynajmniej znałam już ich imiona. Ranny basior ponownie skierował na mnie swoje gniewne spojrzenie.
-Sam prosisz się o odwiedziny Ozyrysa, naprawdę tego chcesz? -rzekłam, lecz basior odpowiedział mi jedynie warknięciem- W porządku, mogę się nie zbliżać, ale chociaż pozwól mi powiedzieć co macie zrobić -mówiłam dalej spokojnym i opanowanym głosem, lecz w środku bardzo martwiłam się o jego życie, mimo iż widziałam go pierwszy raz na oczy.
-Nie! Nie będę słuchać cholernych rad od... Agh... -basior momentalnie skulił się z bólu. Chcąc instynktownie położyć łapę w miejscu zranienia, lecz szybko zorientował się że to bardzo zły pomysł, jakikolwiek dotyk powodował jeszcze większe cierpienie.
-Kończy ci się czas. Jeśli szybko czegoś nie zrobimy... -wyszeptałam zrozpaczona. Jak mam go uratować kiedy w ogóle nie chce współpracować?
-Naprawdę chcesz nam pomóc? -szarofutry skierował swój przerażony wzrok ze swojego przyjaciela w moją stronę, a ja pewnie przytaknęłam. W jego błękitnych oczach mogłam ujrzeć iskierkę nadziei -Dobrze, powiedz mi co mam robić... On...on nie może umrzeć... -zwrócił się do mnie już bardziej zdecydowanie.
-Pod tamtym drzewem za tobą jest roślina, zerwij same liście i pod żadnym pozorem nie dotykaj kwiatów, następnie wyciśnij z kilku sok i wetrzyj w skórę wokół zranienia, a resztą zabezpiecz ranę -basior bez wahania wykonał moje polecenie. Malum próbował jeszcze stawiać opory, lecz na niewiele to się zdawało, był zbyt wycieńczony.
-Deus nie słuchaj się jej, to nie ma sensu... Przez was będę zdychał w cierpieniu... Ty to nazywasz pomocą? -Malum zwrócił się do mnie
-Życie jest jedną z najcenniejszych rzeczy, jakie posiadamy i warto o nie walczyć do samego końca -rzekłam krótko, patrząc, jak Deus kończy robienie opatrunku -Nigdy nie wolno tracić nadziei -ciemnofutry odpowiedział mi jedynie spojrzeniem pełnym dezaprobaty, dając mi wyraźnie do zrozumienia, że raczej nie podziela mojej opinii.
-Gotowe! Możesz wstać? -spytał niebieskooki, próbując podeprzeć przyjaciela.
-Wciąż boli jak cholera... Mówiłem, że to wszystko nic nie da, wciąż czuję się tak samo beznadziejnie, jak wcześniej. Mam wrażenie, że to w ogóle mnie nie uleczy -jego towarzysz odpowiedział marudnie.
-Oczywiście, że cię nie uleczy, to tylko opatrunek mający utrzymać cię w stabilnym stanie, zanim dojdziemy do obozu mojej watahy. Nie jestem uzdrowicielką, na taki obrzęk potrzebna jest rada doświadczonego medyka -rzekłam ze zmartwieniem w głosie, na co Malum zerwał się na równe łapy.
-Chyba sobie kpisz, nigdy w ży.... -nagle basior przerwał i pokręcił głową.
-Malum...? -spytałam, widząc że wilk powoli traci kontakt z rzeczywistością, jego łapy stały się wiotkie i już po chwili runął bezwładnie na ziemię.
-Niee! Malum! -Deus podbiegł do swojego przyjaciela, a ja zrobiłam to samo. Szybko przyłożyłam ucho do jego klatki piersiowej.
-Żyje, ale ma wysoką gorączkę, dlatego zemdlał -rzekłam zatroskana -Możemy mu jeszcze pomóc, tylko musisz mi zaufać i pozwolić zanieść go do watahy. Mamy świetną uzdrowicielkę, cudotwórcę i zielarzy, twój przyjaciel wyjdzie z tego, tylko musicie ze mną współpracować -zaczęłam, patrząc Deusowi w oczy, czułam, że basior się waha, ale jest bliski podjęcia dobrej decyzji, był znacznie bardziej ugodowy niż jego kolega.
-Zgoda... -westchnął ciężko -Po prostu mu pomóżcie.
Deus rozłożył skrzydła, a ja pomogłam mu ułożyć na grzbiecie nieprzytomnego wilka. Następnie poprowadziłam go najszybszą drogą do watahy.
Szliśmy przez las już parę minut, widziałam smutek zmieszany z żalem i przerażeniem na pysku basiora. Widać było, że bardzo martwi się o przyjaciela oraz że są ze sobą bardzo blisko. Postanowiłam spróbować podnieść go na duchu.
-Nie martw się... Twój brat wyjdzie z tego, obiecuję -zaczęłam, niewiele myśląc.
-Nie jesteśmy rodzeństwem -Deus odpowiedział krótko.
-Ach... myślałam, że... wybacz, mogłam najpierw spytać.
-Nie szkodzi, ja i Malum jesteśmy razem już od szczeniaka i pochodzimy z tego samego miejsca... teraz poza nim nie mam nikogo, ale... wolę o tym nie rozmawiać -stwierdził z żalem.
-Rozumiem... -odpowiedziałam, nie chcąc dalej naciskać. Czułam, że za jego słowami może kryć się jakaś tragiczna i bolesna historia... -A więc jesteśmy na miejscu -rzekłam, z dumą wskazując na mój ukochany dom. Obóz Watahy Wilków Burzy. Deus nic mi nie odpowiedział, jedynie wpatrywał się z podziwem w pełną życia i szczęśliwych wilków polankę, ja natomiast poprowadziłam go dalej.
-Oto jaskinia Telishy, naszej uzdrowicielki, powiedz jej że potrzebujesz pomocy, a ona z pewnością wam jej udzieli -zaczęłam.
-Skąd ta pewność, że nie weźmie nas za intruzów? -spytał Deus z wyraźnym zdziwieniem na pysku.
-Powiedzmy, że ma pewną umiejętność odczytywania cudzych emocji -rzuciłam tajemniczo -Ja pójdę poinformować alfy o waszej obecności. Zajrzę tu później, sprawdzić jak miewa się twój kolega, okej? -spytałam, czując, że wszystko jest już na dobrej drodze.
-Dzięki... za pomoc -odpowiedział niepewnie -Ja nawet nie wiem, jak masz na imię.
-Alice -odpowiedziałam z lekkim uśmiechem.
-Alice... myślę, że zapamiętam -rzekł, po czym ruszył w głąb wskazanej przeze mnie jaskini, ja natomiast skierowałam się w swoją stronę, chcąc odnaleźć alfy i poinformować je o nowo przybyłych. Nie bałam się zostawić medyczki z obcymi sam na sam, wiedziałam, że nie zrobią jej krzywdy, w końcu dzięki magicznej barierze tereny watahy mogą znaleźć tylko wybrańcy burzy, wilki o dobrym sercu i czystej duszy. Wiedziałam, że skoro tu trafili to znaczy że są jednymi z nas.
C.D.N.
>Malum?<