Po moim przeglądzie ziół leczniczych, już wiem że brakuje mi szatyńców. Są to dość rzadkie grzyby, występujący tylko w specyficznych warunkach, które są tylko i wyłącznie w głębi Mrocznych jaskiń.
Jednak nie jestem na tyle głupi, by zapuszczać się sam w tamte rejony. Co prawda niestraszne były mi demony czy opętanie, lecz przygniecenie przez skały czy po prostu zgubienie się w ciemnym jak listopadowa noc labiryncie podziemnych kompleksów jaskiń. Postanowiłem zabrać na te wyprawę Alice, ponieważ jej lodowe zdolności mogą być tam bardzo przydatne przy konserwacji grzybów, a jej przywoływanie wiatru może bezproblemowo wyprowadzić nas z zabójczej pułapki. Gdy ją spotkałem, od razu zaproponowałem jej tę przygodę wraz z moją skromną osobą. Ona po chwili namysłu zgodziła się wyruszyć ze mną u jej boku. Ugadaliśmy się, że spotkamy się godzinę po świcie koło Wodospadów życia, byśmy z tamtego miejsca ruszyli wspólnie do naszego celu. Uszykowałem sobie małą sakwę na rzeczy, które mogą nam się przydać, a nawet mogą nam uratować życie: spakowałem dwie małe fiolki eliksirów leczące rany, sakwę ognistego zioła (te same co użyłemby zapalić pochodnię przy Angach), dwie łuski Preculiariego, jagody, które zapchają nam żołądki, by ograniczyć uczucie głodu, kadzidła z czarnego bzu umaczane w smoczej krwi, by ochronić nas przed opętaniem. Tak się pakując, bałem się bym niczego nie ominął. Gdy sprawdziłem sakwę po raz dziesiąty i twierdząc, że wszystko mam położyłem się wygodnie i usnąłemby jutrzejszego dnia być rześkim i wypoczętym. Nie mogę jutro sobie pozwolić na bycie zaspanym, to może kosztować nas obu życie.
Wstałem, gdy słońce zaczęło zarysowywać swoje krwiste kontury na niebie, tak scena niczym z Króla Lwa tylko bez tych wszystkich zwierzątek i muzyki w tle.
Starannie zawinąłem mój ekwipunek na grzbiecie między skrzydłami i powoli ruszyłem w umówione miejsce. Idąc na około, by przy okazji zapolować na zająca czy dwa. Jednak wypadałoby się posilić przed prawdopodobną męczarniom. W dosłownie dziesięć minut upolowałem dwa zające, takiej średniej wielkości. Trafiłem na ich legowisko a one smacznie spały, zabiłem je we śnie, nawet nie poczuły, gdy umierały. Krocząc przed siebie dalej, ze zwisającym śniadaniem z pyska byłem już nieopodal szumiącej wody, została mi jeszcze tylko wspinaczka po dość stromej skale i voilà będę czekać na waderę ze śniadankiem na dobry początek dnia. Sześcioma dużymi skokami po półkach skalnych znalazłem się na szczycie, położyłem zwierzynę, rozłożyłem się wygodnie i czekałem na szarą waderę władającą lodem i wiatrem. Gdy słowik zaczął swoje ranne trele, zauważyłem jej sylwetkę wyłaniającą się z oddali.
C.D.N
<Alice?>