Obudziłem się bardzo wcześnie, słonice jeszcze nie wstało. Wstałem, umyłem się i wyszedłem z jaskini. Dziś mam zamiar trochę potrenować i przy okazji zapolować. Truchtem udałem się w stronę Piaszczystych Wzgórz. Byłem z siebie dumny że jest jeszcze ciemno, w końcu chciałem zapolować dopiero o świcie.
Biegło mi się przyjemnie, chyba pierwszy raz w życiu. Nienawidzę biegać.
Po może parudzieśięciu minutach dotarłem do celu. Zamiast po trawie biegłem po piasku. W oddali widniały już ogromne skały.
Przybiegłem tutaj tak wcześnie aby zdążyć na prądy powietrzne które występują tutaj tylko rano.
Zacząłem bardzo szybko biec pod jeden z prądów, piasek sypał mi w oczy, praktycznie nic nie widziałem. Opadałem z sił jednak nie mogłem się poddać. Jak już wspominałem rzadko biegam więc mam kiepską formę.
Gdy odczułem że już wystarczy zszedłem na bok, pod jedną ze skał. Odpocząłem pół godzinki i podjąłem jedną z najdziwniejszych decyzji mojego życia, mianowicie nauczenie się latać. Tak, spróbuję polecieć.
Zacząłem wspinać się na najwyższą skałę. Była bardzo stroma, co jakiś czas ześlizgiwałem się kawałek przy okazji brudząc sobie futro. Uh... Co ja robię. Nienawidzę być brudny.
Po długich trudach wdrapałem się na szczyt. Opadłem ze zmęczenia na twarde podłoże. Kamyczki i piach wbijały mi się w ciało, ignorowałem to, byłem zbyt zmęczony. Nie lubię wysiłku fizycznego i omijam go szerokim łukiem.
Słońce jeszcze się nie pokazało. O której ja wstałem?
Po jakimś czasie podniosłem się i otrzepałem się z pyłu. Podszedłem do krawędzi i wtedy dopiero zorientowałem się jak jestem wysoko. Widok był bajeczny. Wszędzie piasek i skały, jednak połączone to ze świtającym słońcem... Przepięknie.
Cały roztrzęsiony wyprostowałem skrzydła, tak dawno ich nie używałem że trochę bolało. Zatszepotałem nimi parę razy tak że ból po jakimś czasie minął. Bardzo się stresowałem. Stałem tak parę minut patrząc w przepaść i układając sobie myśli w głowie.
Okay. Jestem Mitch i stoję nad przepaścią w którą zaraz skoczę. Co ze mną jest nie tak? Najwyraźniej wszystko.
Czułem się jakby moje serce zamiast krwi pompowało adrenalinę. Dam radę.
Jeden ruch skrzydłami i już nie czułem ziemi pod łapami. Leciałem, naprawdę leciałem. Były mocne wiatry więc szybowałem. Na moim pysku wymalował się wielki uśmiech satysfakcji z postępu. Z radości zacząłem głośno śpiewać "Take Me Home" .
Było przepięknie, wschód słońca a na jego tle piękna pustynia i ogromne skały. Brakuje tylko kogoś... Basiora z którym mógłbym się śmiać, droczyć... Basiora który by mnie wspierał i bronił...
Szybko wybiłem sobie takie myśli z głowy. Ja to ja, marny pedał którego nikt nie bierze poważnie.
Za bardzo się rozmażyłem i straciłem kontrolę. Z niemożliwą prędkością spadałem w stronę piaszczystego podłoża. Bałem się, bardzo. Moje serce obijało się o żebra a ja na ziemi dostrzegłem coś okropnego. Czwórkę ludzi. Byłem coraz bliżej zetknięcia się z ziemią, nie wiedzałem co robić. W powietrzu sponiewierała mnie jeszcze trochę i nastał czas zderzenia się glebą.
Cały obolały leżałem a ludzie byli blisko, powinienem uciekać jednak nie mogłem się ruszyć. Przez moje ledwie otwarte oczy widziałem niewiele, wszystko było za mgłą i do tego dochodził okropny ból głowy. Jeden z ludzi zaczął się zbliżać. Gdy był niebezpiecznie blisko zebrałem wszystkie siły jakie mi zostały i wstałem. Zaczął biec w moją moją stronę. Ledwo, ledwo ale zacząłem uciekać. Mijałem już pierwsze drzewa pobliskiego lasu. Między roślinami będzie się łatwiej schować. Biegłem ile sił w łapach, wszystko mnie bolało a najbardziej prawe ramię. Na oślep przedzierałem się przez chaszcze a oni byli coraz bliżej.
W pewnym momencie drzew było coraz mniej a w oddali widziałem Leśne Wrota. To była dla mnie ogromna szansa. Ruiny były coraz bliżej więc ledwo ale przyspieszyłem. Przebiegłem przez wielką bramę i szukałem udpowiedniego miejsca na ukrycie się. Co prawda ruin nie było za wiele ale na pewno uda mi się gdzies schować. Znalazłem trochę miejsca pod starymi schodami. Wcząłgałem się tam i modliłem aby mnie nie zauważyli.
Przebiegło ich trzech wykrzykując jakieś nieznane mi dotąd wyrazy. Perfekcyjnie umiem ludzki język, przez lata w ich otoczeniu zdołałem się nauczyć.
Najprawdapodobniej czwarty osobnik został pilnować koni i sprzętu.
W dziurze siedziałem jeszcze pół godziny aby upewnić się że nie wrócą. Wszedłem, otrzepałem się z kurzu i powolnym krokiem ruszyłem w stronę mojej jaskini. Moje serce chciało wyskoczyć z klatki piersiowej, uciekłem im... Nie chciałem nawet myśleć co by było gdyby mnie złapali.
Koniec