· 

Oślizgłe, okrutne, złe

Ostatnio na moich patrolach, wokół zapomnianych ruin znajdowałem sparaliżowane gryzonie, owady czy też nietoperze. Zaniepokoiło mnie to bardzo, więc postanowiłem to sprawdzić, czy to coś, co to robi, nie zagraża naszej watasze.

 

Wybrałem się tam z samego rana, gdy w rosie odbijały się czerwone promienie porannego słońca. Po dotarciu do miejsca docelowego znów znalazłem sparaliżowane zwierzęta a do tego ślady węży na miękkim podłożu. Po krótkiej chwili namysłu zacząłem iść po śladach tego o to stworzenia. Doszedłem do średniego wgłębienia w ziemi. Wszedłem do środka ciekaw, jaki gatunek robi takie szkody na tym terenie. Jednak jak szybko tam wlazłem, to jeszcze szybciej wybiegłem. Zobaczyłem tam całe stado Ang, nie wiem może z dwadzieścia osobników. Spodziewałem się grzechotnika może dwóch, maksymalnie trzech, ALE NIE DWUDZIESTU. Muszę wymyślić jak się ich stąd pozbyć, przegonić a najlepiej zabić. W pierwszej kolejności pomyślałem o ogniu, by zatkać wszystkie wyjścia i tam wrzucić ogień. Jednak zawsze jakaś sztuka mogłaby uciec. A wyciągając, je poklei i mordując z osobna jest zbyt ryzykowne, nie chce jednak nadziać się na jego czułki czy też dać się ukąsić. Zacząłem zbierać skały i błoto, by zabudować wszystkie szczeliny tej oto jamy z zagrożeniem. Na szczęście nie było tego zbyt dużo, do wieczoru się z tym wyrobiłem, zostało tylko główne wejście, musiałem zobić to szybko by gady się nie zdążyły zorientować, w ruinach nie brakowało płyt skalnych, które mi w tym pomogą, jednak były cholernie ciężkie a ja nie należałem do najsilniejszych wilków, moja siła polegała na zwinności nie na bezpośrednim wysiłku. Próbowałem przesunąć jeden z bloków on niestety ani drgnął, cały rezygnowany chciałem już zacząć walczyć ze stworzeniami jednak wtem zobaczyłem kolumne, której szczyt był pokruszony.

 

- ,,Łatwo będzie to ruszyć" - samemu tak raczej nie dam rady — mówiłem do siebie pod nosem 

— NEPTUNIE choć przyjdź i mi pomóż - spojrzałem w gwiazdy.

Nie wiem ile minęło może minuta, może z dwie minuty. Poczułem za sobą chłód morskiej toni i usłyszałem szum morskich fal 

— Neptun - odwróciłem się szybko 

— Nie, Saturn. Jasne, że ja — z lekkim uśmiechem na pysku odpowiedział 

— Pomożesz mi w zwaleniu tamtego głazu na dół, by choć częściowo zakryć tą dziurę? Chciałbym spalić, to co tam siedzi - Pokazywałem głaz i mówiłem mu swój plan 

— Żaden problem, z wielką chęcią ci pomogę. - basior pełen entuzjazmu ruszył do kolumny, ja tuż za nim 

— Na trzy, dobra? - czekałem na znak od basiora, on natomiast kiwnął łbem 

— Raz... Dwa... Trzy! - zaczęliśmy z całej siły napierać na kolumnę, kiedy już myślałem, że finito konstrukcja ruszyła z impetem w dół.

Tak jak przewidziałem, ukruszona najwyższa kondygnacja upadła z wielkim hukiem w wejściu do pieczary, przykrywając większość wyjścia. A tym samym bardzo utrudniając, Angom wyjście.

- Dziękuję ci — powiedziałem lekko zdyszany do boga 

— Służę pomocą nawet w błahych sprawach — Z entuzjazmem odpowiedział — Na mnie pora, życzę powodzenia z gadami — po tych słowach tak szybko odszedł, jak przybył.

Przyjżałem sie bliżej prowizorycznej palisadzie. No to zostało mi rozpalić ogień i zabić tamte padalce.

 

Ułożyłem stos suchej trawy, A do tego włożyłem długi kij. Miałem w planach zrobić coś na wzór pochodni. Rozejrzałem się dokładnie po okolicy, dostrzegłem zioła takie, które po rozgnieceniu dają wielkie ciepło i mogą podpalić susz. Momentalnie je zerwałem i zacząłem rozgniatać w sianie. Chwila moment i ogień palił się jak ten w paleniskach ludzi. Podniosłem kija z ogniem i wrzuciłem go do kryjówki stada Ang.

Zaczęły syczeć niemiłosiernie, nie wiem czemu ten dźwięk, był dla mnie bardzo oprężający. Czekałem aż wszystkie się upieką bądź zaczadzą, słuchając przy tym ich jęków.

 

Wtem jedna żmija wypełzła z ich jamy śmierci i rozwścieczona rzuciła się na mnie, by mnie zabić. Odskoczyłem w lewo, unikając jej paraliżujących czułek. Widząc jej przekrwione oczy, skakałem z lewa na prawo, by nie mogła przewidzieć moich ruchów. Raz poczułem, jak parzydełko szurnęło po moim futrze, przeszedł po mnie dreszcz adrenaliny i korzystając z okazji, od tyłu skoczyłem jej do gardła i odgryzłem łeb od tułowia. Nie spodziewałem się jednak tego, że menda dosięgnie mnie i zdąży sparaliżować. Leżałem tak całą noc nad jej truchłem czekając aż wróci mi czucie w kończynach. Tuż przed wschodem słońca byłem w stanie wstać i pomimo słabego czucia iść. Doszedłem do mojej jaskini i padłem jak długi w swym legowisku.

 

 

 

 

Koniec