– Na twoim miejscu nawet bym nie próbowała! – rzuciła Romanie oglądając, jak Onyinyo skrada się do jednego z wilków zamieszkujących Jaskinię Przejścia.
Zostając nakrytym na swojej zabawie, malec niewinnie odwrócił się tyłem do swojej niedoszłej "ofiary" i wycofał na swoje zaklepane legowisko. Zwinięty w kulkę przypominał jak zwykle malutką, czarną dziurę z okrągłymi, wyłupiastymi oczami.
– Nudnooo... – zaskomlał przeciągle, narzekając w ten sposób w sumie od samego rana.
– Wiem, że nudno – przyznała mu. – Ale śnieg jest za wysoki, żebyśmy mogli gdziekolwiek wyjść. Nie damy rady nigdzie dojść nawet, jakbyśmy chcieli.
Karzełek rozumiał prawdę, ale nic nie umiał poradzić na to, że jest żywą personifikacją energii. Męczył się, leżąc i odpoczywając w jaskini, w oczekiwaniu na cieplejsze dni.
To samo czuła Roma. Okropnie zazdrościła innym wilkom takiej odporności na zimno. Sama miała serdecznie dość dusznej, zawilczonej Jaskini Przejścia, gdzie po prostu nie istniało miejsce odizolowane od pozostałych. A jej baterie społeczne dawno się wyczerpały.
Poczuła dotyk maleńkich łapek na pyszczku, gdy Onyinyo postanowił przyjrzeć się jej twarzy. Jeszcze kilka tygodni temu nie pozwoliła by mu za nic tak bardzo się zbliżyć, jednak teraz darzyła go swoistym zaufaniem prawdziwej matki.
Szczeniak ostrożnie odgarnął grzywkę z oszpeconej blizną części twarzy. Lewe oko Romanie podobno przypominało bladą noc zakrytą mgłą, ale jakoś wadera nie chciała tego osobiście sprawdzać. Natomiast blizny lisek nie potrafił opisać, po prostu była duża. Wystarczająco duża, by ozdabiać znaczną część pyska różową łysiną. Wilczyca bała się choćby myśleć, jak patrzyłyby na nią wilki, gdyby paradowała z tą skazą na wierzchu.
Grzywka wróciła do dokładnie tej samej pozycji, a wizja znowu stała się ciemna i rozpołowiona.
– Mamme, historia? – poprosił Oni miodowym głosikiem, robiąc ze swoich oczu ogromne spodki.
– No dobra. Zaraz coś wymyślę – strażniczka nie dała się prosić.
Nie znała tak naprawdę żadnych historii, bo jej samej nikt nic nigdy nie opowiadał, ale zainspirowana straszną nudą zawsze dawała radę coś wykombinować z otchłani resztek dziecięcej wyobraźni.
– No dobra, a więc usiądź wygodnie – poczekała, aż podopieczny usadowi się koło niej. – Oto opowieść o małym wojowniku, który podjął się ogromnej odpowiedzialności.
Na imię miał Opotchli. Narodził się w watasze bardzo daleko na południu, w krainie pełnej zwierząt pięknych, pożywnych, ale i śmiertelnie niebezpiecznych. Tamtejsze wilki musiały być wielkie, silne, doskonałe niemal w każdym calu, by miały szanse przetrwać w tym zabójczym rajskim ogrodzie. Wszelkie niedoskonałe wilki z góry były przekreślane przez wszystkich członków.
Opotchli stanowił owoc romansu między szamanką tejże watahy, a jednym z ich bogów. Wszyscy spodziewali się najdoskonalszego wilka, jakiego kiedykolwiek widziała ich ziemia, jednak... Opotchli po urodzeniu wcale nie był duży. Szczerze mówiąc, nie był nawet wielkości najmniejszych wilków, które spłodziły tutejsze wadery. Był zaledwie wielkości jabłka, do tego wątłej budowy i porośnięty brzydkim, sztywnym, grafitowym włosiem. Szamanka była przerażona tym widokiem. Przecież kochała swojego synka całym sercem, jak na matkę przystało, a pozostałe wilki bez zastanowienia rozkażą jej się go pozbyć.
Ale została. Była gotowa na obraźliwe słowa, bogate wyzwiska, poniżanie za tak okropnego syna. Jej nic nie mogli zrobić, inaczej straciliby szamankę, a Opotchli jako syn boga stanowił nietykalny skarb. Dlatego przygotowała się do trudnej od tego dnia roli.
Na początku zmuszała go do wszystkiego, gdyż sam nie potrafił niczego zrobić. Zmuszała go, żeby wstawał. Zmuszała go, żeby pił jej mleko. Zmuszała go, żeby walczył o swoje przetrwanie, nawet jeśli później miało to być na marne.
I wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że tak właśnie jest. Mały Opotchli nie podoła wymaganiom gorącej, deszczowej puszczy, a ona pożre go w całości, nie pozostawiając ani jednej drobnej kosteczki, ani ostatniego kawałeczka duszy. Śmierć zaglądała mu w oczy, gotowa odebrać ostatni oddech.
Jednak wraz z upływem czasu Opotchli wcale nie przegrywał z dżunglą. Wręcz przeciwnie, stawał się silniejszy, potrafił walczyć, potrafił postawić na swoim. Gdy inne wilki uważały, że stanowi tylko dodatkowy pysk do wykarmienia, on przyniósł upolowaną samemu małpkę. Nikt nie ośmielał się już mówić, że miniaturowy Opotchli zasługuje tylko na śmierć. Przynajmniej nie głośno.
Co najbardziej dziwiło członków watahy, to była niezwykła szybkość półboga. Biegał szybciej i zwinniej niż jakikolwiek inny wilk, bez problemu gonił małe jelenie wśród drzew, mógł uciec od jaguara nawet się nie męcząc, a leniwe ptaki przysiadające na ziemi mogły tylko przeklinać los z zaświatów, że nie usiadły gdzieś wyżej na drzewie.
Miniaturowemu Opotchli udało się pozyskać akceptację watahy. Jednak pewnego dnia cały jego mały raj poległ w ruinach.
Na tereny watahy zawitał ogromny kot. Większy niż jakikolwiek jaguar, którego wilki kiedykolwiek spotkały na swojej drodze. Jego sierść była czarna jak krucze pióra, oczy błyszczały złowrogo, łapy większe niż łeb wilka uzbrojone w pazury zdolne przeciąć zająca wpół.
Potwór wybijał wszystkie zwierzęta, w tym członków watahy, którzy mieli pecha spotkać go w lesie. Alfa wysłała grupę wojowników, by rozprawili się z bestią, jednak wrócił spośród nich tylko jeden. Nie zdołał nawet długo pożyć. Szamanka nie była w stanie go wyleczyć.
Przerażone wilki obmyślały plan ucieczki. Kto pierwszy? Szczeniaki i matki. Kiedy? W nocy? Nie, nie zauważymy go, bezpieczniej w dzień. Którędy? Rzeka może nas chronić od jednej strony. A jeśli umie pływać? O bogowie, chrońcie, żeby nie umiał pływać!
Jednak jeden wilk nie zamierzał oddać swojego domu w łapy giganta. Opotchli samotnie rzucił wyzwanie bestii. Przy wielkim kocie wyglądał zaledwie jak mysz. Z tym, że od myszy był sprytniejszy.
Śmigał między atakami pantery, przypominając ciemną smugę, podgryzającą wszystkie czułe punkty przeciwnika. Potwór wyglądał przy tym śmiesznie powolnie i groteskowo, jakby wcale nie potrafił walczyć z prostym, malutkim wilczkiem, który przecież nie powinien stanowić żadnego problemu.
W pewnej chwili Opotchli znalazł się z tyłu monstrum, tuż pod jego ogonem. Zauważył pewien mały szczegół zwisający swobodnie pod zadem kota. Niewiele myśląc, skoczył do niego, zaciskając na nim zęby z całą posiadaną siłą.
Rozległ się rozdzierający krzyk bólu. Miniaturowy Opotchli nie zdążył nawet zarejestrować, co dokładnie zrobił, gdy kreatura uciekała w głębiny lasu z podkulonym, zakrwawionym ogonem. Wilk z niesmakiem wypluł kocie jądra.
Od tego czasu Opotchli uważany był za bohatera watahy. Okrzyknęli go Postrachem Bestii i nikt z wilków nie ośmielił się nigdy więcej powiedzieć o nim złego słowa. Nawet chociażby szeptem.
Romanie przyjrzała się swojemu podopiecznemu. Na pyszczku Onyinyo malowała się niewyobrażalna fascynacja z nutką odrazy ukrytą gdzieś z tyłu. Sama musiała przyznać, końcówkę wymyśliła okropną, ale to i tak lepsze niż krwawe mordy... Chyba.
– No dobra, koniec tych opowieści na dzisiaj. Arelion i Ciri przyszli do nas zajrzeć, idź się pobawić z małą – skwitowała wadera.
Oni chętnie podbiegł do swojej prawie-że rówieśniczki, by z nią pogadać, a Roma w tym czasie postanowiła wymyślić kolejną historię na przyszłość, by nie musiała kończyć się w taki dziwaczny sposób.