Słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Ja natomiast patrolowałem zachodnie granice naszej watahy. Zwiad ten nie różnił się niczym od tysięcy innych te same kamienie, drzewa, szlaki nawet ta sama wiewiórka przebiegła mi drogę jak na poprzednim. Byłem może w połowie odcinka, który sobie dziś obrałem za cel, gdy nagle poczułem niewyobrażalny ból na grzbiecie, coś jakby przecinało mnie ostrym narzędziem. Natychmiast się odwróciłem a tamten pasożyt ryjący swym ogonem w moim ciele. Spróbowałem go zaatakować, jednak devata była szybsza i wzbiła się w powietrze.
,,Cholera" pomyślałem. Miał on przewagę, parszywy padalec umiał latać i bez problemu może mnie poharatać. Ucieczka pod drzewa nie wchodzi w grę. Kiedy myślałem nad kolejnym krokiem, stwór zapikował w dół, mając mnie na celowniku, próbowałem zrobić unik, jednak na nic ostrze przebiło moje skrzydła i znów wzleciała do góry.
- Gdyby tylko go złapać to już po nim, wystarczy go tylko złapać, jednak jeśli mi się nie uda bez problemu, może poderznąć mi gardło. Na dobrą sprawę, nawet jeżeli go złapie, może on mi to zrobić — mamrotałem sam do siebie, szukając jakiejś sensownej taktyki na niego, zbyt wiele razy grałem wszystko albo nic.
- Kurcze zabiłem dracona, to takie gówienko miałoby mnie pokonać. Nie ma bata — motywowałem sam siebie, uspokajając swoje myśli.
Spojrzałem w górę, a Devata znów zapikowała w moim kierunku, tym razem mój unik okazał się skuteczny. Bestia zasyczała i znów odleciała na znaczną wysokość. Poczułem jak ciepła, kleista ciecz spływa po moich kończynach i skapuje na glebę. Krew pobudzała większą agresję w tym osobniku, musiał być bardzo głody i zdesperowany, że rzucił się na dorosłego basiora. Teraz już wiedziałem, że jedynym sposobem, by to zabić było wskoczenie na pikującą devate i przygwożdżenie jej do ziemi odgryzając najpierw jej ogon, a następnie łeb. Obserwowałem uważnie pasożyta, jednocześnie szykując swoje kończyny do skoku. Wtem zaczęła pikować, teraz nie mogłem dać się ponieść emocjom i czekać do ostatniego możliwego momentu, by ona nie zdążyła zmienić trajektorii lotu. Udało mi się skoczyć w górę gdy ,,pocisk" był odemnie około metra, tak jak przewidziałem devata, tylko się na mnie spojrzała, lecz leciała w dół ja, moim ciężarem ją przygniotłem i jednym szybkim ruchem odgryzłem jej ogon, jeszcze przed tym, zanim zaczęła ona nim wierzgać. Następnie odwróciłem się i odgryzłem jej łeb od ciała. Kiedy jej ostatnie drgawki ustały zszedłem z truchła i usiadłem, wzdychając ciężko. Musiałem chwilę odpocząć i poczekać, aż rany choć trochę się zabliźnią. Po odczekaniu mniej więcej pół godziny wstałem i ruszyłem przed siebie, lecz nie do jaskini a wzdłuż granicy, obowiązki muszą zostać spełnione. Dopiero potem mogę wrócić i zająć się swoimi ranami. Po udanym patrolu wróciłem do siebie, odkaziłem ranę oraz zajrzałem do Telishy, by mnie porządnie opatrzyła.
KONIEC