Biegłem już którąś godzinę z rzędu, zieloną trawę zastąpiła wyschnięta popękana lawa. Skakałem z magmowej płyty na płytę. Nie było żadnej zieleni a jedynymi żyjącymi zwierzętami były sępy. Zaschnięta już lawa i dymiące wulkany sięgały aż po horyzont. Do całości dochodził skwar przez który moje futro aż parzyło, a na niebie nie było ani jednej chmurki. Jednak musiałem, musiałem iść przed siebie, na najwyższy szczyt. Na tym pustkowiu miałem znaleźć Czerwony Kwiat. Kwiat który pomoże mi się skontaktować ze zmarłą matką. Tawana miała mi przekazać istotne informacje na tamat Jake'a i tego jak go rozpoznać. Dlaczego ja się tak dla niego poświęcam? Przecież on nawet nie wie o moim istnieniu.
Po długim spacerze znalazłem się pod ogromnym wulkanem na który trzeba było się jeszcze wdrapać. Przez gorąc i brak wody opadłem z sił. Szedłem coraz wolniejszym i chwiejnym krokiem. Znalazłem ścieżkę prowadzącą na szczyt a następnie poszedłem jej śladem. W niektórych miejscach było widać którędy płynęła ława. Ze zmęczenia potykałem się o co drugi kamień, na szczęście im wyżej byłem tym mocniejszy był wiatr. Przystanąłem na chwilę by odpocząć i wtedy zrozumiałem że jestem dopiero w połowie drogi na szczyt. Byłem na prawdę zmęczony a moje myśli krążyły tylko wokół wody. Muszę przyznać że widok był przepiękny. Po następnej godzinie drogi dotarłem do celu. Moim oczom ukazał się ogromny krater, wielka dziura na dno której musiałem jeszcze zejść. Popatrzyłem w dół i zobaczyłem bardzo strome zbocze z kruchych skał. Ostrożnie stawiałem łapę za łapą co chwilę osuwając się wraz z piachem. Musiałem ostrożnie stąpać gdyż skały były tak kruche że gdybym stanął za mocno było by po mnie. Normalny uskrzydlony wilk zleciał by ostrożnie ale nie ja. Bo po co nauczyć się latać. Pfff. Lepiej męczyć się całe życie.
Zawsze gdy się boje nucę sobie coś, tak zrobiłem i teraz. Zacząłem nucić sobie piosenkę której tytułu nie pamiętam. Bałem się i to bardzo, w myślach przyżekłem sobie że nigdy więcej nie wybiorę się na taką wycieczkę. Nigdy nie byłem tak brudny i zmęczony jak teraz, k uż i pył wręcz osadzały się na moim brązowym futrze. Skrzywiłem się na stan mojego wyglądu.
Wreszcie udało mi się zejść. Krater jak krater jednak na jego środku był kwiat okrążony kamyczkami. Z ostrożnością podszedłem do rośliny. Piękny pięciolistny o krwisto czerwonym koloże aż hipnotyzował swym pięknem. Wyciągnąłem łapę w jego stronę i gdy zetknęła się z płatkiem otoczyła mnie ciemność.
Normalnie ciemność nigdy nie jest idealnie ciemna, zawsze jest jakaś lampka, szpara pod drzwiami, blask księżyca... Teraz byłem w nicości, nie było tam nic, zniknął kwiat, wulkan i pustkowie.
- Mitchell... - usłyszałem za sobą delikatny głos.
Odwróciłem się i zobaczyłem czarną waderę z fioletowymi oczyma. Tak dawno jej nie widziałem że zapomniałem jaka była piękna przed śmiercią.
- Tawana ! - wykrzyczałem i rzuciłem się w ramiona rodzicielki. - tęskniłem.
- ja też synu, ale przejdźmy do rzeczy bo mamy mało czasu - kiwnąłem głową na znak że może mówić. - jak dobrze wiesz zostaliśmy z ojcem zamordowani i to narazie nie jest ważne przez kogo. Duchem cały czas jestem przy twoim bracie więc wiem co się z nim dzieje. Po naszej śmierci ciebie zabrali ludzie a on wychowywał się sam. Błąkał się po świecie kompletnie samotny. Znalazł Watahę Wilków Burzy która zastąpiła mu rodzinę.
- no tak, ale nie wiem jak on wygląda.
Tawana zamknęła oczy a w pustce przede mną pojawił się obraz Jake'a. Dobrze zbudowany młody basior, uśmiechnięty od ucha do ucha akurat rozmawiał z jakąś waderą. Śmiał się i żartował, ustatkował się młody.
Uśmiechałem widząc go szczęśliwego, należało mu się szczęście.
Obraz zniknął a wadera znów obdarzyła mnie pięknym spojrzeniem.
- wiesz już wszystko, do widzenia synku.
- czek...
Wszystko zniknęło a ja obudziłem się w swojej jaskini z okropnym bólem głowy, tuż przy mnie siedziała wadera robiąca mi opatrunek na jednej z łap.
- co się stało? - spytałem cicho, przez ból ledwo się podniosłem.
- jeden z wilków znalazł Cię w kraterze wulkanu. Nie wiem co ty tam robiłeś ale ciesz się że nie masz udaru.
- nie trzeba - delikatnie odsunołem łapy wadery od rany i szczerze się do niej uśmiechnąłem. Nagle zrozumiałem jaki jestem brudny. - naprawdę dziękuję ale muszę się umyć bo brzydzę się sam siebie.
Wstałem mimo bólu i ruszyłem powolutku w stronę Jeziora Dusz.
Gdy dotarłem na miejsce od razu wszedłem do wody. Gdy moja skóra zetknęła się z cieczą poczułem ogromną ulgę .
Koniec