Patrolowałem tereny watahy, wypatrując możliwych wtargnięć, czy innego niebezpieczeństwa. Szedłem krętymi leśnymi ścieżkami, aż zobaczyłem skały, jakich nigdy w moim życiu nie widziałem. Wskoczyłem na nie i zacząłem je dokładnie oglądać. Okazał się on dość niestabilny, wtedy poruszyły się one wraz z małymi drzewkami rosnącymi na nich. Od razu odskoczyłem, cicho warcząc, przyglądając się mu. Jasne głazy dostały nóg i potężnej szczęki, która posiadała pięćdziesiąt jeden zębów, lekko pożółkłych, lecz ostrych jak brzytwa. Dwa żółtozielone oczy ze żmijowymi źrenicami wpatrywały się we mnie. Syczał on na mnie i kłapał szczękami, próbując mnie zniechęcić. Ja natomiast zacząłem go okrążać, szukając jego wrażliwego punktu. Łeb odpada, grzbiet też nie, do ogona lepiej się nie zbliżać, brzuch to on przykuł moją uwagę, nie było tam skał, a skóra czy też łuski wydawały się delikatniejsze niż na reszcie skamieniałego ciała.
- Czyli muszę go przewrócić, by go zranić, nieźle. - powiedziałem, sam do siebie oblizując zęby, które szczerzyłem do Graviba.
Obiegłem go jeszcze parę razy i czekałem na jego prawdopodobną szarżę bądź atak całym jego ciężarem. Ja natomiast stałem z rozłożony skrzydłami i przyjąłem pozę do ataku. Nie minęły dwie minuty, a bestia zaczęła szarże, stojąc tuż przed drzewem, wyczekałem odpowiedni moment, i wskoczyłem na niego. On przywalił w drzewo, ono runęło z hukiem na ziemię, aligator stał ogłuszony, prawdopodobnie nie wiedząc, co się właściwie stało.
- Myśl jak go przewrócić, tak by mnie nie przygniótł, ani nie chwycił w szczękę. - mówiłem do siebie.
Zwierz ocknął się z bolesnego transu i zaczął kręcić się w kółko, by mnie zrzucić. Sam z niego zeskoczyłem. Wylądowałem około półtora metra od niego. Znów na mnie ruszył, tym razem przyglądałem się jego biegowi, był bardzo sztywny i niestabilny, wręcz nienaturalny bym rzekł. Stwierdziłem, że to wykorzystam i z roztwartymi skrzydłami wbiegnę pod niego, lecz najpierw, wyjąłem i rzuciłem sztylet, który wleciał do jego pyska i w tej właśnie chwili wbiegłem pod niego, podcinając mu łapy i pozbawiając równowagi. Omijając fakt, że prawdopodobnie znowu połamałem kości w swych skrzydłach, jak na razie wyszedłem z tego bez szwanku. Odwróciłem się momentalnie i zobaczyłem go, wyglądał niczym żółw, próbował wstać, lecz nie wychodziło mu to zbyt dobrze. Jednym i długim susem skoczyłem na jego brzuch, o zęby nie musiałem się bać, były zablokowane moim sztyletem, którego jeszcze nie wypluł, możliwe, że stanął mu w poprzek, drażniąc język, bądź podniebienie. Wysunąłem pazury i przejechałem mu od gardła, po jelita przecinając twardą skórę, w połowie drogi usłyszałem huk i wycie zwierza, nie wiem, co ono zrobiło, lecz po tym, przestało się ruszać, a krew wraz z paroma narządami wypływała z ciecia na spodzie. Skrzydła zwisały bezwładnie, szurając je po glebie, ruszyłem do jego pyska, zobaczyć co spowodowało tamten dźwięk. Okazało się, że zwierz, walcząc ze sztyletem, próbował go zmiażdżyć, magiczny metal nie złamał się, a wręcz przeciwnie przebił mu się przez podniebienie, co przyspieszyło jego niechybny zgon.
Wyjąłem ostrze, wyciąłem parę zębów, jak i spuściłem trochę krwi. Po wszystkim, przez moje rany, byłem zmuszony do powrotu i ponownego odwiedzenia Telishy. Jeszcze trochę a tam zamieszkam, przynajmniej wadera będzie mnie mieć częściej na oku.